Nowy Napis Co Tydzień #114 / Niewybuch [fragment]
Niewybuch – amunicja (pocisk, granat, mina, bomba) zawierająca ładunek wybuchowy, którego wybuch nie nastąpił (często z niewyjaśnionych przyczyn), chociaż zaistniały warunki do jego zainicjowania. […] Za niewybuchy uznaje się czasami także przedmioty, które mogą detonować, mimo że pierwotnie nie były do tego przeznaczone. […]
Oprócz tego za niewybuchy uważa się również środki wybuchowe pozbawione właściwego nadzoru i kontroli, na przykład gdzieś wykryte, niewiadomego pochodzenia, uszkodzone, przeterminowane i tym podobne.
Za: Słownik języka polskiego, sjp.pwn.pl
Marzec
1.
Pierwszy mejl przysłał w połowie marca. Nie miałam czasu go otworzyć, bo rano pożyczam komputer córce, po południu pracuję nad swoimi rzeczami, a wieczorem po prostu zasypiam. Taki się wytworzył rytm pandemiczny. W każdym razie, mejl od Tadeusza otworzyłam dopiero pod koniec marca.
Tadeusz nie jest zbyt wylewny. Pierwszy mejl zatytułował „henitad”, a drugi „heniozniw”. Bez żadnego komentarza. Duże pliki, po pięć i siedem megabajtów. Otwieram pierwszy marcowy plik „henitad”. Trochę to trwa, Sieć jest przeciążona. W ciągu dnia pięcioro ludzi ciągnie z niej jak z elektrowni. Lekcje online, praca online. Ciągle dokupuję gigabajty i ciągle ich brakuje. Dziś, dwa tygodnie przed końcem rozliczenia, internet już się skończył. Teraz ciągnie powoli, na najmniejszych obrotach.
Plik w końcu się otwiera. Teraz rozumiem ten szyfr „henitad”. Henio i Tadzio. Stare, czarno-białe zdjęcie. Dwóch chłopaków, w zasadzie młodych mężczyzn, siedzi na tkanym dywanie i wgapia się w gazetę. Patrzę, „Życie Warszawy”. Rok 1956. Siedzą na dywanie, blisko siebie, dosyć podobni, ładni, ale zasadniczo różni. Jeden nadwyrazisty, temperamentny, drugi stonowany, spokojny. Chyba im dobrze, ciepło, myślę. A może nie? Dywan cieniutki, wytarty. Do ściany też jakiś kilim przywieszony. Może jednak nie tak ciepło, skoro kilimem trzeba dogrzewać? Pytam Tadzia, co to za zdjęcie? Tadzio śmieje się, tak to kiedyś bywało! Widzisz przecież, że to ja i twój ojciec. Tadeusz – mój wuj i Henryk – mój ojciec, żywi, ładni, młodzi. Gęste czupryny do góry zaczesane, koszule pozapinane, spodnie w kancik pozagniatane. Twarze gładkie, miękko oświetlone lampą stołową wprost na nich, jak w teatrze. Zimno jednak, myślę, bo kto by w marynarce pod krawatem na podłodze siedział i „Życie Warszawy” czytał? Do ich scenicznego, ślicznego wizerunku nijak się ma wielka jak wyrwa w murze dziura w kapciu mojego ojca.
Przyglądam się dłużej, próbuję wyczytać z twarzy coś więcej. Patrzę na ojca, przypominam sobie jego twarz, jaką znam. Już wiem. To zdjęcie jest ustawione. Z samowyzwalacza. Tadzio na pewno ustawił aparat na taborecie, wcisnął migawkę, szybko wrócił i zastygli na kilka lub kilkanaście sekund i tylko udają, że czytają. Dlatego mój ojciec tak się wpatruje. A może w gazecie było zdjęcie jakiejś ponętnej pani? Tadeusza raczej mało to interesuje, Henryk patrzy jak zahipnotyzowany.
