Nowy Napis Co Tydzień #111 / O tym, jak ogień Nowej Huty kroczył za nimi
Gdybym miał użyć jednego określenia przekonującego do lektury Bestiariusza nowohuckiego Elżbiety Łapczyńskiej, musiałbym sięgnąć do słownika komentatora piłkarskiego Dariusza Szpakowskiego. To bodajże od niego po raz pierwszy usłyszałem frazę: „Debiut jak marzenie!”. Ten znany twórca piłkarskich powiedzonek – obok sformułowań do tego stopnia nietrafionych, że aż zabawnych – ma na swoim koncie również wiele niemalże poetyckich fraz, które mogą się okazać pomocne, gdy mowa o pojawieniu się twórcy z nową energią i osobną pisarską jakością.
Umiejętności autorki są tak wysokie, że gdyby porównać ją z wybitnym piłkarzem lub piłkarką, to dostałaby powołanie do reprezentacji po tak zwanym tylko jednym meczu – za to jak bardzo udanym, pełnym nieszablonowych dryblingów, efektownych podań, celnych strzałów czy zespołowych akcji. Bo Łapczyńska ma dar charakteryzujący tylko indywidualności pisarskie, umie przetwarzać rzeczywistość na fikcję literacką, tak jakby dodawała światu głębszego, nieznanego wymiaru. Zaprzęga wszystkie najlepsze konie do startu w tej przedziwnej, niesprawiedliwej dyscyplinie zwanej literaturą, której kryteria z czasem ulegają coraz większej relatywizacji. Bo możesz być bardzo sprawnym rzemieślnikiem, wykwalifikowanym zawodowcem, a nawet piszącym po godzinach erudycyjną prozę doktorem lub profesorem nauk humanistycznych, ale otworzyć czytelnika na nowe przeżycie estetyczne to jest sztuka niewyuczalna. Jeśli nie umiesz powozić tak, jakbyś był na torze sam jeden – nie oglądając się na plecy utytułowanych przeciwników i nie zważając na ich głośno sapiące konie, to trudno Ci będzie osiągnąć coś takiego, co udało się autorce. A niewątpliwym osiągnięciem jest pisać zdania samonarzucające się cytowaniu w recenzji.
Z Gustawem wszystko się zmieniło. Zaszczepił we mnie nie-mowę. Czasem bałam się odezwać, bo myślałam, że skoro zrobił pauzę między zdaniami, to znaczy, że nie jest czas na mówienie, a kiedy mówi, to jest czas na słuchanie. Gdy więc zamilkł po swojej opowieści, zapadłam w posłuszną zadumę
E. Łapczyńska, O tym, jak mówić huta zyskała proroka [w:] Bestiariusz nowohucki, Stronie Śląskie 2020, s. 104. [1].
Zdań takich jak te, które motywują odbiorcę do wydobycia każdej barwy, dźwięku czy myśli z tej fikcyjnej opowieści o socrealistycznym, urbanistycznym szaleństwie, jest wiele. Założenie jest jednak niemożliwe do zrealizowania, bo w każdym odczytaniu pozostaje coś nieuchwytnego. Ale to w przypadku tak kunsztownej literatury nie powinno dziwić.
Wiele było teorii „pierwszego zdania” – wprowadzającego do opowiadanej historii. Wystarczy poczytać felietony i dzienniki Jerzego Pilcha, jeśli ktoś nie wierzy, że początek ma ogromne znaczenie w budowaniu narracji. Łapczyńska w tych dziewięciu zazębiających się opowiadaniach zaczyna intensywnie, wprowadzając nas w aurę tajemniczości słowami: „Nic nie miałem, wszystko traciłem. Najpierw straciłem imię. A jeśli nie masz imienia, to nie istniejesz”
Proza Elżbiety Łapczyńskiej ma w sobie poetycki, liryczny, wieloznaczny wymiar, który wciąga czytelnika w głąb świata pełnego piekielnego ognia. To zapewne inny wymiar Nowej Huty, oficjalnie dzielnicy Krakowa, a w opowiadaniach i w obiegowym myśleniu – miasta w mieście, dla wielu niewidzialnego, funkcjonującego na innych zasadach, wyznaczających teleologię człowieka poprzez pracę. Wiele miejsca poświęca pisarka na opisy „pracy u podstaw”, która złamała wewnętrznie niejedną osobę, przyjeżdżającą tam z nadzieją na rozpoczęcie nowego rozdziału w życiu, na ucieczkę od przeszłości i zbudowanie nowej tożsamości. Łapczyńska umie pisać o tym, co działo się w Nowej Hucie lat pięćdziesiątych (na końcu każdego opowiadania umieszczono daty) i złapać tego potwora-machinę na gorącym uczynku. Przyłapać go na powolnym pozbawianiu pracujących ludzi resztek człowieczeństwa, zaszczepianiu beznadziei, napełnianiu ich pustką, aby sprowadzić ich jedynie do roli prostych narzędzi. Poniżej opis, który najlepiej streszcza triadę pojęć Nowa Huta – poezja – autodestrukcyjna maszyna ludzka, będących wypaczeniem Peiperowskiego miasto–masa–maszyna:
Nikt tu nie nosi zegarka, bo musi, a tylko bo może. Poznajemy pory dnia po mętności powietrza, po zmienności hutniczych zapachów, po buchnięciach dymu, po natężeniu bijatyk, po rodzaju wieszanego prania. Pierwszą zmianę niesie cisza znad pól, budzi nas, czy ktoś chce, czy nie, po prostu przerywa sen, bo coś nam mówi w duszy, że trzeba chwycić za pług, za kosę, a jedyne, co mamy, to kątownik lub młotek. Ci, którzy schodzą wtedy ze zmiany, mawiają, że cisza wdziera się w halę, i idą za nią jak za szczurołapem. Drugą zmianę, o czternastej, zapowiada pęczniejący ruch, ludzkie istoty jak rój, jak czerwie żerujące na mięsie, ruch bez konkretnego kierunku, najlepiej wszędzie. Gdy co rusz wpada ktoś na kogoś, odbija się i zawraca na znak, że huta wzywa do pracy. A trzecia zmiana wybija w godzinę stali, i to jej zgrzyt rył powietrze nad naszymi głowami
Tamże, s. 58. [3].
