Nowy Napis Co Tydzień #096 / Listy z Procidy (10): Procidański okojom
Cześć MałgosiuUżyty w tytule „okojom” – to słowo podsunął mi profesor Georges Nivat, wykładowca literatury rosyjskiej na uniwersytecie w Genewie, będąc u nas z wizytą w Kondzie. Wszedłszy ze mną na dzwonnicę naszej wiejskiej czasowni, aż jęknął z zachwytu: ależ tu masz okojom! Potem wyjaśnił, że znajomość tego słówka zawdzięcza Sołżenicynowi, który nie rozstawał się z „Tołkowym słowar´om żywogo wielikorusskogo jazyka” Władimira Iwanowicza Dala nawet w łagrze i w nim właśnie znalazł to pradawne słowiańskie słowo: okojom, pochodne od okajmliat’, czyli obrysować, obnieść kreską, obrębić. Dosłownie „okojom” to szkic, obrys, rysunek, ale Georges twierdził, że to również widnokrąg, czyli to, co okiem możesz okajmlit’, obrysować, okrążyć, ogarnąć, wyodrębnić. Oko w ruskim „okojomie” jest podmiotem horyzontu, a horyzont – szkicem oka. [1],
rośnieli u was na Rodosie żółty szczawik – oksalis strikte? U nas go nawałem! Nikt z tuziemców Procidy nie wiedział, jak się nazywa. Zbywali mnie campanellą, choć do dzwoneczka mu daleko… Od dawna urzekają mnie jego łany na południowych zboczach Procidy w zimie. Złotawe światło odbija się w zieleni liściastej, rozrzedzając ją do przezroczystego seledynu, i połacie skarpy wibrują w bladozielonej mgiełce z ledwie wyczuwalną nutą żółcieni chromowej. A teraz się dowiaduję, że posiada też wartości odżywcze i zalety szamańskie – przeczyszcza krew i złe duchy przepędza. Zaiste wieduńska
Świat znieruchomiał, a ja razem z nim… Albo siedzę wśród książek – jak w celi, albo krążę po wyspie – jak na spacerniaku. Nie mogę pojechać do Polski, chociaż wzywają dzieła (niepokój o ojca i kupno domu w Kotlinie…), bo odwołano loty! Pracę nad Herlingiem przerwałem, gdyż łazić po Dragonei i okolicach w maseczce i bez noclegu w dragonejskiej trattorii (zamkniętej z powodu wirusa) nie ma sensu. Pozostaje jedynie wyplatać esy floresy drogami i ścieżkami wyspy, polując na światło, które o każdej porze dnia z różnego kąta pada i co innego wyświetla. Południowe światło zawsze fascynowało przybyszy z Północy, chyba najwyraźniej widać to u Szczedrina, rosyjskiego malarza z Petersburga, który rozświetlał tutejsze pejzaże, jakby pisał
Widziałaś Panoramę Racławicką we Wrocławiu? To ponad stumetrowe płótno Kossaka i Styki – Bitwa pod Racławicami – przeniesione ze Lwowa i wystawione na terenie wrocławskiego Parku Juliusza Słowackiego w specjalnie na ten cel zbudowanej Rotundzie. Robi wrażenie, że znajdujesz się w centrum zmagań, i obchodząc Rotundę wokoło, oglądasz różne fazy boju, epizody i bohaterów, a obraz dopełnia scenografia w realu – działo w krzakach, dziurawy hełm, suche drzewo – jakbyś przechadzała się po polu bitwy, obejmując wzrokiem horyzont wydarzenia. Podobne wrażenie będziesz miała, okrążając Procidę piechotą, tyle że horyzont nie opowiada o jednym epizodzie historii, lecz pokazuje panoramiczne płótno, na którym – idąc spacerkiem – oglądasz genezę Europy (i to na paru planach jednocześnie…), poczynając od bitwy tytanów z bogami, jej pozostałości sterczą z morza ostrowami zastygłej magmy, po cypel czarownej Kirke w bladoliliowej mgle Zatoki Gaetańskiej, skąd Odys wyruszył w zaświaty. Droga wkoło wyspy meandruje, obwodząc przylądki i cyple, jakbyś zmieniała soczewkę z wypukłej na wklęsłą. Jedną i tę samą Capri możesz oglądać z różnych stron. To wyciągniętą jak ślimak winniczek po deszczu z muszlą Anacapri na grzbiecie i długą szyją zwieńczoną Monte Tiberio, to w skrócie jak kapkę z nosa Minerwy (cypla Półwyspu Sorrentyńskiego); o poranku i pod słońce jakby ją wyrżnięto w połyskującej cynfolii morza, po zmierzchu migoce w oddali jak choinkowe girlandy. Jeden z tych widoków wywiozę stąd na pewno: widok Capri z huśtawki w parku, gdzie zbieramy dziko rosnące szparagi (pisałem o nich w ostatnim liście do Ciebie) i niekiedy huśtamy się z Martuszą, a urwisko Salte di Tiberio – skąd cesarz, zwany „Panem i Bogiem”, zrzucał pierwszych chrześcijan w otchłań morską, chcąc sprawdzić, czy zmartwychwstaną – to znika za agawą, to się pojawia przy wzlocie… Flaubert zauważył w jednym z listów, że był to szczególny moment w dziejach świata, bo bogów już nie było, a kult Chrystusa jeszcze się nie zaczął.
