Nowy Napis Co Tydzień #117 / Portrecistka. Dziesięć lat z książkami reportażystki Magdaleny Grzebałkowskiej
Mimo podejrzenia graniczącego z pewnością wciąż ostrożnie traktuję stwierdzenie, że oto jesteśmy świadkami szczytu w rozwoju rodzimej literatury reporterskiej, zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę nie tylko setki tekstów rozproszonych, lecz także arcyciekawe książki z tego gatunku. Wszak już przed wojną szczyciliśmy się Melchiorem Wańkowiczem czy Ksawerym Pruszyńskim, zaś epoka PRL to prawdziwy wysyp znakomitych nazwisk, tematów i książek, z naszym „eksportowym towarem” Ryszardem Kapuścińskim na czele – właśnie wtedy mówiono z dumą o polskiej szkole reportażu, uważając to zjawisko za punkt kulminacyjny w historii literatury faktu. Niemniej jednak wydaje się, że także dwie ostatnie dekady upoważniają przynajmniej do tezy, iż znowu żyjemy w epoce nadzwyczajnego urodzaju. Mamy bowiem my, czytelnicy, niebywałe szczęście doczekania czasów, kiedy wciąż jeszcze trafiają do nas pozycje autorstwa niekwestionowanych klasyków i autorytetów polskiego reportażu (na przykład Małgorzaty Szejnert czy Hanny Krall), a równocześnie rynek księgarski opanowują przedstawiciele kolejnych pokoleń (ze szczególnie zauważalnym udziałem czterdziestoparolatków), którzy śmiało sobie z owym gatunkiem, a właściwie z pograniczem gatunkowym, poczynają. Przy czym każdy stara się znaleźć wśród odmian gatunkowych i trendów pisarskich ciekawą niszę, zaznaczyć fragment własnego terytorium, wypracować rozpoznawalny znak firmowy. I zdecydowana większość robi to z powodzeniem.
Tak więc – jakkolwiek poniższa próba klasyfikacji jest oczywista i rzecz jasna niepełna (także jeśli chodzi o wymieniane przykładowe nazwiska), a do tego w gruncie rzeczy amatorska (głównie w pierwotnym tego słowa znaczeniu) – warto przypomnieć, że mamy na przykład bardzo wielu autorów, którzy odkrywają i eksplorują konkretne miejsca, niekoniecznie tylko lokalne (choć świetnie piszą o Polsce „B” Lidia Ostałowska, Michał Olszewski lub wciąż będący na fali wznoszącej Filip Springer).Opisywane są i te położone dalej od naszych rodzimych opłotków (wspomniana Szejnert, ale też młodsi: Małgorzata Rejmer, Wojciech Tochman czy podróżnik długodystansowy Jacek Hugo-Bader) albo, przeciwnie, tuż za miedzą (najoczywistszy przykład to Mariusz Szczygieł, zakochany w kraju naszych południowych sąsiadów i w nich samych). Inni z kolei poszukują tak ważnych w tego rodzaju dziennikarstwie stories, reporterskich mikroopowieści dających się przetransponować na uniwersalne historie ludzkie (Włodzimierz Nowak), przy czym jedni wpadają w wir bieżącej krajowej problematyki społeczno-politycznej (publicystyczno-diagnostyczne książki Marcina Kąckiego), drugich zajmują podobnej natury problemy zarazem krajowe i środkowoeuropejskie (wędrujący drogami i bezdrożami Ziemowit Szczerek), a jeszcze innych już głównie te globalne (Paweł Smoleński, Dariusz Rosiak) – do tego stopnia nawet, że z etatowych dziennikarzy przeistaczają się oni w niemalże freelancerskich reporterów wojennych (modelowym przypadkiem jest tu Wojciech Jagielski, guru tego typu pisarstwa). Są wreszcie tacy reportażyści – i tu już zmierzam do celu – którzy stawiają przede wszystkim na tworzenie wnikliwych portretów bohaterów swoich tekstów, co oczywiście nie wyklucza ani jednoczesnego relacjonowania historii osobistych, ani zatrzymania się i uważnego przyglądania miejscom, w których formowała się osobowość owych bohaterów: to raczej kwestia zmiany proporcji w doborze każdego z powyżej wymienionych elementów. I właśnie do tej ostatniej w kolejności wymieniania grupy autorów tworzących indywidualne, nieraz bardzo intymne portrety należy też reprezentująca Trójmiasto, a dokładniej Sopot – Magdalena Grzebałkowska.
Jej dotychczasowy dorobek księgarski, obejmujący pięć tytułów wydanych w ciągu ostatnich dziesięciu lat, wydaje się na pierwszy rzut okaz dość łatwy do posegregowania. Oto mamy trzy książki poświęcone konkretnym, znanym i bardzo wyrazistym postaciom – księdzu Janowi Twardowskiemu (Ksiądz paradoks. Biografia Jana Twardowskiego, Kraków 2011), rodzinie Beksińskich (Beksińscy. Portret podwójny, Kraków 2014) i Krzysztofowi Komedzie (Komeda. Osobiste życie jazzu, