Nowy Napis Co Tydzień #152 / Śpiące miasto na pustej ziemi
Dla wyznających staroświecki – choć wciąż sensowny – pogląd, wedle którego do najważniejszych cnót krytyka należy bezstronność czy obiektywność, nie będę właściwym recenzentem tej książki. Agata Listoś-Kostrzewa napisała reportaż o „moim” mieście – choć zawsze uważałem, że ta relacja posiadania powinna być odwrócona: to my należymy do „naszych” miast, nie one do nas. Niekiedy można przecież boleśnie to odczuć. Z całą tą bezstronnością może nie jest jednak tak źle – urodziłem się w Bytomiu, to fakt, lecz jak się często okazuje, wiem o rodzinnym mieście tyle co nic. Autorce udało się więc wielokrotnie mnie podejść i zaskoczyć, choć pisze o rzeczach – miejscach, osobach, wydarzeniach – bliskich mi i znanych.
Ballada o śpiącym lwie to reportaż regionalny, należy więc do podgatunku, który na polskim gruncie rozkwita i wciąż się popularyzuje. Uczciwość każe wspomnieć choćby o Wyspach odzyskanych Piotra Oleksego, a obowiązek (i duma) – o Kajś Zbigniewa Rokity – debiucie Śląska na scenie wielkiego reportażu, którego sukces przypieczętowała zeszłoroczna nagroda Nike. Śląsk był moim zdaniem kierunkiem nieuniknionym, białą plamą na mapie naszej literatury faktu, nie dziwi jednak, że czekał na swoją kolej tak długo. Nie jestem tu bezstronny, ale trudno mi wyobrazić sobie region bardziej niejednoznaczny, którego problemy sięgają równie głęboko w historię, a jednocześnie są wciąż świeże, ledwo – jeśli w ogóle – zabliźnione. I choć książka Kostrzewy, wydana we wrześniu 2021 roku, musiała w oczywisty sposób być w planach już od dawna, to w jakiś sposób wydaje się korespondować z Kajś na kilku poziomach. Tym bardziej, że burzliwa historia Bytomia skupia, w ogromnym zagęszczeniu, dzieje regionu, które tak mocno pogmatwały tożsamość jego mieszkańców.
Kto jest, kto w ogóle może być bohaterem reportażu o mieście? W tym przypadku Bytom staje się dla autorki sceną: nie tyle tłem, co matrycą, w której zaczynają się, kończą i przecinają rozmaite wątki, opowieści, losy jednostek i wielkich grup. Kostrzewa przedstawia historię miasta w epizodach, przełamuje chronologię i swobodnie przemieszcza się na osi czasu, i ten być może nieintuicyjny styl prowadzenia narracji działa – stale angażuje czytelnika, nie pozwala na nudę, sprawia, że panorama Bytomia wyrysowana przez autorkę żyje, zmienia się i zaskakuje. Ze sceny znikają i pojawiają się najrozmaitsi bohaterowie, wśród których ludzie, mieszkańcy miasta – czasem potężni i twórczy, czasem bezradni wobec wyroków historii – nie muszą zawsze grać ról pierwszoplanowych.
Kostrzewa bowiem w genialny sposób sprawia, że na głównych bohaterów jej opowieści wyrastają miejsca, budynki, czasem surowce i wreszcie kompletne abstrakty; i w ten sposób istotną osobą dramatu staje się choćby Elektrociepłownia, staje się takową Cynk i wreszcie, bez wątpienia, Węgiel. Do rangi pierwszoplanowej bohaterki urasta też katorżnicza, wyniszczająca, niewiarygodna Praca i jej wielki antagonista, Kapitał. Autorka potrafi połączyć pozytywistyczną z ducha krytykę warunków pracy, które przypadły w udziale mieszkańcom uprzemysłowionego Śląska (a, jak raz za razem pokazuje, były to warunki żywcem wyjęte z koszmaru), z romantycznym w swoich korzeniach obrazem Pracy jako wzniosłego Czynu, na którym swoją tożsamość oparły tysiące ludzi i bez którego rewolucja przemysłowa, wraz z jej cudami i z jej potwornościami, nie byłaby możliwa.
W ten sposób Ballada o śpiącym lwie upodabnia się nieco do jednej z Novalisowskich baśni, w których pierwiastki chemiczne występują jako bohaterowie, metale stają się rycerzami, a zjawiska fizyczne – tajemniczymi zaklęciami. Górnicy grają fantastycznych poszukiwaczy podziemnych skarbów, a świetnie opowiedzianej historii cynku (tak – chodzi po prostu o „historię pewnego metalu”) towarzyszy aura magiczności, w której poczciwy Karol Godula jawi się jako faustowski uczony-alchemik.