Ba, wystarczy krótki spacer po naszej plaży Ciracciello, aby ogarnąć wzrokiem ostatni skok Greków do Italii… Idąc w jedną stronę, masz przed oczami Ischię – dawne Pithekusai, pierwszą kolonię grecką na Morzu Tyrreńskim, pośredniczącą w handlu między Etruskami i wyspami Morza Egejskiego. Znaleziono tam słynny Puchar Nestora (pochodzący z Rodosu!) z najdawniejszą w Europie inskrypcją: „Kto się ze mnie napije, tego natychmiast zmoże siła Afrodyty o ponętnych kształtach”, a z powrotem na horyzoncie pojawia się Monte di Cuma, gdzie koloniści z Ischii założyli Kyme w latach około 750–725 p.n.e., najstarsze greckie miasto w Italii, a w 474 roku p.n.e. Kymejczycy wspomagani przez Syrakuzy rozgromili flotę Etrusków w bitwie morskiej pod Kyme, kładąc kres etruskiej „talassokracji” na Morzu Tyrreńskim i tym samym zmieniając wektor rozwoju cywilizacji europejskiej. Na szczycie Monte di Cuma bieleją ruiny chramu Apollina, gdzie Dedal złożył bogu w ofierze skrzydła, na których przyleciał z Krety, a Eneasz dowiedział się od kymejskiej Sybilli, jak dotrzeć do domostwa Plutona przez jezioro Averno, położone u ujścia Acherontu pośród Wzgórz Flegrejskich.
Możesz także zasiąść z kawą na tarasie widokowym Terra Muraty jak na teatralnej „jaskółce” i jednym rzutem oka objąć scenę od sterminatora Vesevo (dziś z modną tonsurą świeżego śniegu wokół rozgrzanego wierzchołka), grabarza Herkulanum i Pompei do Cape Miseno, macierzystego portu rzymskiej floty wojennej, założonego przez Oktawiana Augusta i dzierżącego w karbach cały zachodni basen Morza Śródziemnego. Zjawisko nazywane przez Herlinga „bradisejsmizmem” (naprzemienne unoszenie się i opadanie skorupy ziemskiej), sprawiło, że ślady rzymskiego szaleństwa, rozkładu i upadku znalazły się w Bajach pod wodą, aliści przy odrobinie wyobraźni oraz odpowiednim świetle, można zobaczyć ów zatopiony w przeszłości świat. Igor Mitoraj marzył, żeby jego kalekie posągi wystawiono na dnie morskim. Wyobrażasz sobie Ikara ze strzaskanymi skrzydłami pośród bezgłowych kolumn i ułomków kapiteli w zielonkawej toni pełnej ryb, ośmiornic, meduz i morskich jeży?
Z panoramą kojarzą się także charakterystyczne budowle – zamki obronne i wieżyce obserwacyjne przeciw Saracenom, ruiny klasztorów, resztki term, rozwaliny pałaców – rozrzucone po okolicznych wzgórzach jak „realia” scenografii wrocławskiej Rotundy. Tylko bilety sprzedawać.
Aż trudno uwierzyć, że na procidiańskim zwalisku magmy (Morante dopatrzyła się w nim sylwetki delfina, mojej córce przypomina Minotaura, który wyrywa się z labiryntu na swobodę), liczącym nieco ponad cztery kilometry kwadratowe, zamieszkuje niemal jedenaście tysięcy ludzi! To najwyższe zagęszczenie w Europie – dwa tysiące sześćset pięćdziesiąt osiem i ileś tam dziesiątych człowieka na kilometr kwadratowy
Te pałace to moja obsesja… Gdy tylko zauważę uchyloną furtkę w murze, natychmiast zaglądam, nie zważając, że teren prywatny! Nieraz wchodzę w głąb… Nikt do tej pory nie zwrócił mi uwagi, zwykle żywego ducha nie widno. Raz tylko starucha, podobna do mumii przywróconej na mgnienie do życia ostrym makijażem, wyjrzała z balkonu, ale zanim zdążyłem się ukłonić, rozpłynęła się w powietrzu jak powidok. Opowiadał mi Adam Wodnicki, że goszcząc tutaj pod koniec minionego stulecia na zaproszenie Collegio dei Traduttori a Procida, miał przedziwną przygodę. Po przyjęciu w Villi Eldorado, gdzie kiedyś mieszkała Elsa Morante i potem urządzono Ogrody Literackie jej imienia, wyszedł na via Vittorio Emmanuele (zwaną „wąwozem”, bo jak dnem głębokiego jaru idzie się pomiędzy wysokimi pierzejami domów przez centralną część ostrowa), zrobił parę kroków w kierunku Piazza Olmo i raptem źle się poczuł. Najpierw sucho w ustach, a zaraz potem mocne pieczenie pod lewą łopatką, aż się zatoczył na pustej uliczce i żeby nie upaść, oparł o furtę w sąsiedniej bramie. Była niedomknięta i Adam mógł przysiąść na majolikowej ławce w niewielkim wewnętrznym krużganku za bramą. Po chwili, czując, że ucisk nie przechodzi, postanowił, skoro już wdarł się na teren prywatny, prosić o szklankę wody, musiał zapić tabletkę. W żółtawej poświacie lampy wiszącej we wnęce mauretańskiej arki dostrzegł sklepioną sień, przez którą wyszedł na dziedziniec, minął strome, kamienne schody, chyba na balkon i… trafił do westybulu z barokowym zwierciadłem na ścianie, zrobił parę kroków w jego stronę, aby się przejrzeć, czy nie wystraszy obcych ludzi swoim wyglądem, lecz nie zobaczył się, bo go oślepił odblask z lustra, jakby ktoś puścił „zajączka”, a nad nim pochylał się carabiniero, świecąc latarką po oczach: Lei sta bene
Największej przemianie od czasów Wyspy Artura uległa południowa część ostrowa, gdzie pośród cytrusowych sadów i rzędów winorośli stały odosobnione wiejskie sadyby, osłonięte od słońca palmą, figowcem… Przyczynił się do tego budowlany boom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, gdy Procidanie wracali z baksami z USA i budowali się na wyspie, rozdzielając rodzime pola oliwek, sady cytrusów i winorośli, na małe działki budowlane między liczne rodzeństwo. Dzisiaj cały ten teren to Terra Casata, Ziemia Zadomowiona. Dom tutaj stoi na domu i domem się podpiera – jak nasz! Nie pamiętam, pisałem Ci, że pod koniec maja po zluzowaniu lockdownu zmieniliśmy chatę i zamieszkaliśmy w jednej z wiejskich sadyb, o których wspomina Morante? Mówiąc dokładniej: na strychu starej polnej kuchni, stojącej ongiś na ziemiach Vincenzo Lubrano Lavadery, dziadka seniory Enzy, naszej nowej gospodyni. Cały ten teren do plaży Coricella należał do niego, rosły tu pomarańcze i procidańskie limony, morele, brzoskwinie, winogrona. Seniora Enza pamięta różowy sort winogradu, którego nie jadało się na surowo, lecz zalewało alkoholem – jak wiśnie. A na podwórzu ocieniał dom wielki figowiec, figi suszyli na kuchennym stryszku, gdzie teraz śpi Martusza i tam stawiano pomidory na sok. Pewnie nasza córeczka miewa figowo-keczupne sny… Ze stryszkiem wiąże się najdawniejsze wspomnienie Enzy. Raz do roku przed Paschą sąsiadki zbierały się u nich w kuchni do wypieku casatiello w starym kamiennym piecu na drwa, które zbierało się na plaży. Casatiello to słony paschalny przysmak z drożdżowego ciasta z zapieczonymi wewnątrz wędlinami i całymi jajkami zdobnymi kokardką w krzyżyk. O zmierzchu kobiety stawiały ciasto pod wełniakami, i czekając, aż się podniesie, nierzadko przysypiały. A dla dzieciaków to gratka, rozrabiały ile wlezie. Enza pamięta, jakby to było wczoraj, miała może trzy, cztery latka i polazła na stryszek po figi. Wdrapać, to się wdrapała po drabinie, ale zejść sama nie umiała. Całą noc przesiedziała jak myszka pod miotłą ze strachu przed mamą, dopiero nad ranem zasnęła i we śnie jasna dziewczynka, podobna nieco do Martuci, powiedziała jej, by się nie bała, że to tylko sen i zaraz przejdzie. Kiedy dorosła, dostała stryszek w posagu na ślub z Domenico i młody żonkoś od razu prosił rodziców o pozwolenie na rozbudowę. Później podolepiało się rodzeństwo Enzy (miała ich siedmioro) i dzisiaj ten budowlany maszkaron rozkracza się na rogu via Chiara i via Giovanni di Procida.
(Załączam foty, porównaj… Pierwsza to zdjęcie ze starego procidiańskiego kalendarza, dziewczę w czerwonej sukience na ulicy to nasza Enza, na tarasie kuchni jej mama z babcią, a chałupa na zadnim planie to dawna plebania kościoła świętego Józefa, stojącego kilkaset metrów poniżej miejsca, skąd zdjęcie zostało zrobione. Drzewo między domami to ów płodonośny figowiec, z którego owoce służyły zimą rodzinie Lavadera jako źródło kalorii, były sytne, zjadłaś dwie, trzy i spokój. Na drugiej fotografii po figowcu ni śladu, tam gdzie widniał, wytyczyli via Chiarę, a zamiast konia, smrodzą autem. Zauważ, jak zmieniła się bryła plebanii – na starej fotce jawiła się w krasie dawnej budowli procidiańskiej, a na współczesnym zdjęciu od przodu deformuje ją różowa przybudowa, a od tyłu, czego na fotografii nie widać, zalepiono ją na amen. Polna kuchnia Lavaderów też zmieniła się nie do poznaki. Porozrastała się od dołu i na boki mieszkaniami, zaś stryszek, który Enza wniosła w małżeństwo, wyciągnął się na południowy zachód wygodną kwaterą i dużym tarasem, skąd rozpościera się mój okojom).
To on był główną przyczyną, dla której zmieniliśmy chatę na Procidzie. Wcześniej przez cztery lata mieszkaliśmy w domu seniory Marii, też położonym w południowej części wyspy, lecz na jej wschodnim stoku, w rejonie willi pochowanych w głębi olbrzymich ogrodów za wysokimi murami, zza których czasem glicynia się wyłania i spełza po białej ścianie burzą fioletowych kwiatków, a czasem jedynie zapach zza muru doleci, albo brzęk szpadla o kamień. Za jednym z takich murów spędziliśmy cztery lata w cytrusowym ogrodzie, w którym utykałem wzrokiem za każdym razem, gdy podnosiłem oczy znad laptopa. Po okresie spędzonym nad Morzem Białym i Jeziorem Onieżskim było to dosyć duszące, wzrok nie miał czym oddychać. Natomiast tutaj, gdzie piszę te słowa, wystarczy głowę odwrócić od ekranu, aby oczy odetchnęły tak głęboko, że czujesz je w lędźwiach.
Budzi mnie Epomeo, wulkan z Ischii, który zagląda co rano do naszej sypialni, ledwie słońce zaświeci. Później, kiedy słońce wzejdzie wyżej, ocyka się Vivara i przeciąga w jego cieple swój zimopłowy grzbiet, a przy porannej ceremonii (zielona bancha z miodem z kasztanów kalabryjskich) na tarasie towarzyszy mi Santa Margherita, wzgórze ze starą wieżycą przeciwko piratom saraceńskim, sąsiadujące z nami w zasięgu oka. Niekiedy mam wrażenie, że ktoś obserwuje mnie z tej wieżycy, i vice versa. To długa historia, sięgająca korzeniami X wieku, kiedy na wzgórzu Santa Margherita osiedli zakonnicy obrządku bazyliańskiego i postawili tam monaster-twierdzę. Oglądałem fotografie ruin z lat 50., robią wrażenie: cele wykute w skale i na poły zarośnięte paprociami i dzikim winem, w jednej z nich mozaika z rybą nad kamiennym schodkiem, przypominającym klęcznik… czyżby się modlili przed wizerunkiem ryby? Z obawy przed represjami po schizmie wschodniej bazylianie opuścili wzgórze, a ich klasztor przejęli benedyktyni, później dominikanie, aliści katoliccy mnisi nie wytrzymali najazdów saraceńskich piratów (Khayr ad-Din, słynny Barbarossa złupił Procidę dwa razy, w 1534 i 1544 roku, a krwiożerczy Turgut aż czterokrotnie…) i przenieśli się na Terra Muratę, bliżej zamku, zostawiając wzgórze Santa Margherita do użytku miejscowej ludności. Do niedawna wypasano tam kozy i zbierano chrust, a dzieciarnia lubiła się kąpać w kamiennych wannach wykutych w nadmorskich skałach przez monachów. Najmłodszy braciszek Enzy Tonino tam utonął… Z biegiem lat zabytkowe ruiny popadały w coraz większe zapuszczenie, a gmina nie wiedziała, co z nimi zrobić? Aż pojawił się „polski Mesjasz”, jak go ochrzciła miejscowa prasa, Riccardo Kulczycki z żoną, mediolańską baronową i w 2016 roku wykupili teren monasteru od gminy za śmieszną sumę 250 milionów starych lirów, czyli około 125 tysięcy euro. Nie obyło się bez skandalu i zarzutów pod adresem władz gminy o korupcję i powiązania z mafią. Rozgłosu skandal nabrał po ogłoszeniu przez polskiego „guru”, że chce przerobić kościół na dojo, specjalną salę do jogi i medytacji, aikido i świętych tańców Gurdżijewa… Po jakimś czasie ucichło i jedynie mąż Enzy, Domenico Schiano di Costa, sprzeciwiał się do samego końca oddaniu Santa Margherity w ręce polskiego hochsztaplera… Po śmierci ojca bój z Polakiem podjęła Simone, młodsza córka Enzy. Ta zbuntowana kobitka, na oko czterdziestka z małym hakiem, marząca o zamieszkaniu w Katmandu i nienosząca maseczki antywirusowej, poznawszy z Wikipedii moją solidarnościową zaprzeszłość, postanowiła od razu wciągnąć mnie do walki z „polskim Mesjaszem”, o którym już wcześniej zbierałem plotki. Ukrainka Lubka, która sprząta u Polaka, opowiadała mi z przejęciem:
– Там є зала зі скляною підлогою, хитро побудована над морем, що коли господар сидить в лотосі, то хвиля йому під дупою піну збиває
Sama widzisz, że mam kogo obserwować… A skoro zaszło na Polaków, na zakończenie tego przydługiego listu Mazurek Dąbrowskiego! Polski hymn codziennie rozbrzmiewa na Ponte di Vivara, ilekroć rano wchodzę na most. Wydmuchuje go dla mnie na trąbce – na „dzień dobry” – Mark Landon, mój angielski znajomy, niezły czuwak
Przy dźwiękach jego Mazurka wchodzę na most. Swojego czasu, bodaj w 2001 roku, zaniesiony w Księgę Guinnessa jako najdłuższy tybetański most na świecie! Most łączy przylądek Santa Margherita z wysepką Vivara, biegnąc skrajem gardzieli podwodnego wulkanu, jakby odtwarzał część krateru, widać to wyraźnie na sputnikowej mapie… Idąc po jego wąskiej kładce na betonowych wsporach, mam pod nogami morską kipiel, jest to najwęższy przesmyk między dwoma ostrowami i wiatry tam wieją z usiloną mocą, przenosząc fale nad mostem i oblewając nieostrożnego flaneura od stóp do głów. Zaglądając z Ponte di Vivara w głąb podwodnego wulkanu, próbuję myślą opuścić się na dno czasu głębokiego
Post scriptum
Kult Maradony na Procidzie nabiera rumieńców. Załączam zdjęcie ikony świętego Diego na fasadzie kościoła Santa Maria della Pieta w porcie. Zwróć uwagę na nimb! Kiedyś zapytałem ojca Iosifa, Namiestnika sołowieckiego monasteru, czym odróżnia się święta ikona od portretu.
