05.08.2021

Nowy Napis Co Tydzień #112 / U bram wielkiej podróży. „Śladami bogów” Sándora Máraiego

Howard Carter nie dbał o sławę. Przyjechał na bliski Wschód w poszukiwaniu mumii, a nie popularności czy zysku. I choć tak się złożyło, że znalazł zarówno mumię, jak i rozgłos, to pokochał jedynie tę pierwszą. Zamknął się z nią w swojej małej twierdzy, otoczył ją strażami i nikogo nie wpuszczał. Oddalał dziennikarzy i polityków, piękne kobiety i bogatych mężczyzn, swój czas i uwagę rezerwując dla próchniejącego znaleziska sprzed tysięcy lat. Oddalił również Sándora Máraiego, młodego, będącego jeszcze wówczas przed trzydziestką korespondenta. On jeden odchodził jednak od drzwi lekko zbzikowanego archeologa z poczuciem satysfakcji i spełnionego obowiązku. On jeden nie chciał bowiem zobaczyć mumii, tylko Howarda Cartera. Nie interesował go skarb, tylko człowiek, który poświęcił życie dla pasji i przygody. „To nie mumia jest ważna, nie te owinięte stare kości, których setki wszyscy już widzieliśmy, lecz ów szalony Carter, który nie zaznał spokoju, póki tej mumii nie znalazł”.

Wiosną 1926 roku węgierski dziennikarz i felietonista wsiada na statek w Marsylii i wyrusza tam, gdzie wszystko się zaczęło – na Bliski Wschód. Nadsyłane przez niego korespondencje drukowane są równocześnie w dwóch węgierskich i jednej niemieckiej gazecie. Rok później zostają zebrane w tomie zatytułowanym Śladami bogów. Niemal sto lat później, dzięki tłumaczce Irenie Makarewicz i wydawnictwu Czytelnik, otrzymujemy pierwszy polski przekład tego dziennika podróży – książki o dość mylącym tytule. Bo to nie bogów śledził Márai podczas swoich wędrówek, tylko ludzi. Bardziej niż pamiętające dawne imperia zabytki czy krajobrazy, na których spoczywał wzrok Chrystusa i apostołów, interesowały go twarze i gesty żyjących pośród nich. Ich banalne odruchy i niezrozumiałe dziwactwa. Nie zgłębiał prawd wiary, interesowały go sumienia wierzących. Bo mumie liczą się tylko o tyle, o ile potrafią wzbudzić swoim niepewnym, ukrytym istnieniem szaloną pasję ich poszukiwaczy. Dla Máraiego ważniejszy od każdej abstrakcji – reguły, teorii czy wyznania – jest człowiek.

Palestyna, Egipt, Syria – ziemie, po których podróżował Márai wyglądają na kartach jego dziennika jak muzeum zbudowane u stóp wulkanu. Tętni w nich zarówno przeszłość, jak i przyszłość. Wielkie cywilizacje zostawiły tu swoje ślady w postaci budowli, a religie – świątyń i nierozwiązywalnego sporu o prawo własności do Świętej Ziemi. Jednocześnie wulkan bliskiego wschodu (pod tym względem nic nie zmieniło się od czasu podróży Máraiego) ani myśli wygasać. Mają w zwyczaju rodzić się tam nie tylko religie, ale i geopolityczne pożary. Jedne i drugie wyruszają potem stamtąd i obejmują sobą cały świat.

Ale w sprawozdaniach z podróży Máraiego polityki jest tylko trochę więcej niż historii. Syjonizm, kolonializm, deklaracja Balfoura, zmierzchające imperia i przebudzone nacjonalizmy przewijają się i znikają jak urywki rozmów na odwiedzanych przez niego targowiskach. W gorączce ludzi żyjących w tamtej części świata pojawia się szczególny rodzaj rozwagi. Nieustające od wieluset lat napięcie zmienia się w jeden z elementów krajobrazu. Nauczyli się z nim żyć. Falowanie politycznych napięć interesuje ich na równi ze zmianami cen oliwy. Zbyt długo ciągnąca się wojna staje się po prostu mniej komfortową odmianą pokoju.