Nie zmienia to i nie powinno przysłaniać faktu, że Ballada o śpiącym lwie to przede wszystkim uczciwy, pełnokrwisty reportaż; co prawda dość szeroko zakrojony, ale wsparty na gęstej siatce detalu utkanej z faktów, dat, rozmów, spotkań, relacji z miejsca zdarzenia. Autorka rozlicza się z rzetelnej pracy archiwalnej i dziennikarskiej, z godzin spędzonych na poszukiwaniu informacji, zwiedzania opuszczonych budynków i wspinania się na hałdy. Wreszcie sporą część jej tekstu zajmują dane techniczne i naukowe: raporty komisji eksperckich, orzeczenia profesorów (ich nieraz burzliwe historie i charaktery nadają nieco barw temu technicznemu rysunkowi), trochę inżynieryjno-górniczego żargonu. W pewnych częściach wydaje się, że autorka zaburzyła balans i „zwykłemu czytelnikowi” mogłaby tych pasaży oszczędzić – choć na ogół udaje się jej nie przekroczyć granicy. Sam bywałem nimi znużony, jestem jednak przekonany, że opisując historię miasta przemysłowego, powiązanego najściślej jak to możliwe z górnictwem, nie można polegać jedynie na emocjonalnej wrażliwości, na dziennikarskim wyczuleniu na kwestie społeczne czy polityczne ani też na historycznym detalu. Szacunek, także szacunek dla skali, wymaga, aby uczciwie przysiąść nad geologiczną, inżynieryjną i logistyczną ekspertyzą, która musi towarzyszyć ciągłemu wyrywaniu z głębi ziemi nie setek, nie tysięcy, a milionów ton surowców. Wydobyciu, bez którego miasta by nie było i przez które być może przestanie ono istnieć.
Kostrzewa potrafi zatem romantyzować, uwznioślać, potrafi też twardo stąpać po wydrążonej ziemi. Być może ze zderzenia tych dwóch światów, dwóch skrajności, pomiędzy którymi rozpięty jest obraz Śląska, bierze się także dramatyzm tej historii. Bo choć autorka potrafi też przeprowadzić czytelnika przez liczne wątki swojej patchworkowej, nie w pełni chronologicznej narracji, to nie zawsze jest to przyjemna wycieczka. Przeciwnie, towarzyszą jej kolejne ludzkie dramaty i narastające poczucie beznadziei. To nie nowina dla tubylca, ale postronnego czytelnika wypada ostrzec: ballada Kostrzewy jest balladą smutną. Wyłania się z niej obraz ziemi przeklętej (dosłownie, prawdziwą papieską ekskomuniką) i toksycznej, w więcej niż jednym znaczeniu. Historia Bytomia jest ciekawa, ale w ostatecznym rozrachunku jest raczej opowieścią, jeśli nie przypowieścią, pisaną jakby ku przestrodze. Nie chodzi przy tym o tanie moralizatorstwo, a o wydźwięk, który zbliża Balladę o śpiącym lwie właśnie do tradycji balladowo-romantycznej, w której proste historie przekazują uniwersalne prawdy o świecie, a natura potrafi upodmiotowić się i ukarać ludzką chciwość czy obłudę.
Spora (być może aż nazbyt) część książki poświęcona jest przyczynom i rezultatom postępujących szkód górniczych, zaniedbaniom kolejnych włodarzy, dramatom ludzi, którym domy walą się na głowy. To długi, przygnębiający pasaż, który wydaje się narastającym preludium do wielkiej katastrofy, która ostatecznie nie następuje – Bytom wciąż przecież stoi, życie toczy się dalej, miasto nie legło (jeszcze) w gruzach. Odnajduje swoje małe chwile triumfu, skromne radości, szaleńczych romantyków – postindustrialnych Don Kichotów, którzy dziś występują nie przeciwko ponurym olbrzymom górniczej architektury, lecz w ich obronie.
Ich drobne zwycięstwa są na miarę tego opowiedzianego w zakończeniu książki – historii powrotu bytomskiego lwa na miejski rynek. Przed lekturą Ballady nie zdawałem sobie chyba sprawy, jak trafnym jest on symbolem. Stracony, odnaleziony po latach w Warszawie, wywalczony od stolicy po polityczno-medialnej wojence, która na chwilę zjednoczyła mieszkańców w poczuciu historycznej krzywdy i buntu przeciwko stołecznej arogancji. Zwycięstwo, ale jakby tymczasowe – bo formalnie rzeźbę odzyskaliśmy warunkowo, na przechowanie, aż kwestia własności się wyjaśni. Lew stanął dumnie na rynku, na nowo spiął miasto z jego trudną (wszak to pomnik poległych we francusko-pruskiej wojnie) historią. Jak dowiaduje się czytelnik, odlewy lwów Theodora Kalidego podróżowały często w parach – śpiący i czuwający. Nasz, śpiący, jest sam i co zauważa też autorka, raz wygląda jak gdyby drzemał, a czasami jakby zapadł w sen wieczny. Jest pomnikiem historii, a towarzyszy mu aura chwilowości, jakby zawieszono go w niedoczasie, w niedokończeniu. I ballada Kostrzewy również jakby się urywa – reportaż trzeba gdzieś zakończyć. Uderzająco mało jest jednak w nim rozstrzygnięć; swoje puenty mają być może epizody z dziewiętnastego wieku, te współczesne zawsze wydają się dopiero czekać na swój finał. W ten sposób, dopiero na końcu książki, w pełni wybrzmiewa jej tytuł. Bo to naprawdę historia miasta, które śpi.
Agata Listoś-Kostrzewa, Ballada o śpiącym lwie, Dowody na Istnienie, Warszawa 2021