Nowy Napis Co Tydzień #174 / Umysł pośród mroku istnienia
Tom poetycki Andrzeja Wojciechowskiego Co usta domyka to zbiór liryków krótkich, lecz niezwykle bogatych w treść. Skromnych, lecz głębokich. Niepozornych, lecz oryginalnych. To wiersze szczere, intymne, w których usta poety niejako wbrew tytułowi pozostają otwarte, podobnie jak jego oko spoglądające w głębię ludzkiej duszy i psychiki. Głębię, w której Wojciechowski niejednokrotnie odnajduje lęk, smutek i trud.
Andrzej Wojciechowski to twórca pochodzący z Olsztyna. Jest absolwentem wydziału pedagogicznego na tamtejszym Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim. Ukończył także Szkołę Psychoterapii Humanistycznej INTRA w Warszawie. Te doświadczenia przebijają niejednokrotnie z kart publikowanych przezeń tomików poetyckich. Autor w swoich lirycznych narracjach nie ucieka od tematów trudnych, spoglądając w mrok czający się w odmętach ludzkiego ducha. Konstrukcje utworów nierzadko przypominają u niego autentyczne i szczere wyznania płynące wprost z ust postaci zmagających się z bólem i cierpieniem. Nie inaczej jest w przypadku najnowszego tomu.
Wojciechowski to zresztą nie tylko teoretyk, który zdobył należytą wiedzę, ale także praktyk, który zyskał niemałe doświadczenie w swej profesji. Jako taki pracował między innymi w Wojewódzkim Zespole Lecznictwa Psychiatrycznego, gdzie pełnił funkcję terapeuty i specjalisty terapii uzależnień. Pomagał młodzieży zmagającej się z nałogami oraz problemami natury psychicznej. Prowadzi też prywatną poradnię psychoterapeutyczną w swoim rodzimym Olsztynie, choć mieszka obecnie w nieodległym Jonkowie. Wiersze publikuje od dawna. Jego debiut poetycki przypadł na rok 1977, kiedy Wojciechowski opublikował swoje wiersze na łamach „Warmii i Mazur”. Utwory poety pojawiały się na przestrzeni lat także w takich czasopismach jak „Poezja”, „Miesięcznik Literacki”, „Borussia”, „Exodus” czy „Zbliżenia”. Do tej pory ukazało się także jego sześć książek poetyckich: Klakier (1979), Dziennik zajęć (1985), Zapis z cienia (1991), A jeśli zgodzisz się być moją ojczyzną (2002), wydane po pewnej przerwie Wiersze dla psa z 2017 roku oraz niedawne Cyfry lęku (2020). W 2013 roku poeta doczekał się olsztyńskiej nagrody Talent Roku w kategorii poezji.
Na najnowszy, siódmy tom Wojciechowskiego, Co usta domyka, składają się pięćdziesiąt dwa wiersze, z których większość pozbawiona jest tytułów. Już pobieżny przegląd incipitów daje pewne wyobrażenie o tym, jakiego rodzaju treści i refleksje można znaleźć w książce: Z dna, Samotność, Kamień grobu, Chłód czy Lęk jak… to tylko kilka pierwszych przykładów, które rzucają się w oczy po zerknięciu na spis treści. Razem z innymi dają wyobrażenie podróży przez mroki smutku, beznadziei, poczucia kruchości egzystencji. Zapowiadają podróż przez świat wewnętrzny, świat ciemny i wypełniony psychologicznymi oraz metafizycznymi zwierzeniami. Towarzyszy im nastrój emocjonalnego napięcia, zagubienia, może wewnętrznego upadku i depresji. A zarazem jest to próba wydobycia się, podźwignięcia, dostrzeżenia nadziei, o czym świadczyć mogą takie (tym razem pełnoprawne i „oficjalne”) tytuły niektórych utworów jak po trzykroć pojawiająca się w zbiorze Modlitwa.
Wszystkie wiersze zawarte w tym tomie mają podobną formę: są lakoniczne, wolne, białe oraz pozbawione jakiejkolwiek interpunkcji. Pełne słów pozornie do siebie niepasujących, lecz odsłaniających wewnętrzną udrękę narratora. Jawią się jako refleksy świadomości, odbicia „ja” starającego się przemówić, wykrzyczeć swój ból.
Przyjrzyjmy się zresztą kilku wybranym przykładom, które odsłaniają styl Wojciechowskiego:
Kiedyś zostanę
porzucony ostatni raz
jak liść jak gruda śniegu
zapamiętany przez znicze
wątłym ciepłem chwili
zdjęciem
postawionym na kiju
wybranym wierszem
zamknięty
na zawsze bez słowa
bo wszystkie zasnęły
w moich ustach
zabranym lękiem
białym nożem lodu
odcięte ręce drzew
bez bólu spadają
na sine oczy śniegu
nieme
Dramatyczne wyznanie zawarte w tym utworze prowokuje do postawienia szeregu pytań i ewokuje refleksję na temat temporalności istnienia. Ta zawarta zostaje już w symbolu porzuconego liścia rzuconego niczym gruda śniegu. Lęk związany z przemijaniem zostaje skonfrontowany ze znaczeniem prostych przedmiotów mających jakoby moc zachowania pamięci o zmarłym. Owe miejsca pamięci to znicz i zdjęcie. Opisy im towarzyszące wskazują jednak na gorzką ironię i niewiarę w funkcję zatrzymania czasu. Ciepło chwili związane ze zniczem jest wątłe, słabe. Z kolei zdjęcie nie ma w sobie nic ze wzniosłości i patosu. To jedynie fotografia „postawiona na kiju”, a tym samym nietrwała i licha. Wszystko to prowadzi do obrazu odciętych „rąk drzew”, które spadają na śnieg. Nieme. Kruche. Zapomniane. Czy taki sam jest człowiek? Czy jego usta pozostają zamknięte? Mimo życia, mimo tworzenia, mimo poezji? Czy zostanie porzucony? Przez kogo? Przez czas, historię, ludzi… I nic go nie uchroni, ani materia zaklęta w zniczu, ani język poetycki.
