12.08.2021

Nowy Napis Co Tydzień #113 / Wszystko było inaczej

(Z cyklu „Siwy i ja”)

Nie mieszkałem już wtedy na naszym osiedlu. Moim nowym osiedlem była ciągnąca się przez East Acton niezbyt szeroka, pełna typowych bliźniaków i rzadkiego starodrzewu Old Oak Road. Tu czas płynął w innym rytmie.

Kiedy miałem za dużo czasu, zamiast jechać czerwoną linią undergroundu, szedłem spacerem przez Holland Park i Notting Hill aż do samej Kensington High Street. Uroczy spacer.

Kiedy miałem za dużo czasu, starałem się nie myśleć. Przez pierwsze dni skutecznie pomagały w tym zajęciu spotykane po drodze pochłaniacze złych myśli: jamajskie poematy w trójkolorowych włóczkowych beretach z wystającymi spod nich dredami, gibające się w rytmie reggae z boomboxem na ramieniu, muezin wzywający wiernych śpiewem z minaretu w pobliskiej The King Fahad Academy, białe, lśniące złotymi kołatkami w kształcie lwa na drzwiach wille w Holland Park oraz hinduskie sklepiki oglądane po drodze do Notting Hill.

Działało. Aż do rogu Pembridge Road.

Pstryk. Tam bezmyślnie i automatycznie włączało się myślenie i nie poradzisz nic. Nic a nic.

Kiedy miałem mniej czasu, wsiadałem do czerwonej linii Central  na pobliskiej stacji East Acton. Mogłem sobie patrzeć spod oka, jak nikt na nikogo nie zwraca uwagi, skutecznie zajęty sobą. Te wszystkie twarze, białe, śniade, żółte, czarne, dwu, trójkolorowe włosy, irokezy, meloniki, włóczkowe czapki, kolczyki tu i ówdzie. Ale nikt nie zwracał na to uwagi.

Kiedy pędząc, miałem bardzo mało czasu, powinienem przesiąść się na Notting Hill Gate  do metra innej linii, by dotrzeć na czas do stacji High Street Kensington w okolice parku. Taki był plan. Tam, w greckim tea shopie pracowała Margareta.

Margareta była prawdziwą kopalnią wiadomości o wszystkich ziomkach po tej i tamtej stronie wody. Skąd tę tajemną wiedzę czerpała w czasach bezinternetowych, nie wiem do dziś. W każdym razie miło było wpaść na darmową herbatę i muffina, a grecka Madame siedząca za kasą patrzyła mimo wszystko łaskawym okiem. Może dlatego, że Jorgos, młody tęgawy panicz, gdy spoglądał na Margaretę, czerwienił się i zaczynał się jąkać. Madame wiedziała, że dziewczyna to nie partia dla niego i z uśmiechem przyzwolenia traktowała wszystkich mężczyzn odwiedzających Margaretę w pracy. Tam, zupełnie przypadkowo, w rozmowie padło kiedyś imię i nazwisko Siwego. Na to także nic nie dało się poradzić. Ale to nie było częścią rytuału.

Tu czas płynął w tym samym rytmie. Kiedy się spieszyłem, starałem się tego nie robić, jednak zwykle nie udawało mi się ominąć rytualnego punktu niemal każdego mojego dnia. Wtedy, czasem wbrew sobie, czasem bardziej chcąc niż nie chcąc, wypełzałem na powierzchnię po schodach tuż przy witrynie księgarni na środku Notting Hill Gate przy skrzyżowaniu z Pembridge Road.

Kiedy czasu było dużo i szedłem spacerem, wtedy innego wyjścia nie było. Ciągnęło mnie jak ćmę do ognia. To, co nie uniknione, stawało się nieuniknione. Jak stara szelakowa płyta i gramofon. Jak piosenka ludowego zespołu tańca i śpiewu i czarno-biały film.

Dwa serduszka, cztery oczy...

Ale komuna upadła kilka lat wcześniej i to nie była już żadna zimna wojna. W ludowym stylu brzmiały słowa kujawiaka granego do znudzenia w POSKPolski Ośrodek Społeczno-Kulturalny (POSK, ang. Polish Social and Cultural Association) w Londynie w dzielnicy Hammersmith, założony i ufundowany w 1974 przez społeczność polską w Wielkiej Brytanii. Zajmuje się promocją polskiej kultury i sztuki.[1], gdzie czasami jadało się pierogi, co wcale nie pomagało, bo taniej i z dala od rodactwa można było zjeść ostrego kurczaka w Red Chicken and Ribs na Shepherd’s Bush. Ale słuchało się:

Gęsi za wodą
Kaczki za wodą
Uciekaj dziewucho
Bo cię pobodą.

