Zagłada dachów
Zawsze tak samo: rdza wchodzi na dachy,
wykwita patyną miedziana powierzchnia
i mur wyrasta z ziemi jak żywa roślina,
świat jest twierdzą, daje ci mocny korzeń,
więc kiedy tamten człowiek prostuje plecy,
wraca do pionu, wszystko układa się
w hierarchiczną strukturę, z nieba dolatują
pienia serafinów. Gdziekolwiek się nie obrócisz,
w którąkolwiek stronę, jesteś u siebie. Światło
świtu dzieli z tobą pokój w wielkim domu
świata. Światło, świt i świat. Trwasz ponad
żywiołami. Żadna wichura, żadna powódź
nie zbije cię z nóg. Potem przychodzą oni,
twarze ziemiste, wygłodzone oczy, na sznurach
powiązanych w gałgany dyndają pukawki.
Rozpoczyna się dekonstrukcja, przedmioty
odrywają się od własnych funkcji. Zarośnięci
mężczyźni o skośnych spojrzeniach zlizują
lep na muchy, skupują zegarki i plastry na
nagniotki, myją ręce w bidecie, golą się
nożem do ryb. Śpiewają serafińskim głosem,
to ich odróżnia od zwierząt, śpiew
starocerkiewnego chóru. Azja podchodzi
nocą i łasi się im do stóp, a kiedy ostatni
ikonostas znika na zachmurzonym niebie,
z chmur spada deszcz meteorytów – biją
o miedziane dachy i dziurawią je, rano są
jak rzeszoto, woda ciurka przez szpary,
trzeba podkładać wiadra, intonować stare
pieśni przed cudownym obrazem. Zawrzyj
gębę, sokalski dziadu, zawrzyj gębę – krzyczy
młodzik w czapie z czerwonym otokiem
i bije po twarzy. Więc najpierw wielkie
wymiatanie, przyzwyczajanie się do roli
śmiecia, którym wiatr ciska. Jeszcze się bronią,
prababka przewozi dzieci w szafie, szafa
obrócona dnem do góry, na niej kredens
i manele w płóciennych workach. Jadą wozem
drabiniastym, nad nimi niebo rozdarte, lecą
meteory zapalne i biją w miedziane dachy,
na trwogę dzwon. Ale nie ma się czego
obawiać, od zachodu nadchodzi tysiącletnia
cywilizacja, czarne hełmy, grube karki,
arystokraci, ci wiedzą, gdzie się myje
białe dłonie, gdzie krochmali kołnierzyki.
Posługują się wzorową niemczyzną, są szarmanccy,
zaganiają Proroków do ich własnych domów,
zamykają drzwi, okna zabijają hufnalami
i śpiewając Schillera, odę do radości,
odchodzą równym krokiem. Trup ściele się
gęsto, ale jest już późno, woda leje się przez dach
jak z wiadra, więc wiadra na nic, świat
przyzwyczaja się do swoich nowych kształtów.
Dwa obroty księżyca i znów będzie tu spokój.
Ostatecznie, apokaliptycznie, jest tak: rzeka
to granica, po jednej stronie cywilizacja
w czarnych szatach, Zygfryd de Löwe, Sigurd,
Brunhilda, Krymhilda, wszyscy na kupie.
Strzelają, piją – rządzą. Czytają Goethego.
Po drugiej stronie konopne sznurki i dyndające
pukawki, machorka i matrioszka, obejmują się,
płaczą, żałują, a potem szast-prast, domy w rynku
puste, skośnoocy kopią umocnienia. Jesteśmy
w Sokalu nad Bugiem, rok czterdziesty,
sroga zima. Most na rzece zamknięty, pilnują,
by nikt nie przelazł.
26.03.2012