Tak oto Wojciechowski buduje skomplikowany filozoficzny i humanistyczny obraz za pomocą kilku zaledwie słów. W wyznaniu wyczuwalny jest zarówno ból istnienia, jak i powaga oraz dojrzałość obserwacji. To słowa trudne, wyzute ze złudzeń, ale zarazem nieprzypominające drażniącego lamentu, lecz brzmiące niczym wyznanie pogodzonego z życiem mędrca, człowieka, który wiele przeszedł i zobaczył. Dla którego własna śmiertelność nie stanowi zaskoczenia, bo stanowić nie może.
Temat przemijania pojawia się także w innych utworach. Niejednokrotnie jednak zostaje zderzony z bólem drugim, odmiennym – wynikającym z konieczności istnienia tu i teraz. Jest tak w poniższym wierszu:
Mdły poranek
wyszedł spod powiek
początek dnia jest smutny
leki
jeszcze nie zaczęły działać
w jesieni miejsce
na światło robić
tłuszcz deszczu
na dachach świecący
zieleń coraz bardziej siwa
ogień słońca zgasł
zacznę żyć od jutra
ból huśta się na żyle
ostrzem
czuwa przy mnie
pyta
jaki będzie beze mnie
pejzaż
Ponownie dostrzegamy tu sytuację refleksji nad końcem istnienia i nad tym, co nastanie później. Jak będzie wyglądał pejzaż świata pozbawiony mówiącego tutaj podmiotu? Czy ów brak będzie miał jakieś znaczenie? Zarazem w tym wierszu dostrzec można ból związany z koniecznością bytowania tu i teraz – bytowanie to jest nasączone trudem, który musi być równoważony za pomocą leków. Gdy te nie działają, świat jest pozbawiony smaku. W wierszu tym można tym samym zauważyć reminiscencje terapeutycznych doświadczeń autora, który zapewne jak nikt inny zdaje sobie sprawę z tego, jak wielkim wysiłkiem musi być obarczony każdy dzień dla kogoś, kto zmaga się z problemami psychicznymi. Ale czy tylko dla takiej osoby? Przecież pozbawienie powyższego utworu aspektu medycznego nijak nie załamywałoby przekazu. Ten wciąż byłby głęboki i filozoficzny, dotykający trudnego problemu bólu istnienia.
Czy odpowiedzią na ów ból mogą być wspominane już wcześniej „modlitwy”, które kilkukrotnie pojawiają się na kartach najnowszego tomu? Spójrzmy na Modlitwę XIII.
Nie strasz mnie śmiercią
chryzantemą mrozu
nie zmuszaj
kolejną chorobą
schodami w dół nie groź
zapomnij że jestem
przybity gwoździem lęku
do drewna chwili
nie kuś drzazgą noża
otwierać usta żył
żeby zabrać siebie
nie całego
już się nie zacząć
nikim
W tych słowach, których adresatem – jako że mowa jest o modlitwie – jest absolut, dostrzegamy lęk przed odejściem. Wyrażony dosłownie – podmiot mówi wprost, iż jest „przybity gwoździem lęku do drewna chwili”. Prośba skierowana do Boga o zapomnienie o nim to rozpaczliwa próba jeszcze bardziej uporczywego uchwycenia się ziemskiego żywota. Próba jednak z gruntu skazana na porażkę. Drzazga noża bowiem niechybnie „otwiera usta żył”. Kres nadchodzi wraz z chryzantemą mrozu. Modlitwa to więc kolejny wyraz lęku, kolejny wyraz świadomości nieuchronnego kresu.
Lęk zajmuje w tym tomie istotne miejsce, staje się udziałem mówiącego w wielu utworach. Nietrudno zresztą dostrzec pewną kontynuację dokonującą się w liryce Wojciechowskiego, który już swój poprzedni tomik sprzed dwóch lat zatytułował Cyfry lęku. W tomie najnowszym kontynuuje on proces wchodzenia w odmęty duszy ludzkiej, zagubionej, szukającej odpowiedzi, strwożonej, a to proces niełatwy i delikatny. Co usta domyka to poezja niepozorna, ale trafiająca z mocą do czytelnika, odpowiadająca na jakże jasne i zrozumiałe lęki każdego z nas. Nie warto podawać w tym miejscu nadmiaru przykładów wierszy z tomu Wojciechowskiego, aby tej poezji niepotrzebnie nie zasłonić skrupulatnością analiz. Język wychodzący z ust poety zasługuje bowiem na samodzielne odkrycie. I osobiste dostrzeżenie tego, co usta domyka.
Andrzej Wojciechowski, Co usta domyka, Warszawa 2022.