Nowy Napis Co Tydzień #146 / Ojciec Święty we Wrocławiu
W 1979 roku Ojciec Święty nie odwiedził Wrocławia, ale było to przyjmowane w naszym mieście ze zrozumieniem. Krakusom czy warszawiakom zazdrościliśmy, ale wiedzieliśmy przecież, że papież nie mógł dotrzeć wszędzie. Niezliczoną ilość razy słyszało się natomiast pogląd, że następnym razem papież już koniecznie będzie musiał przyjechać do naszego miasta.
Jako najbardziej prawdopodobny termin kolejnej pielgrzymki Ojca Świętego do rodzinnego kraju wielu wymieniało rok 1982. Od 13 grudnia roku poprzedniego obowiązywało jednak w Polsce prawo wojenne. Powszechne pragnienie, by papież do nas przyjechał, reżim wykorzystywał do pewnego rodzaju szantażu. Propaganda sugerowała, że zgoda na pielgrzymkę jest możliwa, ale zależy ona od spokoju na ulicach polskich miast. Wrocław kipiał wtedy jednak permanentnymi demonstracjami. W efekcie panowało w nim przekonanie, że na przyjazd papieża do Polski komuniści nieprędko się zgodzą, a jeśli nawet, to na pewno nie do miasta najczęstszych i najbardziej zaciekłych rozruchów. Bodaj latem stało się jasne, że pielgrzymka odbędzie się w roku następnym, a jesienią za główny cel swojego przekazu reżimowa propaganda przyjęła przekonywanie o rzekomych „postępach normalizacji”. Spodziewaliśmy się więc, że jeśli władze pragną dowieść swoich w tym zakresie osiągnięć, dowodem tego powinna być zgoda na przyjazd papieża. Ciągle jednak nie było wiadomo, czy na trasie pielgrzymki znajdzie się Wrocław. Decyzję w tej sprawie poznałem wiosną 1983 na lekcji religii w moim parafialnym kościele przy ulicy św. Antoniego. Ksiądz Zbigniew Szymerowski dzielił się tą wiadomością, nie kryjąc radości. Na słowa „to już pewne – będzie we Wrocławiu!”, odpowiedzieliśmy owacją.
Na początku maja wiele razy spotkałem się z obawami, że przyjazd papieża do Wrocławia mógł być zagrożony. Powodem była ogromna skala niezależnych obchodów tak zwanego Święta Pracy. Zorganizowana przez podziemie demonstracja zmieszała się z oficjalnym pochodem. Część wystrzelonych w jej kierunku milicyjnych granatów gazowych wpadła wtedy w sam środek trybuny honorowej, do pospiesznej ewakuacji zmuszając nie tylko miejscowych notabli, ale też umundurowaną delegację Armii Sowieckiej. „Oni nam tego nie darują” – słyszało się w potem w wielu miejscach. Pomimo tych obaw przyjazd papieża do Wrocławia nie został odwołany. Nastrój oczekiwania na niecodzienne wydarzenie dawał się odczuć na każdym kroku. Okna mieszkań wypełniały się motywami religijnymi i patriotycznymi,
kompozycjami ze wstążek, portretami, flagami. 16 czerwca samolot z papieżem wylądował w Warszawie. Telewizyjne relacje okazały się nie tak złośliwe jak przed czterema laty, kiedy to zasięg transmisji mszy papieskich ograniczono niemal wyłącznie do regionów, gdzie się odbyły. Nie unikano też tak bardzo, jak wówczas, pokazywania tłumów wiernych i nie skupiano uwagi na najbardziej niereprezentatywnych detalach.
Z rodzicami i bratem mieszkałem wtedy na dziewiątym piętrze bloku przy ulicy Legnickiej, jednej z głównych arterii miasta. Z naszych okien oglądać można było szeroką panoramę Przedmieścia Mikołajskiego. W przeddzień przylotu papieża do Wrocławia siedziałem przed telewizorem, mogąc równocześnie widzieć to, co działo się za otwartym oknem balkonowym. O 19.30 zaczął się Dziennik Telewizyjny i równocześnie na Legnickiej pojawiła się kolumna pojazdów milicji, głównie niebieskich nysek. W czasach stanu wojennego przemieszczanie się takich kolumn należało do codzienności, ale ta zdawała się nie mieć końca. Nieraz bywało, że przed zapowiedzianymi demonstracjami obszerne części miasta, na przykład zespoły domów studenckich wzdłuż Osi Grunwaldzkiej, przemieniano w wielkie koszary ZOMO. Jednak nigdy wcześniej i nigdy później nie widziałem tak potężnej koncentracji sił milicyjnych, z jaką mieliśmy do czynienia w tamtych dniach. Na niebie pojawiły się też samoloty. Wielkie zielone transportowce, podobne do amerykańskich Douglas C-47 „Dakota”, jeden za drugim obniżały wysokość, zmierzając ku lotnisku na Strachowicach. Ten widok też był we Wrocławiu znany. Pojawiał się w dniach, kiedy do zapanowania nad dzielnicami zdominowanymi przez demonstrantów pospiesznie sprowadzano oddziały zomowców z innych miast Polski. Tym razem jednak skala tej operacji zaczynała przypominać prawdziwy „most powietrzny”.
