Nowy Napis Co Tydzień #122 / Wchłonięty przez rzeczywistość – o tomie prozatorskim „Przednówki” Michała Trusewicza
Płynny jest status pierwszego w literackim dorobku zbioru prozatorskiego Michała Trusewicza. Tak jak niejednokrotnie płynny jest status naszej rzeczywistości zawieszonej między namacalnością rzeczy a iluzją percepcji. Między snem a jawą. Między poezją i prozą.
Bo właśnie zawieszenie między poezją i prozą to pierwsza myśl, która przychodzi do głowy czytelnika, gdy styka się ze zbiorem Przednówki. Już samo określenie owej książki jednym słowem nastręcza trudności. Bo czym ona w istocie jest? Czy mamy do czynienia ze zbiorem opowiadań? Mini-powieścią? Quasi poetycką odyseją poprzez meandry umysłu? Mozaiką obrazów, słów i wizji podobną miejscami do prozatorskich dokonań Brunona Schulza?
Pytania powyższe powstaną w głowie odbiorcy Przednówków. Bez wątpienia. Jak na nie odpowiedzieć? Nic nie pomoże bardziej w tej literackiej niepewności niż sam tekst. Spójrzmy zatem na fragment książki Trusewicza rozpoczynający cały tom.
Przychodziła mniej więcej po dwudziestej trzeciej. Udawałem, że śpię. Oczy bolały od zamykania, wyciskałem je jak ruchliwą mandarynkę. Był grudzień. Podchodziła do okna. Zaciskała dłoń na uchwycie. Zaciskałem wtedy mocniej powieki, by przypadkiem nie wydało się, że nie śpię. Plastikowe rączki od okien skrzypiały jak śnieg. Był grudzień i wtedy po raz ostatni widziałem śnieg.
Teraz sobie to przypominam. Podchodziła do okna, przystawała tam przy grzejniku. Kładła dłoń na uchwycie. Liczyła do trzech. Nic nie mogło przedostać się przez nieistniejącą szparę. Mój pokój nie miał powietrza. Mój pokój nie był zimny.
Gdy skończyła liczyć, to jeszcze chwilę stała. Nie wiem, co robiła. Nie wiem, na co patrzyła. Zamykałem oczy, pozorowałem sen. Stojąc, chyba w myślach liczyła do pięciu. Nie miałem w sobie odwagi, by w tym momencie się odwrócić.
Przez kilkanaście lat wstawałem rano, nie pamiętałem jednak nic. Przypominam sobie teraz o tym, gdy jest już dawno po dwudziestej trzeciej. Od jakiegoś czasu śpię z otwartym oknem.
Proza? Proza. Lecz nie do końca. Z jednej strony narracja stosowana przez Trusewicza to rzeczywiście prozatorska miniatura. Obrazek przedstawiający zasypiającego syna i jego matkę krzątającą się koło okna. Obrazek rzecz jasna nie melancholijny i sielski. Przepełniony niepokojem, dziwnością, atmosferą pustki, domniemaniem, że oto matki już nie ma. Zresztą z późniejszej części książki rzeczywiście dowiadujemy się wprost, że „wpadła pod światło” i nie żyje. Ale zauważmy, że ten fragment sam w sobie stanowi odrębną całość. Jest i owszem elementem dłuższej, rozbudowanej historii, rozpisanej na kilkudziesięciu kartach Przednówków. Ale potraktować możemy go również jako jednolitą opowieść – o dziecku wspominającym matkę, o przedmiotach ewokujących wspomnienia (okno i rączka od niego), o radzeniu sobie z traumą po stracie.
Zauważmy też, że z miejsca zostajemy wrzuceni przez Trusewicza w wir zdarzeń czy też – jak kto woli – wir jego myśli. Jest to wszak początek książki, a autor przedstawia nam od razu kompletny obraz zawierający w sobie esencję tego, co dostaniemy dalej, w kolejnych kilkudziesięciu prozatorskich fragmentach – mieszanie się wizji i myśli z opisami prostych przedmiotów, jawę i sen wkraczające do codzienności i niekoniecznie pomagające w zmaganiu się z nią. Wreszcie aurę niepokoju chwilami może nawet zahaczającą o groteskę. Jednak z pewnością nie taką pozbawioną wewnętrznego ładu. Bezład jest tu bowiem tylko pozorny. W tym monologu wewnętrznym, jak to w gonitwie ludzkich myśli, ujrzymy chaos i pojawianie się co rusz nowych obrazów. Ale dostrzeżemy także konkretne postaci, ich ból i problemy.