Na żeberka na Shepherd’s Bush  zapuszczałem się częściej niż na  pierogi na  Hammersmith,  ale w mojej podświadomej navigazione to właśnie Holland Park i Notting Hill wyznaczały loksodromę z East Acton do Kensington, zarówno na, jak i pod powierzchnią globu. Mimo wszystko nawigowałem na pamięć.

Kiedy już w ogóle nie miałem czasu, spieszyłem metrem najkrótszą trasą tam, gdzie byłem umówiony. Pociągi linii Circle i District śmigały w stronę Kensington co kilka minut. Nawet gdy już byłem pod ziemią, wessany przez kreta podziemnej linii pędzącego ciemnymi korytarzami, ten srebrno-czerwono-niebieski podziemny stwór, znający mój codzienny rytuał, jakby specjalnie zatrzymywał się właśnie na tej stacji dłużej. Wtedy pozbywał się mnie bezwolnego, zblazowany jak wieloryb wypluwający Jonasza zawsze tu, w czeluściach podziemnej stacji Notting Hill Gate, czemu oczywiście ja, z tego samego powodu co zwykle, chętnie nie umiałem się oprzeć. Do dziś nie umiem.

Jak przed laty Kulawy za swoim mentorem Siwym, tak ja teraz bezmyślnie, jak za przeznaczeniem, mimo braku czasu kierowałem się, nie widząc innej drogi, w stronę ruchomych schodów wiodących na powierzchnię do wyjścia, by wynurzyć się zawsze w tym samym miejscu, czy trzeba było, czy nie. Wypełzałem z podziemnej czeluści po schodach tuż przy księgarni z widocznym z daleka żółtym szyldem na rogu Pembridge Road ściągany siłą dziwną, która napiętnowała mnie dawno.

Tak właśnie zwykle było. I nieważny był czas.

Kiedy szedłem pieszo, mając go więcej, Notting Hill było jak punkt przeładunkowy złych myśli, które tłoczyły się w drodze jak statki przy pirsie w jakimś zatłoczonym dalekowschodnim porcie. Czas i pogoda nie były ważne. Pogoda? Co tu miała do gadania pogoda? Mgła, deszcz, czasem jaskrawy przebłysk słońca. Nie, oczywiście, że nigdy nie było tak, jak w kieszonkowych wydaniach podróżniczych romansów Penguin Books, którymi od 1935 roku, dzięki sir Allenowi Lane’owi, zaczytywali się pasażerowie metra. Tam w kulminacyjnym momencie opowieści pojawiały się złote promienie słońca i wszystko było już dokładnie tak, jak miało być.

Ale nie było. Była księgarnia z żółtą witryną na rogu Pembridge Road.

Co mnie tam ciągnęło? Żółty szyld The Book Warehouse zawieszony przy schodach do podziemi był jak latarnia morska, gdy – tracąc kompletnie mentalną orientację – odnajdywałem się w chaosie bezmyśli. Dopiero wtedy, odprawiwszy już na miejscu rytuał, mogłem w zależności od humoru, ze spuszczoną głową i powoli, a czasem z dumnie podniesioną, ruszyć wreszcie wyrywnie na umówione spotkania. Ale najczęściej ruszałem do greckiego tea shopu.

Tak, to były inne czasy. Nie pracowałem wtedy, więc liczył się każdy grosz. Ważny był każdy penny, a co dopiero z trudem oszczędzane funciaki. Ale i tak zawsze włóczyłem się po księgarniach, choć książki były drogie, szkoda słów. Bo na półkach i stołach księgarskich było wszystko, cała światowa literatura. Jasne, rynek dyktował swoje. Sporą część powierzchni wypełniały rozmaite albumy, przewodniki i poradniki. Szczególnie te z cyklu „jak żyć”.

Jak? Łatwiej. Znacznie łatwiej można było wypatrzyć coś taniego w antykwariatach i koszach z przecenami za rogiem nieodległej Portobello Road. Zabawne. Dokładnie tam, gdzie swoją filmową księgarnię kilka lat później prowadził William Thacker¸ udający  dziennikarza magazynu„Horse & Hound”, by dostać się na konferencję prasową aktorki, w której się zakochał, granej przez Julię Roberts. Ale ja w mieście nad Tamizą nie kupowałem książek. Wystarczały mi te zaczytane, z pozaginanymi rogami, leżące w livingu przy kominku w domu-komunie przy Old Oak Road. I tak rozumiałem z nich piąte przez dziesiąte. Ale żółty szyld księgarni przy Pembridge Roadzawszeprzyciągał jak magnes, jak ćmę światło.

