Nowy Napis Co Tydzień #100 / Od Palemona do Malwiny, a nawet jeszcze później…
Małgorzata Szejnert, publicystka, reportażystka, autorka między innymi Usypać góry. Historii z Polesia, w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” – przeprowadzonym tuż przed tegorocznymi obradami jury Górnośląskiej Nagrody Literackiej „Juliusz” – mówiła o dwoistej naturze i swoistym paradoksie związanym z powstawaniem każdej książki biograficznej. Życiorysy wielkich, bądź tylko fascynujących postaci są jedną z ulubionych lektur czytelniczych. Solidna biografia to dwa, trzy lata przygotowań, dwudziesta część naszego dorosłego życia. Twórca biografii zmaga się nie tylko ze strachem, uciekającym czasem, ale i przekleństwem nadmiaru. Nadmiaru wiedzy, dokumentów jeszcze nieprzeczytanych, informacji niezdobytych, relacji znajomych, do których nie udało się dotrzeć i często niechętnej zwierzeniom rodziny. Wciąż myśli o tym strachu, że nie znamy kilku drobnych faktów, a żyjący świadkowie ostatecznie przekreślą i pogrążą nasz wysiłek. Pisanie biografii – ta droga przez mękę – pociąga jednak wciąż nowych straceńców. Wynika to – jak żartobliwie konstatuje Szejnert – z nader prostej przyczyny, z miłości do opisywanych bohaterów.
Zofia Wojtkowska, kiedyś dziennikarka we „Wprost” i „Newsweeku”, autorka między innymi monografii o Edwardzie Raczyńskim – na podobieństwo innych biografów – swoich bohaterów po prostu lubi. Bohaterów, a w zasadzie bohaterki, bo Saga rodu Czartoryskich jest nade wszystko opowieścią o kobietach niezwykłych, które nadawały ton familii. Książęta to tylko ważny, ale jakby mniej interesujący dodatek do pięćsetletniej historii.
Z paru symboli tworzących legendę rodziny – Damy z gronostajem Leonarda da Vinci, Hotelu Lambert, z Puław – autorka dzięki zdolności do zmieszania w odpowiedniej proporcji historycznego przekazu z gatunkową prozą kryminalną buduje niemalże sensacyjny dokument, zaczynający się jak historyczna kronika w stylu szekspirowskim, by w finale przybrać kształt hagiograficznego latopisu o żywotach świętych. I przy tym czytelnika nie zanudza. Nieśmiertelną pułapkę nadmiaru rozbraja poprzez selekcję – z kilkuset reprezentantów słynnego rodu wybiera osób zaledwie trzydzieści cztery. Zwodzi nas, zastrzegając, iż wśród tej rodzinnej elity elit zabraknie Adama Jerzego, towarzysza carskich zabaw, nieformalnego przywódcy Powstania Listopadowego, polskiego króla bez korony, politycznego wodza paryskiej emigracji, gdy jest on tymczasem wciąż obecny przez nieomal połowę biografii. Obecny jednak trochę inaczej, bo nie pod postacią bohatera którejkolwiek z części, ale spiritus movens, nieśmiertelny (nieomal) cień, towarzyszący każdemu z Czartoryskich przez ponad pół wieku XIX. Ten zabieg, skądinąd interesujący, pozwala autorce nie powielić sądów i biografii polityka, opisanej przynajmniej w kilkunastu grubych tomach, a w niewielkich wtrętach i dygresjach wyjaśnić chociażby genezę nazwy Hotel Lambert, która istniejąc jako hasło w szkolnych podręcznikach, niewiele nam mówi o historii tego miejsca – starego pałacu, który trzy razy podnosił się z ruin, z epilogiem (cokolwiek ironicznym) do jego dziejów, którym okazał się niedawny pożar w dawnej rezydencji polskich magnatów, dziś już wykupionej przez jednego z petrodolarowych książąt bliskowschodniego emiratu. Ten modelowy nieomal suspens, kończy jeden z rozdziałów i staje się zabawnym ukłonem w stronę każdego z wyznawców spiskowych teorii.
Wreszcie zabieg ostatni, decydujący o, tak to nazwałbym, „narracyjnej zwinności” tej biografii – zredukowana prawie do minimum liczba cytatów dokumentalnych z epoki, które w wielu innych przypadkach potrafią zabić nawet najbardziej potoczystą z relacji. Zaś jako spécialité de la maison – nazewnictwo rozdziałów. Parodiujące czasem lub parafrazujące tytuły znanych dzieł filmowych i literackich. Odnajdujemy tu zarówno odniesienie do monumentalnego fresku Luchino Viscontiego o upadku wielkich magnatów stalowych, zabawnej, acz inteligentnie ironicznej komedii Johna Hustona z Michelem Cainem w roli głównej, czy powieściowego cyklu Marcela Prousta.