Msza święta miała się zacząć o godzinie 10 i zakładałem, że jedynym środkiem transportu, na jaki będę mógł liczyć, będą moje nogi. Uwzględniając ewentualność różnych utrudnień, jakie mogłyby się pojawić na drodze liczącej dobre kilka kilometrów oraz zamierzając być na miejscu ze sporym zapasem czasu, postanowiłem wyjść z domu nie później niż o wpół do czwartej rano. Wstałem o trzeciej i od razu stwierdziłem, że na dworze dzieje się coś niebywałego. Stojąc już przed oknem, miałem przed sobą jeden z tych widoków, których nie zapomnę do końca życia. Całą szerokością Legnickiej płynęła rzeka ludzi, nieustannie zasilana nieprzerwanymi nurtami nieco mniejszych strumieni, wypływających z Inowrocławskiej, Trzemeskiej, Młodych Techników, Poznańskiej… Z bramy każdego bloku bez przerwy wychodziły pojedyncze osoby lub grupki, często złożone z dwojga dorosłych oraz ich dzieci. Dołączały one do ludzkich strumieni, w które zamieniły się osiedlowe chodniki. Wszystkie wlewały się w Legnicką, przypominającą wtedy istne Missisipi idących ludzi. Niezwykłe to zjawisko oglądałem z wysokości dziewiątego piętra, lecz pomimo tej odległości silne i jednoznaczne było odczucie, że te nieprzebrane, milczące tłumy szły w jakimś głębokim zamyśleniu, zjednoczone potęgą tego samego ducha. Nagle zaniepokoiła mnie obawa o to, co z tymi rzeszami się stanie, kiedy z szerokiej jak Amazonka Legnickiej zmieścić się będą musiały w wąskich ulicach Starego Miasta. Po chwili sam wychodziłem z mieszkania. Na każdym piętrze ruch był większy niż o najbardziej ruchliwych porach dnia. Miałem wrażenie, że na spotkanie z papieżem wybierają się wszyscy i że za chwilę niemal nikt nie zostanie w tych częściach Wrocławia, które nie nazywają się Partynice. Bo na tym małym peryferyjnym osiedlu stłoczą się zaraz chyba wszyscy mieszkańcy całej naszej aglomeracji.
Po wyjściu z bramy jeszcze mocniej wróciło do mnie wrażenie sprzed kwadransa. Milczący tłum naprawdę wydawał się być skupiony na tej samej myśli i niesiony tym samym duchem. Pod moim blokiem był on już rozlany na całej szerokości jezdni i chodników, a przy tym tak gęsty, że dołączanie do niego wymagało przyspieszania lub zwalniania kroku oraz przemieszczania się osób, które już w nim szły. Przed placem Czerwonym (dziś Solidarności), stanowiącym wspólną przestrzeń z placem 1 Maja (od roku 2006 noszącym imię Jana Pawła II), ciągle rosnący tłum bardzo wyraźnie zwolnił, zgęstniał i zaczął się poruszać metodą drobniutkich kroczków, gdyż każdy normalny krok musiałby skutkować nadeptywaniem pięt tych, za plecami których się idzie. Przemieszczanie się tysięcy ludzi takim sposobem wyglądało przekomicznie, więc wśród wielu wywoływało wesołość. Obawiałem się jednak podążania wzdłuż obydwu brzegów Fosy. Zadziwiające, że nie było kogokolwiek, kto by kierował ruchem tych wielotysięcznych mas. Tymczasem na środku placu, stanowiącego bramę do starej części miasta, tłum w sposób jakby instynktowny, a zarazem zdumiewająco logiczny, samorzutnie rozdzielał się na kilka części. Zaczynało świtać, dzięki czemu mogłem obserwować gęste mrowie idących po obydwu brzegach Fosy. Połowa naszego tłumu dołączała do idących tymi trasami. Paręset metrów dalej znów rozdzieliliśmy się na idących ulicą Ruską oraz Pawła Włodkowica. Ja szedłem tą pierwszą, w której mieściliśmy się z trudem, a kilka minut później okazało się, że nasza rzeka dociera do równie wielkiej jak ta, którą stanowiliśmy na Legnickiej. Docierając do ulicy Kazimierza Wielkiego, zaczęliśmy się bowiem wlewać w nieprzebrane tłumy podążające z północnych dzielnic Wrocławia. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że ta gigantyczna masa ludzi, w którą wtopiłem się, wychodząc z Ruskiej, musiała przecisnąć się przez kilka wąskich mostów, łączących kolejne koryta Odry.