Tadzio ma umysł ścisły. On kontroluje cały proces. Wie, że nie można się poruszyć i trzeba być jak najbardziej naturalnym. Nie trzeba się tak naprężać. Świeżutki student politechniki, absolwent Rejtana, jeszcze nie wie, że całe życie spokojnie przepracuje w PAN-ie. Obroni tam doktorat z mechaniki, silników i sprężyn, i habilitację nawet zrobi. Wtedy, jeszcze tego nie wie, ale patrzę na niego i myślę, że może ten plan kiełkuje już w jego głowie. Co innego mój ojciec, wariat jakiś, oczy wybałusza, może zaraz wybuchnie śmiechem albo wstanie szybko i gdzieś sobie pójdzie. A może rozłoży się na tym dywanie, przykryje gazetą i zaśnie?
2.
Dzwonię do Tadeusza. Chcę wiedzieć więcej. Wuj ma już ponad osiemdziesiąt lat. Zastanawiam się, jak to możliwe, że cały czas ma taki ciepły, młody głos i energię do przeszukiwania szuflad. Rozmawiam z nim jak z chłopakiem z tego starego zdjęcia. To było w pierwszym mieszkaniu, opowiada mi. Jeszcze na Natolińskiej. Przed Niemcewicza. Henio u nas pomieszkiwał. Nie wiedziałam nic o Natolińskiej. Na Niemcewicza bywałam jeszcze jako dziecko, ale niewiele pamiętam poza drewnianą windą, ebonitowymi przyciskami i kratą, którą trzeba było zamknąć, żeby winda ruszyła. No i służbówką, w której Tadeusz urządził ciemnię. Ale przede wszystkim był piesek, mini pudelek Dino. A ja bardzo chciałam mieć wtedy pieska. To najbardziej zaprzątało moją uwagę.
O Natolińskiej słyszę pierwszy raz. Wiem, że część rodziny była w Warszawie przed wojną, część przybyła po wojnie. Wszystko rozgrywało się w promieniu stu kilometrów. Na tym terenie żyli, poznawali się, żenili. Wieś i miasto. Miasto i wieś. Solidna rodzina, wsparta na dwóch nogach. Wspierająca się, może nawet do przesady, bo zaaranżowano w niej kilka małżeństw, choć nie były to związki kazirodcze. Matka Tadeusza to siostra ojca mojego ojca. Ojciec Tadeusza to brat ojca mojej matki. To skomplikowane, ale sprawdzałam kiedyś, rodziną krwi nikt dla nikogo nie był. Pragmatyzm, pewnik, że wiadomo, kto skąd jest i czego można się po nim spodziewać. Wspólnie łatwiej, pewniej, tym bardziej, kiedy czasy niespokojne. Kiedy więc wróciliśmy po wojnie, opowiada Tadeusz, na Natolińskiej stało jeszcze dużo domów, choć spalonych. To była kiedyś piękna, wielkomiejska ulica. Potem wszystkie kamienice zostały wyburzone. Jedna za drugą. Byliśmy prawie do końca. Jest takie zdjęcie na balkonie, z Natolińskiej 13 właśnie, powinnaś je mieć. Szukam w albumie, rzeczywiście jest. Ojciec stoi na balkonie, nonszalancko opiera rękę na balustradzie, za nim okno. Słońce ostre, popołudniowe, ciepłe. To było dobrze nasłonecznione mieszkanie, myślę. Ojciec przystojny, uśmiechnięty, w marynarce, noga wysunięta do przodu. Pewny siebie. Aj! Czy ta stopa obuta jest w kapeć bez palców, czy znowu potężna dziura w kapciu? Chcę myśleć, że to klapek bez palców.
Tak, mówi Tadeusz, to bardzo ciekawe zdjęcie. Bo ten balkon wisi dosłownie nad wyrwą i jest przymurowany do pustej ściany, bez pokoju z tyłu. Reszty budynku już nie ma. Został zdetonowany. Faktycznie, przyglądam się. Okno za ojcem nie ma szyby. Ale balkon jest. Mieszkanie z balkonem to jednak inna jakość! Jak strasznie chciało im się żyć, żeby na atrapie balkonu robić sobie sesje zdjęciowe, kiedy za chwilę wszystko zapadnie się w gruzy. Skakanie po ruinach miasta to nie jest poważne zajęcie. Ile niewybuchów było wtedy w ziemi? Mama nie mówiła, jakie to niebezpieczne?
3.