Jak pisał Honoriusz Balzac w Ojcu Goriot: „Pod wielką fortuną, która powstała z niewiadomego źródła, ukrywa się zawsze zbrodnia”. Tak rozpoczyna się historia wielkości rodu Czartoryskich. Do końca nic nie jest pewne, z wyjątkiem zbrodni. Opowieść, jakich znamy wiele – z chaosu wyłania się nowy człowiek, bohater „czasu przemian”. Nie wiemy nic o jego pochodzeniu, majątku, społecznej kondycji. Czas jest wyjątkowy. Oto Litwa staje się mocarstwem, związuje sojuszem z polską koroną i wraz z oficjalnie przyjętą nową religią wkracza litewski niedźwiedź na europejskie salony. Ginie książę Zygmunt Kiejstutowicz, a na arenie politycznej zjawiają się trzej bracia – Iwan, Aleksander i Michał Czartoryscy. Wsłuchajmy się jak scenę zbrodni relacjonuje autorka – to niezła próbka jej pisarskiego stylu:
– Iwan, a może jego brat Aleksander, historycy do dziś prowadzą debaty na ten temat, zakrada się do komnaty księcia. Ten myśli, że w drzwi drapie jego oswojony niedźwiedź, który lubi zaglądać do swojego pana. Wydaje się, że Zygmunt nawet nie zdążył podnieść się z łoża. Śmiertelny cios kończy jego ośmioletnie rządy na Litwie.
Jest zatem krwawy początek, jest czarny charakter – knujący wciąż i nienawistny, dyżurny „Emmanuel Goldstein” polskiej historiografii (pozwolę sobie na to orwellowskie porównanie), czyli Świdrygiełło, musi być też mit założycielski i rodzinna legenda. Z odmętów przemian wyłania się aspirujący do urzędów i majątku ród Czartoryskich. Aspirujący, ale bez odpowiedniego zaplecza w postaci nadań i nobilitujących herb pergaminowych dokumentów. Rycerstwo polskie już dawno sprawę swego pochodzenia od rajskich Adama i Ewy oraz starożytnych Sarmatów uregulowało. Litwini, cokolwiek spóźnieni w tym europejskim wyścigu mitów, sięgnęli do antycznej postaci Palemona. Nie, nie tej znanej nam z niezwykłej urody strof Jana Brzechwy w Baśni o korsarzu Palemonie, lecz ostatniego z wodzów Pompejusza Wielkiego, który miał – po porażce z legionami Cezara – schronić się na Litwie. Ów Publiusz Libon (zwany Palemonem) założył wedle legendy litewskie państwo w dolinie rzeki Niemen, a jego spadkobiercą był ponoć Giedymin. Stąd każdy ze znaczniejszych magnatów, żyjących na wschód od Bugu i Narwi, wywodził swój „ród od Giedymina”. Ten stempel nie był potrzebny Radziwiłłom, Sanguszkom czy Ostrogskim, natomiast specjalny glejt potwierdzający „giedyminowy rodowód” uzyskał jeden z Czartoryskich od króla Władysława Warneńczyka dwa lata po śmierci Kiejstutowicza. Wraz ze wzrostem znaczenia litewskich magnatów powstają kolejne, wręcz bajkowe wersje podań o protoplastach rodu:
Swoją legendę muszą więc mieć też Czartoryscy […] monsier de Mogrillon, członek poselstwa francuskiego, gości u Kazimierza Czartoryskiego. Ten opowiada mu o pochodzeniu swego rodu od Collonów – możnych Rzymian. Otóż przedstawiciel tego rodu miał wpaść po prostu do dziury w ziemi. Błąkał się długo pod powierzchnią, aż wyszedł na Litwie.