Przebrnęliśmy ciasnotę kolejnych ulic, na skrzyżowaniach łączyliśmy się z nadciągającymi z różnych stron, nie wiedzieć już którymi ludzkimi rzekami, oraz rozdzielaliśmy się, gdy pojawiał się wybór różnych dróg, a podążanie razem jedną przekraczało jej najśmielej szacowaną przepustowość. Z jakąkolwiek formą regulacji tego ruchu spotkaliśmy się dopiero na rogu Ślężnej i Sudeckiej. Ludzka rzeka, wypełniająca tę drugą, stała w miejscu, cierpliwie czekając, aż dane będzie jej włączyć się w nurt naszej. Od kiedy stało się widno, w tłumach dostrzegałem mnóstwo bliższych i dalszych znajomych. Często ludzi, których nie widziałem od wielu lat. Pomyślałem, że z wieloma być może nie spotkałbym się już nigdy, a jednak w miejscu, do którego zmierzamy, będziemy wszyscy. Dawały się też zauważyć niesione znaki różnych zorganizowanych grup. Wielki krzyż z napisem „Szewce – Pęgów” uświadomił mi, że mający do pokonania dziesiątki kilometrów w drogę wyruszyć musieli jeszcze poprzedniego dnia. Na Wyścigowej, gdy spoglądałem za siebie, zaskoczyła mnie nigdy wcześniej przeze mnie niezauważona pochyłość tej ulicy. Wielotysięczne masy wyglądały tak, jakby schodziły z wielkiej góry. Parę kilometrów przed celem rzeki ludzi zaczęły zlewać się w wielkie ludzkie morze, łączące się z tłumami wchodzącymi od strony Bielan. Od kilkunastu godzin jedna z jezdni znajdującej się nieopodal autostrady służyła jako długi parking, sięgający po oddaloną o 20 kilometrów Środę Śląską. Pasażerów zostawianych tam samochodów do granic Wrocławia podwoziły kursujące wahadłowo autobusy.
Dopiero na osiedlu Partynice zobaczyłem pierwszych mundurowych. Najpierw byli to milicjanci ze służby ruchu, być może stojący w tym samym miejscu od wielu godzin, lecz ciągle niemogący wyjść z bezbrzeżnego zdumienia liczbą mijających ich osób. Potem w bocznych ulicach dostrzec można było długie sznury pojazdów milicji. Kilometr przed hipodromem stały drogowskazy informujące o rozmieszczeniu wejść na jego teren – miejsca naszego spotkania z Ojcem Świętym. Pojawili się też członkowie ochotniczej straży papieskiej, głośno powtarzający: „Przypominamy, że nie wolno wnosić jakichkolwiek przedmiotów szklanych. Wszystkie szklane butelki zostaną przez nas zabrane, kto więc takie ma, to pozostała już tylko chwila na wypicie ich zawartości!”. Ostatni etap wędrówki zaczynał się przy moście na Ślęzie. Tam tłum wlewał się na szerokie pole, otoczone wielką liczbą pojazdów wojska i milicji. Obok rozpościerało się lądowisko dla helikoptera. Spoglądając w kierunku Bielan, zobaczyć można było zdające się nie mieć końca tłumy, zmierzające od strony przeciwnej do tej, z której przyszedłem. Na teren torów wyścigów konnych od strony południowej wchodziło się, pokonując kilkunastometrowe wzniesienie.
W momencie wejścia na teren hipodromu znów miałem przed oczami obraz, którego nie da się zapomnieć. Cztery lata później uczestniczyłem w papieskiej Mszy świętej na gdańskiej Zaspie, lecz tamtejszy tłum nie wydawał się przeogromny.