Rzeczywistość jawi się u Trusewicza jako utkana z tych problemów. Utkana z czerni, codzienności, lęku, niepewności, nierzadko niekoherentności doświadczanej przestrzeni i czasu. Proza ta stanowi niejako próbę opanowania tej rzeczywistości, zebrania w całość, nadania jej konkretnych ram, zwartej struktury. Czy jednak aby nie próbę skazaną na niepowodzenie?
W tym miejscu przekaz łączy się z formą, a pytania o niekoherentność rzeczywistości otaczającej i doświadczanej przez Trusewicza współgrają z pytaniami o genologiczny status Przednówków. Proza ta bowiem nierzadko sprawia wrażenie prozy fałszywej. Jednak nie w tym sensie, jakoby wewnętrzny świat opisywany przez autora tchnął fałszem. Nie. Fałsz ten zasadza się na próbie wykorzystania języka do ułożenia rzeczywistości. Jest to próba ustawienia słów tak, by wyglądały na prozę. By świat wyglądał na spójny. Gdy tymczasem to nie jest proza. To poezja za nią przebrana. To nie jednolitość świata. To niepokój.
Wykonajmy skromny eksperyment i spójrzmy na fragment powyżej przytoczonego tekstu z Przednówków, jednak w innym ujęciu – gdyby kolejne frazy zostały inaczej ustawione, jak w wierszu.
Teraz sobie to przypominam.
Podchodziła do okna,
przystawała tam przy grzejniku.
Kładła dłoń na uchwycie.
Liczyła do trzech.
Nic nie mogło przedostać się przez nieistniejącą szparę.
Mój pokój nie miał powietrza. Mój pokój nie był zimny.
[…]
Przez kilkanaście lat wstawałem rano,
nie pamiętałem jednak nic.
Przypominam sobie teraz o tym,
gdy jest już dawno po dwudziestej trzeciej.
Od jakiegoś czasu śpię z otwartym oknem.
Czyż nie wygląda ów tekst, przecież ten sam, nieróżniący się ani jedną literą, zupełnie inaczej? Czyż nie przypomina wiersza wyjętego wprost z poetyckiego tomiku?
Odbieram w istocie prozatorską strategię Michała Trusewicza jako przemyślaną, acz oryginalną próbę przeniesienia poezji w meandry prozy. Próbę wykorzystania typowego dlań języka poetyckiego celem ukonstytuowania opowieści o niejasności – niejasności umysłu, świata, wspomnień, życia. Proza stwarza tu pozór owej jasności, gdy tymczasem skrywa poezję.
Wciąż niezwykle młody, bo urodzony w 1995 roku twórca, to jednak przede wszystkim poeta. Trudniący się również pracą krytyka literackiego. Jego teksty ukazywały się w takich czasopismach i mediach internetowych jak „Czas Kultury”, „artPapier”, „Odra”, „Opcje”, „biblioteka” czy „Twórczość”. Pomieszkujący w Warszawie i w Dębnie twórca w ostatnich latach ogłaszał swoje wiersze, w których niejednokrotnie pobrzmiewał klimat metafizycznej niepewności, a one same nie były wolne od językowych eksperymentów.