Tak oto ta fascynująca opowieść zaczyna się od zbrodni, mitu o Palemonie i specjalnego, przechowywanego z pietyzmem przez stulecia, glejtu. Czartoryscy, jeszcze nie tak potężni, wchodzą powoli na salony. Już niedługo zaczną rządzić w polskiej polityce. Nas jednak chyba powinien bardziej zainteresować ich wpływ na kulturę i XVIII wiek, gdy bez Czartoryskich można by spokojnie zamknąć rozdział pod tytułem Oświecenie nad Wisłą. To właśnie ich odróżnia od innych wielkich rodów Wielkiego Księstwa i Korony. Owo „światło” i pragnienie „pierwszeństwa”. Czytając książkę Wojtkowskiej, wciąż natykamy się na arystokratę (częściej jednak jego matkę, siostrę, żonę lub babkę), który zostaje nieomal rewolucjonistą. I na intrygi – bo tych nigdy w najlepszym towarzystwie nie brakowało – oraz religijne konwersje, które wyniosły ród do godności senatorskich i na urząd kasztelański. Gdy w początkach XVII stulecia książę Jerzy wydawał broszury o tolerancji i organizował – rzecz niepojęta w ogarniętej pożogą wojen religijnych Europie – debaty między prawosławiem a katolikami, jego syn Mikołaj zgrabnie zmienił wyznanie, zyskując dostęp do wpływów i bogactw, a już kilka lat później, kolejny z Czartoryskich, dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności i wrodzonemu sprytowi zdobędzie również królewską wdzięczność i łaskę. Zaciekawionych towarzyską intrygą na szczytach władzy, sekretną umową, która związała Władysława IV Wazę, Ludwikę Marię Gonzagę i Michała Jerzego z Czartoryskich, odsyłam do jednego z rozdziałów książki. Oto możny ród w oparach salonowych gier i tajemnic, już równy nieomal kanclerzom Zamojskim i Radziwiłłom. Ten sam ród, którego jeden z najbardziej prominentnych reprezentantów (biskup Kazimierz Florian) rozpoczął dyskurs o sensie tortur i zalewającej kontynent fali procesów czarownic. Panowie na Klewaniu (i wielu innych zamkach) są już na tyle potężni, iż mogą się zająć jednym ze swoich ulubionych zajęć – edukacją, polityką, kulturą. W skrócie – rewolucją i postępem.
W tej drodze na szczyt pojawia się pierwsza z kobiet rodu Czartoryskich, nieformalna twórczyni pojęcia „Familia” – Izabela z Morsztynów Czartoryska, córka najsłynniejszego poety polskiego baroku w odmianie dworskiej, panna nietuzinkowa, po której pozostało zaskakująco niewiele dokumentów, a już sam jej ślub pokazał, że od schyłku siedemnastego stulecia „być Czartoryskim, to znaczy być nowoczesnym”, tak dalece ten ożenek odbiegał od sarmackiego ideału zamążpójścia. Trzymająca żelazną ręką wszystkich i każdego z osobna krewnych, wprowadza do rodziny Zofię Denhoffową, a wraz z nią majątki w Puławach i Wilanowie. Czartoryscy – gdyby prowadzono wtedy ranking na wzór współczesnego „Forbesa” – stają się jedną z najbogatszych familii w Europie. Teraz mogą spróbować naprawy państwa i wykreować co najmniej kilku królów. Ze Stanisławem Leszczyńskim im nie wychodzi, natomiast jednego ze swoich krewnych – dość ubogiego Poniatowskiego – osadzają na tronie. I tu trzeba przyznać, że postać ostatniego elekcyjnego władcy Polski jest odmalowana w biografii rodu w dość ponurych barwach i nie odbiega od „czarnej legendy”, której bohaterem stał się Poniatowski już w czasach neoklasyków. Ten punkt widzenia jest być może osądem samych magnatów, których polityki władca nie chciał lub nie mógł realizować.
Po pierwsze jednak przemysł i handel. Dowiadujemy się, jak August Czartoryski przez kilka lat spłaca zadłużenie majątków (zaledwie… trzy miliony złotych dukatów), jak wznosi manufaktury i wbrew opinii „panów braci” wciąż wspiera handel z żydowskimi gminami. Znów ktoś z rodu jest tym pierwszym. Tym razem w dziedzinie – nieomal wzorowanej na podręcznikach anglosaskich – ekonomii. Poznajemy wielkiego bibliofila i protektora Franciszka Karpińskiego – księcia Adama Kazimierza, którego pasja kolekcjonerska i przyjaźń z Ossolińskimi byłaby niczym, gdyby nie zamówienie pewnego słownika u Samuela Lindego. Ponownie to Czartoryski jest tym rewolucjonistą, którego osobisty czar i pozycja nakazują, aby polszczyzna (wraz z nowym słownikiem) opanowała arystokratyczne salony. Chwilę później spotykamy dwie potężne, równie ambitne i zakochane w nowościach księżne Izabele – Lubomirską i Flemming. Ich rywalizacja, gust, niepohamowany ciąg do zakupów kunsztownych dzieł sztuki i zatrudniania modnych architektów, stworzyły dwie wspaniałe rezydencje – sentymentalne Powązki i dzisiejszy Mokotów (w zamierzchłych czasach Mon Coteau). Jak niegdyś rywalizacja możnych rodów renesansowej Florencji i Mediolanu, tak u schyłku Rzeczpospolitej przedrozbiorowej ambicja dwóch kobiet pchnęła naszą stolicę w objęcia klasycyzmu. Po klęsce insurekcji jedna znajduje azyl w Łańcucie, druga w zrujnowanych Puławach, które uczyni niedługo perłą, lecz na razie… „Kniaźnin zwariował, Karpiński w depresji, Zabłocki przywdział sutannę i udał się na wewnętrzną emigrację, Niemcewicz uciekł na tę prawdziwą”. To właśnie tu, w „Domu Gotyckim” powstanie najsłynniejsza kolekcja malarstwa z Leonardem da Vinci, Rembrandtem i zaginionym podczas drugiej wojny światowej Rafaelem na czele. Izabela z Flemmingów Czartoryska jeszcze nie potrafi selekcjonować zbiorów, ale uczyni coś, co niedługo stanie się standardem wśród arystokratycznych rodów – otworzy prywatne zbiory dla publiczności. To właśnie w Puławach – dodam to od siebie – wydane zostają pierwsze polskie albumy i księgi ilustrowane, a księżna zatrudnia przy ich powstawaniu nie tylko zdolnych rytowników i artystów, ale wciąga do współpracy wszystkie przyjaciółki, o ile tylko odnajdzie w nich iskrę talentu.