Kiedy dokonawszy na miejscu codziennego rytuału i uwolniwszy się dzięki niemu od kotwicy myśli, docierałem wzmocniony do kawiarni, zdarzało się w miarę normalnie funkcjonować. Tak jak tamtego dopołudnia, gdy zawstydzonyJorgos poleciał na ulicę pomagać ojcu, równie postawnemu, tęgiemu Grekowi, wypakowywać z bagażnika podniszczonego Rolls-Royce’a model Silver Shadow zgrzewki z coca-colą i paczki z kawą, a Małgorzata, zwana tam swojsko Margaretą, bo tak oczywiście łatwiej było wymówić, przysiadła na moment.

Słuchając jej szczerze radosnego szczebiotu, rozglądałem się po kawiarni, a przez jej wielkie okna także po ulicy. Ale najprzyjemniej było wypić prawdziwą angielską herbatę i przez chwilę czuć się pełnoprawnym członkiem wspólnoty narodów, z klasycznym widokiem na model Silver Shadow stojący dumnie przed wejściem. Nawet lekkie nadżerki korozji przy progach karoserii nie przeszkadzały. Dwie literki RRRR – litery w logotypie marki Rolls-Royce.[2] czarowały jak dwa serduszka wszystkie oczy. Dopiero kiedy padło tamto imię i nazwisko, zacząłem słuchać i wróciłem do rzeczywistości.

To nazwisko chyba coś mi mówiło. Zupełnie zapomniałem, kto je nosił, ale przecież na pewno był to ktoś dobrze mi znany. Za nic nie mogłem jednak przywołać w pamięci twarzy. Kim był ów znajomy, nie mogłem wprost zapytać Małgorzaty. Wymieniła jego nazwisko beznamiętnie, w kontekście jeszcze innego znajomego, który z kolei przedstawił jej kogoś, kto wyraźnie był dla niej teraz ważny, wręcz bliski, o kim szczebiotała zachwycona i dumna. Był to, zdaje się, jak dobrze usłyszałem, przecież prawie nie słuchając, duński dziennikarz o skandynawskim imieniu Gunnar. Kiedy tak teraz na nią patrzyłem, wyraźnie promieniała. Oczy jej się skrzyły na każde Gunnar. Gunnar  to, Gunnar tamto. Gunnar i Gunnar.

Tak. Było to już w erze ponajdżelowej.

Nigel, artysta z Pimlico, zatonął widać gdzieś w bezmiarach swojej pracowni nad Tamizą. Małgorzata instynktownie czuła sztukę, a Gunnar co prawda nie paprał sobie rąk i ubrania olejnymi farbami i terpentyną, ale prowadził rubrykę o malarstwie i poezji w którejś z podrzędnych popołudniówek, o czym dowiedziałem się, niespecjalnie się wsłuchując, zbyt pochłonięty próbą odnalezienia w pamięci twarzy przypisanej do wymienionego, znajomego nazwiska.

W kawiarni nie było jeszcze dużo gości. Jorgos dalej dzielnie znosił zakupy, zerkając na mnie ponurym okiem przy każdym kursie. Madame podliczała coś w kasie.

– No i teraz może wreszcie stanę na nogi. Hej, przecież ty w ogóle mnie nie słuchasz!

Na wszelki wypadek powoli podniosłem filiżankę z wystygłą herbatą, żeby znaleźć czas na usprawiedliwienie. Ostatnie, co chciałem, to pochopnym słowem pozbawić się możliwości kolejnych darmowych herbat, nawet jeśli miałyby być bez muffina. Trudno.

– Oczywiście, że cię słucham. Widzę, że otwierają się dla ciebie nowe perspektywy. Tylko wiesz, zamyśliłem się, bo zaciekawiło mnie tamto nazwisko, które wcześniej wymieniłaś.

– Oh my gosh! Nigel? Przecież go znasz. To już nieważne!

– Nie, nie, chodzi mi o tamtego polskiego znajomego.

– Tego, który poznał mnie z Gunnarem?

I zaraz zaczęło się o znowu o Gunnarze. Gunnar to i tamto. W końcu może niezbyt grzecznie, ale przerwałem w pół ten szczebiot szczęścia.

– Nie, przepraszam, ale chodziło mi o faceta z naszego miasta…

– What the fuck! No proszę, jednak w ogóle mnie nie słuchasz.

Margareta była wyraźnie poirytowana. Przeholowałem.

– Mówiłam ci, że nie wiem, kto to był – cedziła przez zęby wyraźnie wkurzona.

– Tylko tyle, że pochodził z naszego miasta i był solidnie pokręcony. Podobno łaził po dachach, rozrabiał i wszystkich wkurzał. A później tu i ówdzie został artystą.

Popatrzyłem jej prosto w oczy znad pustej filiżanki. Musiała dostrzec coś takiego, że jednak przestała trajkotać z wyrzutem. Zresztą zaraz podniosła się, odrzucając falistym ruchem bioder całą urazę. Nie, przecież nigdy ze sobą nie spaliśmy, heh, mimo że raz było naprawdę blisko.

Małgorzata falując biodrami ruszyła na salę. Była już odpowiednia pora, bo w kawiarni pojawili się nowi goście. Madame przy kasie zerkała na nas wyraźnie skrzywiona. Przełknąłem resztkę zimnej tea. Lubiłem przyglądać się ludziom spod oka. Madame, mimo że nie była już pierwszej młodości, musiała być kiedyś piękną dziewczyną. Teraz na nalanej twarzy nosiła piętno lat doświadczeń z domieszką zmagań z codziennością. Za moment skinęła na Małgorzatę, która gdy tylko przyjęła nowe zamówienie, podeszła do kasy, Madame szepnęła jej coś do ucha, wymownie wskazując nosem na mnie. Aha, trzeba się mieć na baczności.

Nie trzeba było czekać długo. Małgorzata zjawiła się obok. Ale wraz z nią na stoliku, przed nosem pojawił się kolejny dzbanuszek pełen wrzątku i torebka czarnej herbaty. Kiedy zaskoczony podniosłem wzrok, Małgorzata ruchem oczu wskazała Madame.

Tamtej w kącikach ust pojawiły się zmarszczki uśmiechu. Wyprostowałem się z godnością, jak na gentlemana z moich stron przystało, i w podziękowaniu skinąłem lekko głową z uprzejmym uśmiechem. Ale moje myśli nie były przy Madame. Nie były także przy Małgorzacie ani nawet, co mnie samego zaskoczyło, nie w witrynie księgarni na rogu Notting Hill i Pembridge Road. Moje myśli były znowu na dachu.

Tak, kiedyś byliśmy romantyczni i łaziliśmy po dachach kamienic naszego miasta. Najchętniej wieczorami, kiedy Siwy przynosił ze sobą kilka ciepłych piw.

To było to nazwisko. Już wiedziałem.

Zupełnie zapomniałem, że Siwy tak właśnie się nazywał. Zresztą nigdy nie używaliśmy nazwisk. Poznałem je dużo później po naszych dachowych ekscesach. Wtedy byliśmy tylko my – Młody, Siwy i Kulawy.

Każdy miał swoją ksywę i tyle.

Czas płynął powoli. Wystarczało.

***

Skąd wzięła się moja zażyłość z Siwym?

Od tamtej pory, kiedy przyłapałem Siwego w moim pokoju na wgapianiu się w tamto twoje dawne zdjęcie w kostiumie kąpielowym, wydawało mi się, że zaczął traktować mnie inaczej. Jeszcze inaczej. Już wcześniej dopuszczał mnie do głosu, w przeciwieństwie do wszystkich innych, którym tylko na chwilę pozwalał zbliżyć się do siebie. Ale tylko mnie zabierał ze sobą na wieczorne wyrypy.

No jasne, oczywiście poza Kulawym, który ciągnął za Siwym jak cień ze swoim psim oddaniem w oczach, warcząc na każdego, kto usiłował podważyć tę bliskość i autorytet Siwego i na każdego, kto znalazł się nawet przez moment bliżej w orbicie gwiazd usiłujących przebić się do mgławicy Siwego. Tylko w wyjątkowych wypadkach dawał sobie spokój, wstrzymywany wyraźną przyganą w oczach swego mentora.

Tak traktował i mnie. Do czasu.

Oczywiście, wcześniej znało się Siwego z widzenia. Zwykle unikało się jego spojrzenia, bo każda reakcja mogła być skrajnie inna. Czasem, gdy spojrzałeś przelotnie, otrzymałeś w zamian wiązankę najróżniejszych opinii na swój temat, z których: – Ty gnoju, ty fajansie jebany! – bywały najłagodniejszymi.

Czasem, gdy odwracałeś się na wyraźny gwizd i zaczepne: – Ej, ty!, dostawałeś w zamian złośliwy uśmieszek zmrużonych oczu i radosne: – Ej, ty, no co? Spierdalaj, co nie?

Taki właśnie był Siwy.

Nie, nie musiałem wbijać się w hermetyczny kombinezon astronauty, by dotrzeć do mgławicy Siwego. Skąd się w niej wziąłem? Kiedyś, przy okazji awantury na osiedlu, kiedy wydawało się, że tym razem Siwy postawił wszystko na złą kartę i stanął sam, ze styliskiem od łopaty, przeciw czterem starszym karkom z sąsiedniej ulicy, sam nie wiem, dlaczego i po co, bo nigdy wcześniej tego nie robiłem, gwizdnąłem na palcach, złapałem w rękę ciężki brukowiec i ruszyłem do Siwego w stronę karków, nie myśląc o konsekwencjach, krzycząc:

– Który, kurwa, pierwszy!