Przywołajmy jeden tylko przykład – miłosną notatkę z grą słowną na końcu:
sedymentacja semów
narysowałam węglem twój wyraz
gromadzę siebie i ciebie
wiązania
chwalisz moją wymowę obcych słów
nienależących do mnie, lecz do ciebie
utwardzonych – zawieszam je na piersi
wietrzenie języka (martwi mają język o barwie dolomitów)
mówię – osadzam się na twoich biodrach i palcach
już piryt sanctus za życia
Miłość nabiera posmaku groteskowości, zostaje zamknięta w dybach języka, przez wszystko przenika świadomość śmierci („martwi mają język o barwie dolomitów”). Podobne światy – dziwne, nieprzyjazne, odznaczające się kunsztownością języka, a przy tym pełne odczuwalnego, wewnętrznego bólu – tworzy młody poeta w swoich Przednówkach. Powiedzmy w tym miejscu wprost – podróż do tych światów jest podróżą nie tylko w wielu przypadkach nieprzyjemną, ale też niełatwą. Wymagającą skupienia, a nieraz wysiłku, by odkryć wszystkie sensy ukryte na kolejnych stronach książki Trusewicza. Może chwilami ów wysiłek jest zbyt duży? Przy całym szacunku do przyjętej przezeń konwencji i powziętego projektu wielokrotnie trudno nie odnieść wrażenia, że metafory są tu aż nazbyt zawiłe, obrazy aż do przesady oniryczne, język przepełniony ogromem skojarzeń. Do tego stopnia, że całość chwilami może okazać się po prostu trudno przyswajalna.
A przecież tak być nie musi. Gdy czytałem Przednówki, przed oczyma kilkukrotnie stawał mi Schulz. Nawet nie z konkretnymi utworami, które bym do książki Trusewicza przykładał. Lecz z ogólnym klimatem oniryczności, dziwności. A przede wszystkim z poczuciem, które towarzyszy lekturze Sklepów cynamonowych i Sanatorium pod Klepsydrą – że oto to, co jawi się jako proza w istocie prozą nie jest. W przypadku Schulza jednak z powodów daleko głębszych – wszak w jego prozie słowa nie układały się w quasi-poezję, lecz całości tworzonych przezeń obrazów niejako instynktownie odsyłały czytelnika w stronę liryki, pokazując światy wykraczające poza opis, liryzm tętniący wśród opisów przyrody, ludzi i rzeczy.
Jak zauważył Włodzimierz Bolecki w jednym ze swoich szkiców, chociaż Schulz całą swoją twórczość artystyczną poświęcił prozie narracyjnej (bądź w odmiennym rozdziale swej aktywności – malarstwu) i nigdy nie skreślił swym piórem ani jednego wiersza, to właśnie poezji w swoich rozważaniach przypisywał naczelne miejsce
To znamienne. Cóż może ukonstytuować mit? Cóż może przynieść obraz najpełniejszy pod względem metafizycznego przeżycia? Poezja. Przynajmniej tako rzecze Schulz, którego utwory narracyjne urosły w ciągu dziesięcioleci do rangi absolutnego kanonu. Michał Trusewicz w swej książce zdaje się żywić podobne przekonanie. Jego starania godne są pochwały i szacunku. Jednocześnie przy całej aprobacie do projektu Przednówków należy przyznać, że nie ma w micie kreowanym przez Trusewicza takiego artyzmu i takiej lekkości kreślenia poetycko-prozatorskiego obrazu jak u autora Pana.
Nie chodzi przy tym o to, by deprecjonować młodego poetę zestawianiem go z literackim gigantem. Chodzi raczej o to, by pokazać, że choć Przednówki to proza wartościowa, nie jest wolna od skaz. Mit o rzeczywistości i zaklętych w niej mroku i grotesce ma swoją wymowę. Podczas lektury trudno nie oprzeć się jednak wrażeniu, że miałby mocniejszą, gdyby czasem fraz było mniej, obrazowanie było bardziej stonowane, proza chwilami rzeczywiście zaczęła dominować nad poetycką manierą. Czy warto wejść w ten mit? Warto. Ale z całą świadomością jego zrozumiałych skądinąd ograniczeń. Pozostaje wierzyć, że przed Michałem Trusewiczem jeszcze wiele chwil, wiele obserwacji, wiele dojrzewania jako twórca. Przednówki z pewnością pokazują, że jest to początek drogi obiecującej.
M. Trusewicz, Przednówki, Wydawnictwo FORMA, Szczecin 2021.