– Nimbem – odrzekł.
Procida, 16 lutego
Przypisy
- Użyty w tytule „okojom” – to słowo podsunął mi profesor Georges Nivat, wykładowca literatury rosyjskiej na uniwersytecie w Genewie, będąc u nas z wizytą w Kondzie. Wszedłszy ze mną na dzwonnicę naszej wiejskiej czasowni, aż jęknął z zachwytu: ależ tu masz okojom! Potem wyjaśnił, że znajomość tego słówka zawdzięcza Sołżenicynowi, który nie rozstawał się z „Tołkowym słowar´om żywogo wielikorusskogo jazyka” Władimira Iwanowicza Dala nawet w łagrze i w nim właśnie znalazł to pradawne słowiańskie słowo: okojom, pochodne od okajmliat’, czyli obrysować, obnieść kreską, obrębić. Dosłownie „okojom” to szkic, obrys, rysunek, ale Georges twierdził, że to również widnokrąg, czyli to, co okiem możesz okajmlit’, obrysować, okrążyć, ogarnąć, wyodrębnić. Oko w ruskim „okojomie” jest podmiotem horyzontu, a horyzont – szkicem oka.
- Wieduńska – od słowa „wiedun”, czyli ten, który wie! Zna się na siłach i ziołach, nieznanych innym… Jednym z największych zaonieżskich wiedunów był poeta „srebrnego wieku” Nikołaj Klujew z Zaonieża. Niedawno doszła do mnie smutna wieść, że umarł profesor Konstantin Loginow z Uniwersytetu Pietrozawodskiego, szef katedry antropologii, wybitny specjalista od wiedunów zaonieżskich, autor kilku książek o tym zjawisku. Kostia bywał w Domu nad Oniego i niejedną noc przegadaliśmy o wiedunach i oborotniach, zwanych u nas „wilkołakami”. Poznał mnie także z zaonieżską wiedunią, córką oborotnia spod Kuzorandy, pracującą dla pietrozawodskiego FSB w randze „eksperta” od odnajdywania ludzi. Tuszę, że Konstantin Kuzmicz, wykorzystując swoją wieduńską wiedzę, „obrócił się” i dzisiaj wilkiem biega po zaonieżskich lasach…
- Fuori del limbo non v’e eliso – to ostatni wers Dedykacji otwierającej powieść Elsy Morante „Wyspa Artura”, który Barbara Sieroszewska przełożyła jako: „Poza czyśćcem nie ma raju”. Kot Jeleński, wielbiciel powieści Morante, tej ostatniej frazy nie przekładał, cytując ją we włoskim oryginale, i przy okazji podkreślał bliską Gombrowiczowi myśl o niemożności życia poza „limbami” dzieciństwa. Konsultowałem sprawę z polonistą italiańskim Andreą de Carlo, według którego Sieroszewska niepotrzebnie poszła w dantejskie zaświaty, bo limbo – to stan zawieszenia czasu, na przykład okres przechodzenia z dzieciństwa do świata dorosłego albo ze starości do śmierci, samo przejście, bar-do. (Nawiasem mówiąc, podobnie bar-do definiuje Ireneusz Kania w przedmowie do przetłumaczonej przez siebie „Tybetańskiej księgi śmierci”: „Bar-do znaczy to, co jest pomiędzy, dosłownie: między-byt”). Takie podejście do czasu sprawia, że historia opowiedziana przez Morante nie dotyczy konkretnego chłopca Arturo Gerace, lecz Wyspy Dzieciństwa w ogóle. „Kiedy bohater opuści wyspę – zauważa Hanna Serkowska, badaczka twórczości włoskiej pisarki – pozostanie na niej jakieś inne dziecko i cała ta historia będzie mogła powtórzyć się jeszcze raz, i jeszcze raz… Bez końca!”.