Dopiero później zdałem sobie sprawę, co mogło się wydarzyć, gdyby nie Kulawy, który na mój gwizd, ciągnąc za sobą ciężką szpotawą stopę, dokatulał się z kilkoma ziomalami z naszej ulicy. Zdążył ich zebrać na czas w wiadomy tylko sobie sposób. Od tamtej pory z atawistycznej i etnograficznej ciekawości starałem nienachalnie zbliżyć się do gromadki otaczającej Siwego.

Siwy nigdy nie dziękował. Nigdy też nie usłyszałem od niego słowa o tamtej osiedlowej potyczce. Jednak coś się zmieniło. Skończyły się gwizdy, wyzwiska i złośliwe uśmieszki. Zaczęły się najpierw łaskawe, później zwyczajne skinienia głowy.

Szczytem wszystkiego było, kiedy kilkanaście dni później Siwy, siedząc na murku przy boisku i piaskownicy, otoczony wianuszkiem wyznawców, dostrzegł mnie przechodzącego mimo. Usłyszałem tylko:

– Spierdalać! Ale to wszyscy!

– Słyszeliście? – to Kulawy, pewny, że jego na pewno to nie dotyczy, wsparł mentora i zaraz w zamian zaliczył celnie między oczy:

– Ty kulawy kundlu jeden też! Wynocha w try miga!

Kiedy podnieśli się i odchodzili ociągając, Siwy skinął w moją stronę, poklepując murek obok siebie.

Wzruszyłem ramionami.

Zrobiłem tak specjalnie, żeby wszyscy widzieli. Zrobiłem nawet jeszcze parę kroków dalej w swoją stronę. Dopiero wtedy przystanąłem, jakby zastanawiając się, czy warto. Przerzuciłem torbę przez ramię i ostatecznie skręciłem w stronę Siwego, którego twarz rozjaśniła się w złośliwym uśmiechu. Gdy podszedłem, Siwy wyciągnął w moją stronę zmiętą paczkę tanich papierosów.

 

***

 

Podobno przeciwieństwa się przyciągają.

Jak było ze mną i z Siwym, nie umiem powiedzieć. Nawet po latach. Odkąd podrosłem, łaziłem swoimi drogami, zamiast z piwem, raczej z książką pod pachą. No dobra, z piwem i z książką. Tak też bywało – jak przecież wiadomo z prozy i poezji, wcale się to nie wyklucza.

Widywałem ich, gdy siedzieli z piwem czy winem w parku naprzeciw kina, do którego chodziłem na seanse, na których bywało ledwie kilku widzów oglądających razem ze mną czarno-białe filmy włoskiej szkoły neorealizmu czy pokręcone szwedzkie intrygi Bergmana.

Tamci pewnie mieli mnie za dziwaka, ale poza zwykłymi złośliwościami Siwego i innych, czyniących to jego wzorem, raczej nie wchodziliśmy sobie w drogę. Ale kiedy pod kinem pojawiła się dziewczyna, z którą umówiłem się na film, oczywiście gwizdali na palcach i ciskali niedopałkami, wołając:

– Te, kurwa, Młody, inteligent się znalazł w sam raz. Będziesz przewodnikiem ślepej? Skoro się z tobą umówiła, musi być, kurwa, ślepa jak kret. Witaj piękna niewidoma!

Fakt. Tak było. Dziewczyna nie chciała więcej na mnie patrzeć i więcej się spotykać. Ale od tamtego dnia, kiedy czterech karków z sąsiedniej ulicy na naszym osiedlu nie dało rady, wszystko się zmieniło.

 

***

 

Szklane drzwi otwierały się coraz częściej. W kawiarni zaczął się zwykły zgiełk. Klientów przybywało. Nie raz i nie dwa napotkałem wyczekujące spojrzenie Madame, której cierpliwość i troska o syna chyba się już wyczerpały. Byłem teraz już zwykłym darmozjadem okupującym stolik i nieprzynoszącym dochodu w rodzinnym biznesie na granicy Kensington i Palace Green. Wszystko było inaczej.

Nawet Jorgos nie miał czasu nachalnie wgapiać się w zgrabny tyłek Małgorzaty. Małgorzata też zeszła na ziemię i myślała raczej o swojej codziennej przyszłości tu, w tea shopie w South Kensington, niż o jutrze w artystycznym Pimlico z duńskim, płowowłosym dziennikarzem o dźwięcznym jak garnek imieniu Gunnar. Krążąc po sali, przesyłała mi od czasu do czasu spojrzenia pełne coraz głębszych wyrzutów, wskazując oczami Madame.