Dziesiątki hektarów trawiastych pól torów wyścigów konnych dawały możliwość odpoczynku w pozycji siedzącej, a nawet leżącej. Do przylotu papieża było jeszcze parę godzin. Z megafonów płynęła muzyka na przemian ze strofami poezji oraz informacjami. Zaskoczeniem chyba dla wszystkich było niezbyt skuteczne cenzurowanie emitowanych materiałów. Niektóre z wierszy mówiły bowiem o więzieniach, gazie łzawiącym i cierpieniach ojczyzny jednoznacznie odnoszących się do ówczesnych wydarzeń. Nagle za plecami usłyszałem oklaski setek rąk, przemieniające się w wielotysięczną, masową owację. Nad mrowiem siedzących na trawie ludzi wznosił się wielki transparent z napisem „Solidarność”. Okazało się, że jego pojawienie się podziałało jak sygnał do ujawnienia się kolejnych. Kilkanaście metrów ode mnie, wzniecając falę oklasków, wzniósł się następny, ze słowami „Solidarność Walcząca”. Po chwili na całym obszarze zaczęły pokazywać się płótna zawierające podobne hasła i znaki. Nagłe poruszenie w sektorze, w którym się znajdowałem, wywołało pojawienie się kilkunastu mężczyzn. Wyglądem odróżniali się od przybyłych na spotkanie z papieżem. Dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę, że większość z nas ubrana jest w odzież jasnego, najczęściej białego koloru. A groźnie wyglądająca ekipa w większości odziana była w czarne skórzane kurtki. Z zaciętym wyrazem twarzy, zdecydowanym krokiem zmierzali w stronę transparentu znajdującego się nie więcej niż kilkanaście metrów ode mnie. Czyżby esbecja? W morzu siedzących na trawie w ciągu sekundy kilkuset wystrzeliło w górę i w większości przyjęło niemal identyczną pozę – szeroko rozstawione nogi, ręce założone na piersiach. Po paru sekundach przed „oddziałem czarnych” stał mur emanujących zdecydowaniem „białych”. Nie minęło kilka kolejnych sekund, gdy mur ten zniknął w zbitej masie robiącej wrażenie betonu niemożliwego do przebycia. Zza pleców ludzi stojących przede mną zobaczyłem jak szybko kroczący oddział zwalnia i rozsypując się – zawraca. Kiedy już zniknął z naszych oczu dał się odczuć nastrój ustępującego napięcia zmieszany z poczuciem odniesienia małego zwycięstwa. Nie słyszałem jednak, by ktokolwiek choćby jednym słowem skomentował to, co się zdarzyło. Wymowne natomiast były szeroko uśmiechnięte twarze ludzi znów siadających na trawę. Nad nami nadal niewzruszenie powiewał transparent Solidarności Walczącej.
Msza zacząć się miała o godzinie 10, a daleko jeszcze było do 9. Powiększający się nad horyzontem zarys białego Mi-8 nie pozostawiał jednak wątpliwości.
Przylatywał papież! Wielki śmigłowiec zatoczył krąg wokół hipodromu, po czym zniżając lot, zaczął niknąć za ścianą drzew. Po dłuższej chwili na tor wyścigowy, okalający zgromadzone rzesze, wjechał biały papamobile. Cisza nastała dopiero wtedy, gdy biały pojazd zatrzymał się przed równie białym, wielkim ołtarzem, po stopniach którego papież dotarł pod ścianę z otworem w kształcie krzyża, przesłanianego postacią Syna Bożego. Po chwili usłyszeliśmy ciepły, lecz zarazem mocny głos papieża:
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
– Na wieki wieków! – odpowiedział chór być może nawet dwóch milionów głosów. Chwilkę później Ojciec Święty wypowiedział fragment Ewangelii św. Mateusza:
– Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem będą nasyceni!
Odpowiedzią były trwające dobrą minutę gromkie oklaski. Po ich ucichnięciu Ojciec Święty kontynuował, mówiąc, że tym właśnie błogosławieństwem pozdrowić pragnie miasto Wrocław i prastarą piastowską ziemię. Powitał też pielgrzymów z innych stron kraju oraz z zagranicy, wymieniając licznych dostojników kościelnych, do których należał także nasz amerykański rodak – kardynał Jan Król z Filadelfii.