- Pisać – przykład słowa, które po polsku i rosyjsku znaczy to samo i nie to samo, w zależności od padania akcentu. Jeśli akcentujemy po polsku na przedostatnią sylabę, to po rosyjsku znaczy „sikać”, jeśli na ostatnią, to po rosyjsku znaczy albo „pisać”, albo „malować”. Ikonę się pisze – tłumaczył mi kiedyś ojciec German, monach sołowieckiego monastyru – bo pisząc, wychodzisz z siebie, a pisząc ikonę, kierujesz się ku Bogu. Malować – to można płot.
- Zacytowany urywek zdania pochodzi z książki Mario Praza Wspaniałości Rzymu, gdzie rola północnych malarzy w odkrywaniu włoskiego krajobrazu jest omówiona z różnych stron. Według Praza artyści z Północy zauważają nie tylko ruiny, które oko Włocha ignoruje, oglądając je codziennie, ale i niezwykłe światło, jakiego z tamtej strony Alp nie widzieli. Zdaniem znawców odkrywcą południowego światła w malarstwie był Claude Lorrain, ale profesor Praz zauważa, że już wcześniej niemiecki artysta Adam Elsheimer spostrzegł, iż najbardziej niezwykła w Kampanii była „nie tyle scena ziemska, ile żywa i krystaliczna przestrzeń ponad nią”.
- W czasie podróży po Polach Flegrejskich dziwiło mnie zabetonowanie przez tuziemców wszystkiego, co tylko można było zabetonować, jakby chcieli przykryć swoją „ognistą ziemię” betonowym sarkofagiem, niczym reaktor atomowy po awarii, by nie gotowała się pod nogami. Dopiero Gabriela, z którą podróżowaliśmy, powiedziała mi, że już starożytni Rzymianie w okolicach Puteoli (dziś Pozzuoli), leżącej w centrum Pól Flegrejskich, odkryli bogate złoża pozzollany, którą wykorzystywali w charakterze spoiwa betonu do budowy słynnych dróg. Dzisiaj to jedne z największych zakładów produkcji cementu na świecie. Nie dziw, że go leją…
- Dla porównania: Rodos ma 1 400 kilometrów kwadratowych i mieszka na nim 120 000 ludzi, czyli 93 osoby na jeden kilometr kwadratowy, natomiast Bolszoj Sołowieckij miał 46 kilometrów kwadratowych i niespełna tysiąc autochtonów, co dawało dwudziestu tubylców na sto hektarów!
- Lei sta bene? – Czy dobrze pan się czuje?
- „Там є зала зі скляною підлогою…” – „Tam jest pokój ze szklaną podłogą tak zmyślnie wzniesiony nad morzem, że gdy gospodarz siedzi „w lotosie” (padmasana), to fala pod dupą pianę mu ubija”.
- Czuwak – tutaj znowu zwracam się do Pani Redaktor z prośbą o wyrozumiałość, już raz zakwestionowała Pani słówko „zajebisty”, zarzucając, że oddaje „warszawką”, ale właśnie na przykładzie czuwaka, najlepiej widać, że nie tylko w Warszawie lubią to słówko. Otóż pisząc Lotem gęsi, napomknąłem o moim pietrozawodskim druhu Miszy Dankowie, znawcy poczynań Piotra Wielkiego na Północy. Pisząc o Miszy, użyłem słowa „czuwak”, którym on określał Piotra Aleksiejewicza, a potem zwróciłem się do młodziutkiej krakowskiej rusycystki z pytaniem, jakby „czuwaka” przełożyła na polski. Po dłuższym zastanowieniu dziewczyna odpowiedziała – ku mojemu językowemu zgorszeniu – że najlepiej pasuje „zajebisty gość”.
- Czas głęboki (deep time) – termin, którego autorstwo przypisuje się Johnowi McPhee. Robert Macfarlane pisze: „Głęboki czas to oszałamiające przestwory historii Ziemi, które zbiegają się tu i teraz. Głęboki czas liczony jest jednostkami wzbudzającymi pokorę jako kontrast z chwilowością człowieka: epokami i eonami, a nie minutami i latami. Jakież znaczenie mają nasze wyczyny, skoro Homo sapiens i tak zniknie z powierzchni Ziemi w mgnieniu geologicznego oka? Czym jest wymarcie gatunku albo ekosystemu w kontekście kolejnych cykli erozji i odbudowy zachodzących w skali całej planety?”