Podobno braku inteligencji nie można mi było zarzucić. Sam nie wiem, skąd brała się ta opinia, czasami niezbyt sprawiedliwa – zwłaszcza jeśli ktoś poznałby dobrze mój rytuał spod księgarni z żółtym szyldem na Notting Hill.

Aby przez przypadek nikt jednak nie pomyślał, że nie jestem spostrzegawczy i domyślny, dopiłem zimną herbatę i dokończyłem spokojnie czekoladowego muffina. Podniosłem się powoli, z godnością, jak na gentlemana z moich rodzinnych stron przystało, stawiając kołnierz znoszonego prochowca, który pożyczyłem, nie pytając właściciela, w komunie na Old Oak Road.

Fakt. Płaszcz był w sam raz. Czułem się jak Sting śpiewający o Englishmanie w New Yorku, choć to właśnie tu biło kiedyś serce Imperium. Wyszedłem powoli. Gentleman will walk but never run. Na zewnątrz kropił deszcz.

 

***

 

Wieczorem znowu spotkaliśmy się z Margaretą, która stała się na powrót zwyczajną Małgorzatą, a nawet zwykłą Gośką ze swoimi problemami. Tym razem opowiadała o nich już na spokojnie, w pubie na Moscow Road w Bayswater, w większym towarzystwie. Gunnara jednak nie było. Wiele osób znałem z widzenia, ale że nie przepadam za stadem, usiadłem w kącie, popijając pintęPinta, półkwarta (w języku angielskim: pint) – jednostka pojemności, używana głównie w Wielkiej Brytanii, Irlandii oraz Stanach Zjednoczonych. W Wielkiej Brytanii, Irlandii, Kenii i na Malcie pinta stosowana jest jako jednostka miary piwa w kuflach. Mniejszą jednostką jest pół pinty (w języku angielskim: half pint). Jedna pinta imperialna = 568,26 mililitra.[3] jasnego lagera.

Czekałem.

Wśród wszystkich rozmów – wiesz, takich, w których mówi się, kto z kim teraz śpi, gdzie można dostać coś za pół darmo, a jeśli nie, to za ile, który pracodawca nie wypłaca w porę tygodniówki – czekałem na słowo. Jedno znajome słowo. Na imię lub nazwisko.

Nie, nie myślałem wtedy wyjątkowo o tobie. Fundowałem sobie ten komfort z każdym kolejnym łykiem zimnego lagera, mimo powietrza przesyconego tytoniowym dymem ciągnącym od drzwi. Palenia tytoniu nie znoszę. Ale wejście okupowała ekipa brytolskich palaczy, którzy przekrzykując się w małych grupkach, głośno komentowali oczywiście piłkę, oczywiście tyłki i biusty wchodzących kobiet, no i zwykłą rzeczywistość. Przysiadłem się bliżej.

Czekałem, nasłuchiwałem. Oglądałem tyłki i biusty wchodzących kobiet, nie roniąc ani słowa, wyczekując, kiedy wśród plotek o znajomych padnie wreszcie nazwisko Siwego. Ktoś pośród siedzących z nami znajomych Małgorzaty z naszego miasta musiał je przecież wymienić.

No i się nie doczekałem.

Później siedziałem już tylko z dziewczynami. Faceci poszli do drugiego kąta, gdzie za kilkadziesiąt pensów można było pograć w darty.

Na tyłki i biusty już nie zwracałem uwagi. O Siwym nikt nawet nie wspomniał. Tamtego wieczora, mimo odprawionego przy księgarni popołudniowego rytuału, nawet piwo nie wchodziło za dobrze. Z koleją pintą słabła czujność i wola. Wszystko wracało. Kogoś mi brakowało. Czy jednak aby Siwego?

Czas płynął powoli. W końcu, już późną nocą, zabrałem dupę w troki i polazłem zrezygnowany na ostatnie metro.

***

Niemal pusty wagon dudnił głośniejszym niż zwykle hałasem w mojej pustej głowie. W szybie odbijała się nie żadna inna, tylko własna ponura twarz, wykrzywiona stroboskopowymi mrugnięciami awaryjnych lamp skrytych we wnękach tunelu. Są takie twarze, w które nie lubimy patrzeć i odwracamy od nich wzrok. Czasami taką była dla mnie własna.

Otarłem czoło. Jakoś doturlam się na Old Oak Road. Jakoś to będzie.