Márai uważa sytuację na Bliskim Wschodzie za winę Zachodu. Jego antykolonializm jest jednak czysto ludzkim odruchem. Podczas jego podróży posiadanie własnej kolonii nie stanowiło jeszcze największego wyrzutu sumienia europejskich narodów, ale potwierdzenie statusu. Zaledwie kilka lat po jego podróży w Polsce powstała Liga Kolonialna. W 1926 roku Edward W. Said jeszcze się nie urodził. Zachód, patrząc w kierunku ziemi, po której podróżował Márai, prężył swoje wyraźnie flaczejące już muskuły. To czas odchodzenia imperiów i rodzących się ambicji tamtejszych narodów. Na wąskich ulicach Jerozolimy i placach Damaszku powraca w Śladach bogów jak refren pytanie: A co jeśli się poruszą? Jeżeli ten odwieczny przedmiot wielkiej gry postanowi zostać jej uczestnikiem?

Co będzie, jeśli te tłumy kiedyś się poruszą i nas, Europejczyków, jednym gestem cisną z powrotem do naszej ojczyzny, razem z naszymi czołgami i umowami, i przegonią nas ze świata, stamtąd, gdzie zachowywaliśmy się zachłannie, chciwie, podle i okrutnie i gdzie przegraliśmy, lekkomyślnie utraciliśmy ich szacunek? „Wiara Mahometa rozkazuje uderzyć mieczem…”.

Pytanie Máraiego po latach okazało się prorocze.

Zwiastuny nadchodzącej epoki widać przede wszystkim w Palestynie. Jeszcze pod brytyjskim zwierzchnictwem, ale już po deklaracji Balfoura; dwadzieścia lat przed powstaniem państwa Izrael, ale już naznaczonej śladami rosnącego w siłę ruchu syjonistycznego. Márai z uznaniem opisuje brzydotę wyrastającego z pustyni Tel-Awiwu. Miasta, które nie ma czasu ani siły, by stać się choćby dalekim cieniem Jerozolimy. Nie ma w nim ani krztyny dostojności i natchnienia świętego miasta, tętni za to entuzjazmem, bezkrytycznym podnieceniem, do jakiego zdolna jest jedynie młodość na widok pierwszych efektów swojej pracy. Syjonizm jest według Máraiego niezrozumiałą dla zasiedziałych w swoich państwach Europejczyków, pełną niedowierzania radością na myśl o posiadaniu własnego domu. Młodzieńczym entuzjazmem jednego z najstarszych narodów.

Kontrapunktem dla tych wszystkich przypływających z Anglii, Niemiec, Polski czy Ameryki Żydów uczynił Márai Samarytan. Wspólnotę trwającą wokół pradawnego zwoju – najstarszego zachowanego manuskryptu Tory. Jedyny potwierdzony jej zapis własnoręcznie spisany przez wnuka Aarona przed tysiącami lat. To on, zwój księgi, trzyma ich w tym miejscu. Każe siebie pilnować przed zniszczeniem i kradzieżą. Wierzą, że kto nie żyje zgodnie z jego literą, ten nie jest prawowiernym Żydem. Trzymają się księgi, strzegą jej istnienia i zapisów. Razem z nią wysychają i niszczeją. Z roku na rok jest ich coraz mniej. A kiedy zniknie ostatni Samarytanin, „zniknie z ziemi Prawda, czysta Wiara nie będzie już mieć dłużej swoich strażników i wyznawców. Obrażeni, smętni, w śmiertelnej pysze, a także apatii żyją i wymierają ostatni Samarytanie”.

Lud, którego imię dla całego świata stało się synonimem miłosierności dla samego siebie nie ma za grosz miłosierdzia. Ich wybraństwo okazało się wyrokiem. Stali się własnością swojego skarbu, ludźmi księgi – nie Słowa. To ostatnie można przecież przekazać, podać dalej, wziąć je sobie do serca i ruszyć z nim w świat. Księgi z kolei kruszą się i rozpadają. Trzeba z nimi postępować ostrożnie, nie można ich narażać na trudy podróży. Księga jest kotwicą, Słowo – statkiem.