Pokazuję zdjęcie mojego ojca z wujem Tadeuszem i „Życiem Warszawy” córce. „Słodziak, przystojniaczek”, mówi. Faktycznie, można tak o nim powiedzieć. To ojciec, jakiego nie znałam. Może tak mają wszystkie dzieci podstarzałych, późnych rodziców? Ja pamiętam ojca łysego, z dramatyczną zaczeską znad jednego ucha do drugiego. Z brzuchem, często zdenerwowanego. Zajętego sobą, niepotrafiącego ze mną rozmawiać. Zresztą nie mieliśmy na to za dużo czasu. Wyprowadziłam się z domu przed maturą, a on zmarł trzy lata później. Nie było okazji spotkać się, poza trybem nakazów, zakazów, przyzwoleń, rygoru wychowania. „Uczesz się i umyj się”, „Ubierz się jak człowiek”, jak strasznie tego nie lubiłam!
Teraz osiemdziesięcioparoletni Tadeusz odkrywa przede mną nieznanego mi człowieka. W swoim archiwum ma jeszcze dużo zdjęć. Wiele z nich to portrety, potrafi uchwycić chwilę, ładnie naświetla. Zdolny fotograf. Ma cały katalog fotografii miejsc i ludzi, których już nie ma. Chce mi to wszystko pokazać. Pandemia, o której nikt nie wie nic konkretnego, oprócz tego, że najchętniej zabiera starców, skłania go do szybkiego działania. Ile czasu nam jeszcze zostało?
4.
Pandemia zamknęła wszystkich w domu. Mam teraz czas, żeby być z rodziną bliżej. Wszystkie lekcje prowadzone są online, jesteśmy stale razem. To unikatowa sytuacja, w której nagłe zamknięcie zmusza ludzi do ciągłego kontaktu. Sama trudno to znoszę. Młodsza córka zamyka się w pokoju, broni swojego terytorium krzykiem „Nie!” i kartką na drzwiach „Nie wchodzić! Przestrzeń prywatna!”. Pozostali domownicy nie potrzebują takich zakazów. Ona dojrzewa. Jak młody pomidor, robi się coraz czerwieńsza. Wylatują z niej słowa, które śmiało można określić jako niecenzuralne. „Nienawidzę was!” jest jedną z bardziej kulturalnych wypowiedzi. Jest jak naładowana dynamitem bomba, której koronawirus podpalił lont. W normalnych czasach na pewno reagowałabym inaczej. Byłby nakaz, zakaz, rozmowa, kara, jakie sama znam z rodzinnego domu. Teraz odsuwam się, przysłuchuję, przypatruję. Reaguję, kiedy naprawdę muszę. Przeglądam się w niej jak w lustrze z przeszłości.
5.
Otwieram plik „heniozniw”. Już wiem, Henio żniwa, Żniwny Henio. Znowu to samo wrażenie, choć zdjęcie jest stare, czarno-białe, to zalewa mnie fala słońca. Pole, sam środek żniw, widać, że ludzie na chwilę przerywają pracę, żeby przywitać się z przybyłym fotografem. Nawet specjalnie nie ustawiają się do zdjęcia, po prostu przerywają pracę i zastygają w miejscu, w którym wcześniej ścinali kosami zboże. Od lewej wuj Antek. Młody, uśmiechnięty, w czapeczce od słońca, trzyma w rękach kosę jak z XIX-wiecznych obrazów. Nie dalej niż metr od niego śliczna młoda dziewczyna. Również trzyma kosę, choć wydaje się taka drobna i krucha. Dopiero po chwili orientuję się, że to ciotka Danka. Na zdjęciu ma może siedemnaście lat. Dłuższa przerwa i dalej, centralnie stoi On, mój ojciec. Do niego wrócę za chwilę. Znowu kawałek odstępu i stoją obok siebie mój dziadek i ktoś jeszcze. Obaj w białych koszulach, z kosami wymierzonymi w niebo. Ciężka praca. Widać, że pracują zgodnie. Są rodziną.
Taka rodzina na czas wojny to skarb. Symbioza wsi z miastem. Ktoś musi siać, żeby ktoś mógł jeść. W zamian w mieście opieka, nocowanie, przygarnięcie na start. W rezultacie wszyscy wychodzą na ludzi. Ale na wsi zawsze ktoś musi być. Na wypadek wojny, zawieruchy, trzeba mieć miejsce, gdzie dzieci można wysłać, przeczekać zły czas.