Jakoś, jak zwykle, spędzę z trudem samotną noc w zimnym pokoiku, przykryty kilkoma kocami, przewracając się często z boku na bok na twardym materacu, budząc się najpierw na każdy krzyk szczupłej ciemnowłosej Hiszpanki, kochającej się zbyt namiętnie z przymulonym Anglikiem z Yorku, by później, pewnie z braku ciebie, bo przecież nie Siwego, budzić się co godzinę z tego samego snu. Nie pytaj, z jakiego.

A kiedy z rana wszyscy już wstaną i po domu rozejdzie się zapach spalonych tostów i przypalonego mleka, kiedy wreszcie później, po dłuższej chwili zapanuje cisza, będę mógł podnieść ciężką – wcale nie od alkoholowego kaca – głowę, by rozpocząć kolejny rytuał.

Najpierw zejdę na dół do kuchni zrobić zwykłą czarną kawę, której tutaj za dużo się nie pija. Później poprzeglądam w livingu album pełen zdjęć Hiszpanki, zostawiony tu pewnie celowo przez jej chłopaka, przymulonego kucharza Anglika, wielbiciela haszu.

Kiedy w końcu na piątej stronie albumu, wśród zdjęć z pochmurnej plaży, trafią się te, na których Hiszpanka zdejmuje stanik, a za chwilę majtki, by pozować nago do obiektywu leciwej Minolty, akurat wtedy z sypialni obok livingu wyjdzie, przeciągając się rozkosznie, rozbudzony Australijczyk Tony, by jak każdy AussieAngielska, potoczna nazwa Australijczyków.[4] wymienić jak zwykle te same poranne uprzejmości:

How ya goin' mate? Did you sleep well?

Hi Tony, thank you, not much…

Wypijemy każdy swoje. Ja kawę. Tony – herbatę?

Yeah mate, milk, two sugars, please.

Znowu wysłucham tych samych, przerywanych na smokoW żargonie australijskim – przerwa na papierosa.[5] opowieści, jak budowało się Disneyland pod Paryżem. Tony pracował tam podobno jako engineer of carpentering. To jak, zadawałem sobie pytanie: jako inżynier czy jako cieśla?

Dziwny jest świat absurdu.

Jeszcze później będziemy grabić liście w ogrodzie od ulicy, bo landlord mógłby być niezadowolony. Ogród od tyłu pozostawimy takim, jakim jest.

Później, żegnany pogodnym: – Have g’day, mate! – niespiesznie się ubiorę i wyruszę spacerem do Kensington na, mając ciągle nadzieję, darmową herbatę i muffina. W końcu jakoś trzeba będzie przetrwać kolejny dzień.

Zanim wyjdę, Tony zawoła jeszcze, choć będę dobre kilkadziesiąt metrów od domu, czy wziąłem ze sobą brollyW żargonie australijskim – parasol.[6], bo na pewno będzie padać. Ale ja przejdę całkiem spokojnie przez Holland Park, który wtedy nie był jeszcze pełen śpiewnej cerkiewnie rosyjskiej mowy. Gdzieniegdzie pod drzwiami leżeć będą niezabrane jeszcze, poranne: „The Daily Telegraph”, „Financial Times” czy zupełnie nowy „European Voice”.

Niepokój zacznie narastać później, jak każdego ranka, coraz bliżej Notting Hill, które wtedy nie było jeszcze znane z filmu z Hugh Grantem i Julią RobertsNotting Hill – amerykańsko-brytyjski film fabularny w reżyserii Rogera Michella według scenariusza Richarda Curtisa, z udziałem Julii Roberts i Hugh Granta w roli księgarza Williama Thackera.[7]. To była przecież prawdziwa miłość z happy endem w czasach pop-kultury.

Może wtedy, szczególnie po wczorajszym, przypomni mi się Siwy, który, gdy znudzony moimi dachowymi opowieściami filmowymi Kulawy wtrącał swoje trzy grosze: – Ty znowu o tych niewinnych czarodziejach? – reagował ze złością: – Debilu. Ale ty, kurwa, Kulawy jesteś debil!

Ale wspomnienie o Siwym nie ukoi niepokoju, który nadal będzie rósł, gniotąc w piersi aż do kulminacji przy skrzyżowaniu Notting Hill Gate z Pembridge Road, by dopaść – jak co dzień – boleśnie właśnie tam, przy księgarni z żółtym szyldem The Book Warehouse.

***

Żółty szyld The Book Warehouse rzucał się w oczy z daleka.

Wystarczyło podejść bliżej w stronę Bayswater Road, by zobaczyć, że w tej księgarni, jak zresztą w każdej szanującej się, w olbrzymim oknie prezentowano nowości. Księgarz musi kierować się zyskiem i zapłacić w porę za czynsz. Inaczej bez lokalu skończy z tonami ambitnie zapisanego papieru, który ciężko będzie upłynnić i wymienić za śniadanie.