Ale nie tylko zmierzch tubylców widać na Bliskim Wschodzie, także przybysze starzeją się tu jakby szybciej. A może po prostu na wierzch, spod pudru ich miast i armii, wychodzić zaczynają czające się tam już od jakiegoś czasu zmarszczki. Taką podstarzałą pięknością okazuje się choćby Francja. Imperium, które wyruszyło w świat nie w poszukiwaniu przygody, tylko ze strachu przed własną słabością. Nie tyle podbijało nowe ziemie i czyniło z nich swoje kolonie, co uciekało z domu, by rodzina nie zauważyła oznak starzenia. Niczego nie niosła światu ani nie próbowała nic mu zapewnić. Raczej już próbowała się przed nim ukryć. Márai co krok natyka się na ślady tej francuskiej słabości, najbardziej widoczne podczas jego podróży do Damaszku pociągiem symbolizującym francuską godność. Kursującym już tylko dlatego, że wszyscy naokoło się temu sprzeciwiali. Mocno zachwiany autorytet francuskiego mandatu zależał niemal w pełni od tego pociągu. Márai dotarł do Damaszku na grzbiecie francuskiej pychy. A po dotarciu na miejsce zobaczył jej owoce.

Opustoszałe, niemal wymarłe miasto. Żołnierze Legii Cudzoziemskiej leniwie przewracający na ławkach strony gazet. Śpiew muezzina wzywającego pusty plac do wyznania, że nie ma bóstwa prócz Allaha. „Jestem w wymarłym mieście, wielkie, barwne życie zostało zgaszone przez morowe tchnienie wojny, mechanizm się zatrzymał, dotknęły go brutalne ręce. Znów stałem się o coś uboższy. Zobaczyłem Damaszek”.

***

Sándor Márai jest w ostatnich latach jednym z najczęściej tłumaczonych na język polski autorów. Śladami bogów to już grubo ponad trzydziesta jego pozycja. W pewnym sensie jednak zupełnie różna od tego, do czego zdążyli się przyzwyczaić czytelnicy węgierskiego pisarza – sporego natężenia ciemnych barw melancholii i nostalgii. Tym razem spotykamy Máraia młodego i pełnego entuzjazmu. „Kiedy ruszałem na Wschód, zabrałem ze sobą dwa płócienne ubrania, kapelusz tropikalny, zdumiewająco mało pieniędzy oraz Fausta Goethego”. Nawet kiedy się dąsa i narzeka, jego zdania kipią energią i nadzieją. Nie myśli jeszcze o śmierci, swojej ani swojego świata, kultury i cywilizacji europejskiej.

W posłowiu do Śladami bogów Irena Makarewicz stwierdza, że lata 1927–1947 „można uznać za czas odnowy węgierskiej literatury tematycznie związanej z podróżowaniem”. To klamra, która spina także wielką podróż Sándora Máraiego. W 1927 roku jego wschodnie korespondencje zostają wydane w formie książki, z kolei w 1948 – opuszcza na zawsze Węgry. Rozpoczyna się kolejny etap jego wędrówki, opisany już w innych pod każdym względem zapiskach z podróży, mianowicie prowadzonym aż do samobójczej śmierci w 1989 roku dzienniku. To na jego kartach stwierdza on, że „Każdy człowiek ma przed sobą wybór jednego z trzech losów: Chrystusa, Fausta albo Odyseusza. Cała reszta to podatnicy”.

Sándor Márai pozostał konsekwentnym Odyseuszem. Każdy dom, niezależnie od tego czy stojący na włoskim, czy amerykańskim wybrzeżu, był tylko kolejną z wysp, jeszcze jednym przystankiem wielkiej wędrówki. Pewnie dlatego węgierski pisarz zatrzymywał się zawsze tam, gdzie było w miarę blisko do jakiejś wielkiej wody – morza albo oceanu. Także wówczas, gdy prosił, by po śmierci jego prochy rozsypać nad Atlantykiem, za wszelką cenę chciał być konsekwentny w wypełnieniu losu Odyseusza. Był to jedyny sposób, by powrócić do Itaki.

Sándor Márai, Śladami bogów, tłum. Irena Makarewicz, Czytelnik, Warszawa 2021.

Okładka książki

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jan Maciejewski, U bram wielkiej podróży. „Śladami bogów” Sándora Máraiego, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 112

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...