Wracając do zdjęcia żniw. Pośrodku tych pracowitych ludzi stoi, jak wklejony z zupełniej innej bajki, mój ojciec. Kiedy pozostali uśmiechają się prostym, spracowanym uśmiechem, on śmieje się, jakby wyskoczył z lunaparku. Tamci mają schludne koszule, czapki od ostrego słońca, on długie, sterczące do góry, potargane włosy, wymiętą marynarkę zapiętą na jeden guzik, spodnie z dziurą na kolanie. Wszyscy trzymają mocno spracowanymi dłońmi kosy, on chowa za plecami rękę. Nie wygląda jakby napracował się wiele. Wygląda, jakby wstał właśnie z tej miedzy, z lekkim udarem po tym, jak drzemał rozkosznie, gdy kłębiaste chmury zasłaniały od czasu do czasu piekące słońce.
Pytam Tadzia, co tam ojciec chowa za plecami? Chyba sierp, mówię? Henio, do prac to nie, śmieje się Tadeusz, on zabawowo tam był, pracowity to Antek. Zastanawiam się jeszcze chwilę, czy ta ręka za plecami to przypadek. Ale nie, ten uśmiech, to uśmiech szkolnego łobuza, który udaje niewiniątko przed nauczycielką i chowa przedmiot zbrodni za siebie. Nie wnikam już dłużej, co to mogło być. Na trop naprowadza mnie jednak Tadzio. Ojciec zdążył pożyć, wyszumieć się – mówi. Lubił zabawę, atmosferę ryzyka. Jako jeden z pierwszych miał motor, WFM – podkreśla Tadeusz. Sami malowaliśmy numery rejestracyjne. Lubił szybką jazdę, brawurę. Jak go milicja goniła, potrafił wjechać z impetem w zboże, przeczekać pościg i spokojnie wyjechać po chwili na drogę za ścigającymi. Prześlę ci jeszcze jedno zdjęcie, mówi Tadeusz.
Zastanawiam się, jaką rolę w tej symbiozie wsi z miastem pełnił mój łobuzerski ojciec. Henio. Rozpieszczony przez matkę, przez długie lata niebieski ptak. Beniaminek. Ni do roboty, ni do nauki. Czy to, że miał w młodości na wsi gołębnik i lubił patrzeć na kołujące na niebie ptaki, w jakikolwiek sposób usprawiedliwiało jego byt w tej rodzinie?
6.
Na moim komputerze pojawia się tym razem plik „heniowoj”. Tadeusz się spieszy. Kto wie, kiedy koronawirus zapuka do jego drzwi? Otwieram. „Heniowoj” to oczywiście Henio wojskowy. Stoi przed budynkiem obłożonym jasnym kamieniem, znowu cały kadr zalewa słońce. Czy w latach pięćdziesiątych tego słońca było znacznie więcej niż teraz? Czy to Tadeusz tak celnie wybiera oświetlenie?
Szeregowy Henio, bo gdzie mu tam było po drodze z wojskiem, tym razem jest idealnie wygolony i ostrzyżony, czego domyślam się pod wojskową czapką. Najpewniej przepustka. Gorąco. Miasto. Warszawa. Znowu się uśmiecha. Na oko ma około osiemnaście, dziewiętnaście lat.
Moja córka przygląda się zdjęciu ze zmrużonymi oczami i mówi „Ciasteczko”. Wskazuje na zalotnie rozchylony mundur. Rozpięte trzy guziki żołnierskiego sukna odsłaniają jasną skórę. Uf, jak gorąco… Kto by pomyślał, że ojciec był do tego takim lowelasem? Ile dziewczyn poderwał na ten mundur i rozpięte guziki?
7.
Przypominam sobie jedno z ostatnich spotkań z, w miarę jeszcze zdrowym, ojcem. Tym razem to ja mam osiemnaście, dziewiętnaście lat. Nie mieszkam już w domu. Moja wyprowadzka przed maturą była aktem czystego szaleństwa. Ale jeśli ktoś kocha, czy zastanawia się, co myślą o tym inni? Cały świat przestaje się liczyć, a wszystkie przeszkody stojące na drodze do szczęścia taranowane są z siłą huraganu.