Książki sporo znaczyły w moim życiu. Na osiedlu spotykano mnie z książką pod pachą nie bez powodu. Zawsze byłem ciekawy świata.

Któregoś dnia, już po tej stronie kanału, kiedy jeszcze mając więcej czasu, poznawałem okolicę, szedłem piechotą przez Holland Park.

W samym centrum Notting Hill rozglądałem się zaciekawiony. Już miałem zejść do undergroundu schodami przy księgarni, kiedy wbiło mnie w miejsce i zamurowało. Ktoś z personelu wykładał właśnie nowe książki w witrynie.

Czasem tak mam. Nie, to nie wystawiona w centralnej części witryny okładka nowego albumu ze zdjęciami nagich nastolatek w obiektywach Hamiltona przyciągała moją uwagę.

Często tak mam. Po lewej stronie, skromnie, w rogu, znalazło się odpowiednie miejsce dla popularnych przewodników i albumów turystycznych. Oczywiście dominował jeden temat. London. Był tam również albumik, którego okładkę zdobiło zdjęcie zrobione gdzieś nad Tamizą. Autor przekornie odwracał uwagę od rzeki, koncentrując ostrość na stojących przy balustradzie ludziach, choć w tle widać było rozmyte budynki Parlamentu.

Wiadomo, London i jego symbole.

A ja stałem i stałem jak wryty. Wtedy, pierwszy raz w Londynie, pomyślałem o Siwym.

Teraz sam byłem wrośnięty w ziemię, zupełnie jak dawno temu Siwy w moim pokoju przyłapany na oglądaniu twojego zdjęcia w staniku i majtkach od kostiumu, czarno-białego zdjęcia, włożonego w zwykłą drewnianą ramkę. Pamiętasz?

Nie było rady. Nie umiałem już zrobić nic innego.

Od tamtej pory tak układałem trasę do centrum, aby pójść spacerem i wejść do metra właśnie schodami przy witrynie pod żółtym szyldem. Kiedy musiałem się spieszyć i jechać kolejką, specjalnie przesiadałem się tu, na stacji Notting Hill Gate. Zamiast wsiadać w następny pociąg, ciągnięty nieznaną siłą wychodziłem na powierzchnię, by sprawdzić, czy książka jest wciąż na swoim miejscu.

Nieznana siła? Dobre.

Któregoś dnia, gdy kolejny raz wynurzyłem się z undergroundu, szasując balasty pod oknem księgarni, spanikowałem i nie wiedziałem, co zrobić. Nie dostrzegłem tamtego albumu na swoim zwykłym miejscu. Stało tam najnowsze wydanie najpopularniejszego planu, a właściwie książkowego atlasu miasta London A–Z.

Już zawracałem załamany, kiedy kątem oka spojrzałem na widoczne przez szybę półki wewnątrz. A jednak. Ale nic na wiarę, nie zaszkodzi sprawdzić. Zawsze byłem ostrożny. Teraz też wolałem się upewnić. Wszedłem do środka.

Tak, teraz już w zupełnie innym miejscu, na półce z podobnymi wydawnictwami, znowu świecąc frontem okładki, stał album ze zdjęciem znad Tamizy. Egzemplarzy za nim było pod dostatkiem. Zapas wystarczy na szczęście pewnie na kilka najbliższych tygodni.

Nieznana siła? Bzdura. Ile to już lat? Ile jeszcze lat?

Okładka – rozmyta Tamiza i budynek Houses of Parliament, also called Palace of Westminster. Stoi sobie w tym samym miejscu od tysiąca lat. Jego budowę rozpoczął przecież Knut Wielki jeszcze w 1016 roku. Dalej stoi i będzie tak stał mimo dawnych pożarów i mniej dawnych bombardowań.

Ale to nie Elizabeth Tower z zegarem Big Ben ściągały moją uwagę.

Na zdjęciu znad Tamizy, na tle budynku Parlamentu, stała grupa roześmianych ludzi. Nie, nie zobaczyłem tam Siwego. Nie musiałem sprawdzać. Byłem tego pewien. Jasne włosy. Zielone oczy. Białe zęby uwypuklały uśmiech. Ożeż ty…

Tak, może zabrzmiało to jak stary banał. Ale nie mogłem się mylić. Jeden z turystów na zdjęciu trzymał przewodnik po Londynie wydany w języku niemieckim. Teraz byłem pewien.

Byłem trzeźwy i nie mogłem się mylić. Kobieta po lewej stronie zdjęcia, ta najładniejsza, z jasnymi, niemal białymi włosami, była łudząco podobna do ciebie.

Tekst został zakupiony w ramach programu Tarcza dla Literatów.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mariusz Sambor, Wszystko było inaczej, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 113

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...