Wielokrotnie dane mi było słyszeć pieśni wykonywane przez grono bardzo liczne. Jednak uczestnictwo we wspólnym śpiewie rzeszy ponad wszelką wątpliwość większej niż milionowa wytwarzało paradoksalne poczucie własnej równocześnie małości i wielkości. Jasne jednak było, że ta druga warunkowana jest duchem i rozmiarem tej wspólnoty, która w tych wyjątkowych chwilach stała się tak namacalna. Jak wszyscy w napięciu oczekiwałem na papieską homilię. Ojciec Święty zaczął ją, powtarzając słowa św. Mateusza, od których przeszedł do prastarych tradycji Wrocławia i Dolnego Śląska, wyciągając z nich sensy uniwersalne, a zarazem aktualne. Słysząc o orędownikach sprawiedliwości, jakimi byli wrocławski biskup Nankier i św. Jadwiga, jak nigdy wcześniej uświadamiałem sobie, że nasycona pamiątkami różnych narodów i władców moja rodzinna ziemia ma swą historią do opowiedzenia ogromnie dużo ważnego i ponadczasowego. A przede wszystkim, że wielkość postaci, zapisanych w jej duchowych dziejach, jest jak skarb znajdujący się na wyciągnięcie ręki. O wrocławskich ludziach, takich jak kardynał Kominek, czy wrocławskich miejscach, jak pamiętająca czasy Piastów katedra św. Jana Ojciec Święty opowiadał jak o najbliższych swojemu sercu źródłach dobra. Przypomniało mi to słowa z poprzedniej pielgrzymki, kiedy tak przejmująco prosił o pielęgnowanie wielkiego duchowego skarbu, przekazywanego nam jako kolejnemu ogniwu sztafety pokoleń. To, co słyszałem na Partynicach,
było jakby dalszym ciągiem tej prośby o „nieodcinanie korzeni, z których wyrastamy”. Przy czym z wielką mocą brzmiało przekonanie papieża, że te potężne korzenie naszego dziedzictwa znajdują się nie tylko na stanowiącej duchowe serce ojczyzny Jasnej Górze czy ledwie mieszczącym narodowe pamiątki Krakowie. Wystarczy umieć patrzeć, by wielkość duchowej tożsamości dostrzegać w prastarych kamieniach Wrocławia, Henrykowa, Krzeszowa czy Trzebnicy.
O błogosławieniu cierpiących ucisk i pragnących sprawiedliwości Ojciec Święty mówił w szerokim kontekście tysiącletnich dziejów, odnosząc się zarówno do czasów współczesnych, jak i do poświęcającego życie Henryka Pobożnego, stającego na drodze hordom niosącym śmierć i zniszczenie. Rozumiałem z tego, że wysoka cena triumfu prawa, sprawiedliwości, wolności jest pewną historyczną normą. Nasze współczesne zmagania stanowią więc dalszy ciąg tych samych nieustępliwych trudów, w których nie wolno się poddawać, ale też kierować się w nich należy rozwagą, sumieniem, żelaznym fundamentem zasad. Natomiast za opokę tego trwania w niezachwianym dążeniu ku lepszemu służyć nam powinny wiara i moc silnych, ofiarnie budowanych rodzin.
Niezwykła była dla mnie ta perspektywa, nakreślona przez Jana Pawła II. Jakkolwiek naiwnie może to brzmieć, przychodziło mi do głowy zestawienie śląskiego rycerstwa, usiłującego stawić czoło naporowi Tatarów, z robotnikami wrocławskich fabryk, przez mury których tak niedawno wjeżdżały czołgi. I pomyślałem też o swojej roli maleńkiego okruszka jakoś przynależącego czasem do tej wielkiej sprawy jako drukarz ulotek czy kolporter upominających się o wolność gazetek.
Jesteśmy cząstką zmagań trwających przez wieki – tak brzmiała jedna z konkluzji, wyciągniętych przeze mnie ze słów papieża czerwcowego dnia roku 1983 na wrocławskich Partynicach. Ta i inne myśli tętniły mi w głowie podczas najświętszych ceremonii tej niezwykłej mszy, a także podczas chwil budzących już dosyć zwyczajną radość. Należały do niech momenty takie, jak wręczanie Ojcu Świętemu symbolicznych darów. Jeden z nich pochodził od dolnośląskiej „Solidarności”, zdelegalizowanej i zepchniętej do podziemia. Jakże trafne było to, że darem tym była rzeźba wykonana z węgla – podziemnego właśnie skarbu naszej ziemi.