Uprzedmiotowienie człowieka, zamknięcie go w getcie fizycznej młócki, sprowadzenie do roli eksperymentu, którego celem jest pokazanie skraju ludzkiej wytrzymałości. Życie – ta najcenniejsza wartość sama w sobie – często zdaje się wisieć na włosku. Przodownikiem w testowaniu wytrzymałości jest niejaki doktor Szpigiel, w którego zachowaniu, niczym w lustrze, odbija się ogólny zamysł koncepcji stworzenia nowego człowieka. Jeśli obiekt okaże się zbyt słaby, czeka go jeszcze „badanie” niedające złudzeń, będące jedyną miarą jego wartości. A więc śmierć, ale powolna, metodyczna, na raty.
Jednak bardziej interesujące od tego procesu zniewolenia, opisanego nieprawdopodobnie przekonująco, są historie mieszkańców Nowej Huty i sposób postrzegania otaczającej ich rzeczywistości. Bo choć czytając wiemy, w jaki sposób myślą oni o tym, co ich spotyka, to nie wszyscy bohaterowie zdają sobie sprawę, że są częścią eksperymentu społecznego mającego ukształtować nowego socjalistycznego człowieka. Ten proces zostawi ślad na ich zdrowiu i psychice; nikt nie zapłaci im mentalnego odszkodowania, bo nie ma takiej waluty, która przywraca utracony los. Autorka z materiału faktograficznego, którym dysponowała, dzięki swojej wyobraźni wydobyła niezwykłości, drzemiące na marginesach biografii tych Albertów, Juliuszów, Mikołajów, Len, Rit, Rut, Gustawów, Emilów, Mariann, bezimiennej karlicy czy chłopca zyskującego status proroka. Sprawiła, że zgłębiamy ich los, pochłaniając jednocześnie nie tylko tragedie, ale i drobne szczęścia, zanim bohaterów pożre ogień pracy Nowej Huty i zapadną się w niebyt. Nadzwyczajny jest opis relacji między ludźmi straconymi, którzy odnajdują odrobinkę piękna w innej osobie, w czyimś zachowaniu, w czyjejś erotycznej i zmysłowej fiksacji, w oderwaniu od stalowej rzeczywistości. Kiedy na przykład Marianna mówiła o Gustawie:
Uczyłam się jego twarzy. Jej języka. Ona chętniej ze mną mówiła. Czujnie nasłuchiwałam, zbierałam ślady, wskazówki, żeby rozwiązywać najprostsze komunikacyjne zagadki i odpowiednio dostosowywać odpowiedź. On był światem, a ja utknęłam w sobie
Tamże, s. 78. [4].
Albo gdy Emil mówił o korespondentce, której nigdy nie widział:
Miała ochrypły głos, załamywał się na wyższych tonach. Nigdy nie domykała ust. Myślała galopem. Mówiła całym chudym ciałem, choć jeśli na to spojrzeć, należałoby powiedzieć, że raczej wrzeszczała. Jak inaczej mogła więc zapisywać słowa na papierze w kratkę niż tak, jak to robiła – wielkimi, rozwrzeszczanymi literami?
Tamże, s. 8. [5]
Takich niewiarygodnych zdarzeń i ludzi na kartach Bestiariusza nowohuckiego jest wiele. Trudno nie docenić Elżbiety Łapczyńskiej za to, że potrafiła ukazać różne sfery życia Nowej Huty – zarówno te przyziemne, jak i nadrealistyczne. Odnowić ją, tworząc alternatywną opowieść o tym miejscu; narrację, która zadaje kłam jedynej słusznej prawdzie historycznej. Bo jaka jest prawda? Czy ta pochodząca z relacji, czy ta dopowiedziana, wyobrażona przez pisarkę? Autorka potrafiła w niewielkiej objętościowo książce zawrzeć mnóstwo rozmaitych, barwnych historii ludzkich – smutnych, pięknych, o ubóstwie egzystencji, ale i przebijającej się przez nią urokliwej niezwykłości, trudnej do nazwania wprost. Potrafiła stworzyć metaforyczną opowieść o czasach panowania mechanicznego potwora, ziejącego ogniem, którego pracę koordynował pseudolekarz, sprawdzający granice wytrzymałości nowego, powojennego człowieka-nad-robotnika.
Tak więc „debiut jak marzenie”? Niewątpliwie tak. Elżbiecie Łapczyńskiej udało się osiągnąć, za pierwszym podejściem do literatury to, o czym marzą początkujący autorzy. Opowiedzieć na nowo, swoim artystycznym językiem, historię krakowskiego molocha. Mam cichą nadzieję, że autorka Bestiariuszy nowohuckich okaże się pisarką nie tylko jednej, świetnie wykreowanej literacko przestrzeni, lecz taką, która kolejnymi książkami zbuduje swoje trwałe miejsce w literaturze.
E. Łapczyńska, Bestiariusz nowohucki, Stronie Śląskie: Biuro Literackie, 2020.