Do Kwiecistego zdecydowałam się przeprowadzić po feriach zimowych. Dość już mieliśmy tych ciągłych rozstań i powrotów. Za trzy miesiące matura? A co tam matura! Wielka miłość nie wybiera ani czasu, ani miejsca. Ojciec jest wstrząśnięty. Na początku chce zgłosić zaginięcie córki na policję. Mama perswaduje mu, że z tego mogą być tylko kłopoty, a poza tym mam już osiemnaście lat. Dzwoni, straszy, grozi. Miota się jak dzikie zwierzę, które czuje, że nie ma już szans na wygraną. Na koniec prosi, błaga o przemyślenie sprawy. Kiedy dochodzi do muru, zostaje mu tylko jedna szansa. Rodzina. Na rodzinę zawsze można liczyć. Wybór pada na Edmunda, który przyjeżdża w tym celu z samego Gdańska.
9.
Wtedy decyduję się zaprosić Mamę i Ojca do naszego gniazdka. Gniazdko znajduje się rzeczywiście wysoko, bo na strychu, między pralniami piętnastopiętrowego bloku na Wawrzyszewie. Kwiecisty wynajmuje to lokum, płacąc za nie całą asystencką pensję na Uniwersytecie. Jest trochę starszy, choć nie tak znowu dużo i zarabia. Zapraszam więc ich na obiad, żeby pokazać, jak bardzo się mylą.
Żeby do nas dotrzeć, trzeba wjechać windą na ostatnie piętro, a potem jeszcze wejść schodami na samą górę. Pokonują ten dystans bardzo wolno. Znajdują nasze drzwi i przeciągle dzwonią. Otwieram i zapraszam ich do środka.
Stoją w drzwiach dosyć długo. Widzę, że Ojciec waha się, czy w ogóle wejść. Delikatnie, do przodu popycha go Mama. Rozglądają się oboje. Mieszkanko nie jest duże, składa się z jednego pokoju z otwartą kuchnią i łazienki. Patrzą najpierw na ogromne okno, na prawie całą ścianę, niestety pęknięte i zaklejone szarą taśmą. Potem na delikatny grzyb rozchodzący się pod sufitem w rogu ściany. Niżej, pod ścianą leży materac, nakryty kocem w kratę, obok krzesła fantazyjnie rozwieszone na rurze ubrania moje i Kwiecistego. Przy przeciwległej ścianie drewniany stół. Kupiliśmy go niedawno, żebym mogła uczyć się do matury i oczywiście do naukowej pracy narzeczonego.
10.
Dość już mam tego patrzenia, oglądania, przypatrywania się, inspekcji. Proszę, siadajcie, zachęcam ich i wskazuję stół. Tuż przed wizytą zorganizowaliśmy siedziska. Są nimi solidne pieńki brzozowe wypożyczone z zaprzyjaźnionej harcówki. Nie mają może za szerokiej średnicy, ale są dobrze oszlifowane i nie wychodzą z nich drzazgi. Ja jestem tym pomysłem zachwycona. Tanio, ekologicznie i przede wszystkim inaczej niż w moim domu. Pieńki są równo cztery, żeby było demokratycznie i nikt nie czuł się wyróżniony. Ojciec stoi. Pierwsza, zajmuje miejsce Mama. On siada bokiem, a właściwie tyłem do pękniętego okna i zostaje tak do końca wizyty. Założył nogę na nogę i widzę, jak ta noga cały czas mu drga. Nie odezwie się już ani słowem.
Kiedy ja przyrządzam obiad w kuchni, Kwiecisty opowiada o swojej pracy, o tym, jaki mamy piękny widok. Mama zauważa, że okno jest południowe, słoneczne, a to dobrze, południowe mieszkania są najcieplejsze. Na obiad podaję schabowego z ziemniakami i mizerię. Potem deser, nie pamiętam już jaki, i herbatę.
11.
Po wizytacji dowiaduję się od Mamy, że najlepsze wrażenie zrobiły moje kotlety. Nie powtarza już Ojcu, że były sojowe. Ta informacja zepsułaby wszystko, co dobrego można było powiedzieć o tym popołudniu.