Własnoręcznie dokonywany przez Ojca Świętego akt koronacji figurki Matki Bożej Przyczyny Naszej Radości „Marii Śnieżnej” z Góry Iglicznej miał oczywiście wymiar sakralny. We mnie budził on także prostoduszną dziecięcą radość.
Odprawienie Mszy świętej nie było końcem partynickiego spotkania z papieżem. Czy dlatego przyleciał do nas przed wyznaczoną godziną, by teraz mieć kilka chwil na zwykłą rozmowę z ogromnym tłumem? Niektóre jego zdania były jakby nieco żartobliwą kontynuacją poważnych wątków wygłoszonej przed paroma kwadransami homilii. Jedno z nich brzmiało: „Myślałem, że dobrze znam Wrocław, a o tym miejscu nie wiedziałem!”. Odpowiedzią była burza oklasków i radosnych okrzyków, z których po chwili wyłoniło się wielotysięczne skandowanie: „Pokażemy takich więcej!”. Papież odpowiedział, że trochę mu teraz na to brakuje czasu, ale ma nadzieję do Wrocławia jeszcze nieraz powrócić. Odpowiedzią było gromkie „Zostań z nami!” Na skandowanie tego zdania Ojciec Święty odrzekł, że co prawda musi już się kierować do helikoptera, ale żebyśmy się nie martwili, bo daleko nie zamierza jeszcze odlatywać. Kolejnym miejscem jego spotkania z wiernymi będzie bowiem ten sam Wrocław, tyle że jego najstarsza część – Ostrów Tumski. Opuszczającego miejsce wielkiego spotkania Ojca Świętego żegnały serdeczne okrzyki: „Niech żyje papież!”.
Wyjście tłumów wypełniających ogromny teren hipodromu było procesem trwającym kolejne godziny. Masy znów rozdzielały się, zalewając dosłownie wszystkie napotkane ulice. W wielkiej dzielnicy willowej mieszkańcy każdego z domów umieścili węże z wodą. Przy każdym gromadziły się grupki spragnionych. Jak się potem dowiedziałem, część tłumu, który podążył ulicą Powstańców Śląskich, została zaatakowana przez ZOMO. Przyczyną miały być transparenty nadające zgromadzeniu charakter demonstracji. W krążących potem po Wrocławiu relacjach powtarzała się informacja o użyciu oddziałów znacznie liczniejszych niż podczas największych manifestacji okresu stanu wojennego. Być może właśnie zaangażowanie tak ogromnych sił ograniczyło zasięg starć jedynie do Przedmieścia Świdnickiego.
Wracałem do domu trasą niemal identyczną co przemierzana wcześniej. Wszędzie otaczały mnie równie wielkie rzesze ludzi. To, co razem tego dnia przeżyliśmy, wydało mi się ważkim momentem procesu formacyjnego, umacniającego w dążeniach do wybijania się na społeczną i państwową podmiotowość. W żaden sposób nie potrafiłem oszacować, w jakim stopniu wydarzenia mijającego dnia przybliżają nas do wolności. Nie miałem też pojęcia, jakim biegiem zdarzeń miałoby się to urzeczywistnić. Nie ulegało jednak wątpliwości, że to wielkie wspólnotowe doświadczenie, będące zarazem przeżyciem religijnym, narodowym, a także wielkim świętem wolności, przybliżyło moją ojczyznę do czasu, w którym znów będzie ona mogła decydować o swoim losie.
Dopiero po powrocie do domu uświadomiłem sobie rozmiar własnego fizycznego zmęczenia. Ciągle też zastanawiałem się nad wielorakim, w dużej mierze historiozoficznym sensem papieskiej homilii. Bardzo mocno przemówiły do mnie słowa ukazujące nasze współczesne zadania jako kolejne ogniwo długiego łańcucha dziejów. Wskazanie wśród ogniw poprzedzających teraźniejszość postaci narodowych herosów i świętych było nad wyraz nobilitujące. Zarazem jednak wskazywało wysokość, na której umieszczona została poprzeczka niezbędnych do poniesienia trudów.
Tuż po zachodzie słońca na wrocławskim niebie znów pojawiły się wielkie powietrzne statki wojskowego transportu lotniczego. Zapewne odlatywały do Krakowa, by milicyjne posiłki towarzyszyć mogły zmierzającym już ku miejscu jednego z ostatnich wielkich spotkań tej papieskiej pielgrzymki.
Tekst ukazał się w 11. numerze Kwartalnika „Nowy Napis“.