Na emigracji płonne marzenia i bezdomność na „paryskim bruku” z mrocznym finałem głodowej śmierci rozwiewa kolejna z Czartoryskich – Anna Sapieżanka. To ona kwestuje, ratuje przed złudą i mrzonkami Adama Jerzego, finanse rodziny i Hotel Lambert. W tym korowodzie niezwykłych i de facto decydujących o wizerunku familii kobiet nie mogło zabraknąć pisarki – Maria z Czartoryskich Wirtemberska nie tylko jest autorką sentymentalnej i na poły autobiograficznej Malwiny, ale dzięki niej zapoczątkowała nurt prozatorski w literaturze polskiej i co, jak sądzę, najważniejsze – wraz z kilkunastoma krewnymi i przyjaciółmi stała się założycielką tak zwanego Towarzystwa Iksów, czyli pierwszej polskiej grupy krytyków literackich.
Możemy dalej wymieniać bohaterów, przenosić się do Biblioteki Kórnickiej, Krakowa, na artystyczne salony, by wreszcie wraz z autorką trafić do zrujnowanych klasztorów powstańczej Warszawy. W każdym z tych miejsc odnajdujemy Czartoryskich. Fascynująca opowieść pełna intryg, splendoru, ale i mecenatu oraz poświecenia. Opowieść niezwykle barwna. Materiał nieomal filmowy. Autorce udało się bowiem rozbroić mroczne mity polskiej arystokracji. Mam tu na myśli jej obraz proponowany przez kulturę popularną (masową – jeśli ktoś woli). Gdy odrzucimy poetycką wizję Juliusza Słowackiego w Samuelu Zborowskim i filmową powieść o Zamojskim Kanclerz Safjana, pozostaną nam tylko obrazy sienkiewiczowskie lub naśladujących jego frazę autorów „szlacheckiego fantasy”. W cokolwiek uproszczonej wizji świata z dobrym, lecz spętanym etyką i zakazami królem, porywczą, ale i bezradną szlachtą, książęta w typie naszych bohaterów musieli odegrać jedną rolę – perfidnych i podstępnych zdrajców. Dekonstrukcyjna w swej istocie – w relacji do popularnych mitów – Saga rodu Czartoryskich mogłaby zatem pełnić rolę odświeżającą.
Może jeszcze nie są to nadwiślańscy (lub raczej nadniemeńscy) Borgiowie, ale poziomem – cokolwiek wyrafinowanego – skomplikowania i dyplomatycznych układów może być ich historia konkurencją dla brytyjskich relacji o chwale i upadku Tudorów lub toczącej się w oparach bogactwa, polityki, rodzinnych tajemnic i zakulisowych wpływów na losy imperium głośnego serialu The Crown. Bo jakkolwiek by na to nie spojrzeć, była również imperium Rzeczpospolita Obojga Narodów. Książka Zofii Wojtkowskiej to przecież sam w sobie niezwykle interesujący, serialowy scenariusz. Może nie dla polskiego Jamesa Ivory, ale chociażby Filipa Bajona w najwyższej formie, z czasów, gdy wyreżyserował Magnata o rodzie pszczyńskich książąt von Teuss.
Zofia Wojtkowska, Saga rodu Czartoryskich, Wydawnictwo „Iskry”, s. 506, Warszawa, 2021.