Nowy Napis Co Tydzień #110 / „Niemy kawałek rybiej pieśni”. O trzech wierszach Łukasza Gamrota
Tak mało miejsca w wierszach Łukasza Gamrota. Przestrzeń została pokawałkowana i ograniczona, czas – ściśle odmierzony i ukrócony. Tak mało czasu – przeważnie sprowadza się do chwili, w której można wykonać nieumyślny gest: „jest tylko czas po zatrzaśnięciu drzwi”. Służy mu trwanie krótkie, karmi go ciemność, ona go naznacza: „W takie noce marzę, że wypiłem cię do dna, / a dno wyje we mnie, choć czysto wokół i wywieźli ciało”. Czas ten, poruszający i niemożliwy, niemal zawsze nadchodzi o zmroku: „W takie noce, nie można o nic prosić, niczego darować. / To się nazywa: zabijanie rzeczy pierwszej. To się nazywa: nie ma”. Spełnia się w ciemności: „wieczorami wychodzimy na zewnętrz”. Osaczający, duszny czas wyznacza sposób i okoliczności porozumiewania się z ludźmi, ze sobą. By się poruszyć, musi zgasnąć światło. Aby zacząć rozmowę, musi zgasnąć światło. Nawet by milczeć, ale o tym później.
Zwrócił moją uwagę zwłaszcza ów kawałek wersu powtarzający się w wierszu Czysta ziemia: „W takie noce marzę”. Łukasz Gamrot pisze tak, jakby oswobodzenie się z otaczającej go rzeczywistości (a nawet w ogóle wolność jako taka) było możliwe wyłącznie przez ucieczkę, jakby świata można było dostąpić jedynie przez wymykanie się, a więc: na chwilę. Ukradkiem. Jakby to wymykanie się było dostępne jedynie w marzeniach.
Został ten czas – przestrzeń również – wyznaczony przez osoby i zdarzenia zewnętrzne, ktoś albo coś je reglamentuje, nie dbając przy tym o konsekwencje: „Podpalili domy, rozlali wodę. / Zamknęli bramy i odjechali”. Ci „zewnętrzni” (także „to zewnętrzne”) zostawiają „wewnętrznych” samym sobie, porzucają na zmarnowanie i – nawet jeśli nie dzieje się to w sposób zamierzony – wręczają im na pamiątkę dość paskudny prezent: obojętność. W efekcie prowadzi to do bolesnych, a skądinąd także karykaturalnych, choć zupełnie życiowych sytuacji, gdy człowiek pragnący zrealizować własne pragnienia musi odnajdywać się w narzuconych mu okolicznościach. Wymknięcie się poza świat wyznaczony staje się możliwe jedynie dzięki cudzemu zaniedbaniu czy niedopatrzeniu. Chociaż poprzedza je wytrwałe staranie, samo jest incydentalne i trwa zaledwie moment, odbywa się błyskawicznie:
wskakujemy
z urwiska i z przekłutymi policzkami
w dziesięciopiętrowy blok
w ranę naszych twarzy
w chłodne ciasne pomieszczenie skaczemy
Ale może ów skok, chociaż uchwycony w swojej chybotliwej pełni, jest mylący, może zapowiada samotność i rozpad. Baśnie wątpliwe. Może świat wyznaczony – na przykład przez „mieszkania jamy i urwiska” – jest światem streszczonym, którego nie sposób odczytać. Albo wciąż odczytuje się go inaczej. Może trzeba powiedzieć: ten świat tak gra.
W wierszach Łukasza Gamrota rzeczywistość jest pokawałkowania poprzez działanie żywiołów, zwłaszcza dwóch, które dają się zmysłowo zważyć i zmierzyć: ziemi i wody. Oprócz „czystej ziemi” pojawia się właśnie woda i „staje się obcym odległym światem / do którego można tęsknić / ale nigdy przenigdy o nim rozmawiać” – pisze Gamrot. Tę wodę – tak wielokrotnie bywało w liryce, a tu ten żywioł zyskuje nowe, ożywcze znaczenie – można uznać za metaforę milczenia, za znak tak widoczny, że aż niewyrażalny w słowach – to nie maska noszona na twarzy, ale twarz umieszczona na masce, jak to się działo chociażby w teatrze hellenistycznym, dzisiaj zaś – z przyczyn całkowicie innych, o które tu mniejsza – nie jest wykluczone. Niemniej postać pojawiającą się w wierszach Łukasza Gamrota widziałbym tam, gdzie maski tracą znaczenie: jako mima odgrywającego swoje przedstawienie przez sugestywne gesty. Przez mowę ciała, które poddano rygorom uważnej obserwacji. Dlatego ono samo również jej wymaga.
Oczywiście woda i ogień również mają kształt, a czas można zważyć. Powodzenia. To szczęście, że w wierszach Gamrota nie ma miejsce na babranie się w nieuchwytnościach.
Prowadzi więc to ciało swoje życie utajone, ślepo brnie poprzez noce: „W takie noce marzę, że wypiłem cię do dna, / a dno wyje we mnie, choć czysto wokół i wywieźli ciało”. Przeciska się przez wspomnianą już przestrzeń odmierzoną, jeśli słyszy w niej mowę, jest to „osiedlowa mowa ptaków zaklęta w grypsach”, jeśli doświadcza podróży, są to „niekończące się podróże windą”, zapewne odbywane z ironią, może nawet z cynizmem, lecz wyzbyte nihilizmu. Więc sam o sobie milczy we własnych, dotkliwie wyraźnych i równocześnie zmysłowych granicach:
To się kończy policzek przy policzku, przelewając z ust do ust
ślinę ciemną i gęstą jak ziemia rozgrzana pośród nocy, nowiu.
To się kończy w niciach ciekłego wolframu, wędrujących ściegami
śniętego ciała.
Trzy zamieszczone tutaj wiersze Łukasza Gamrota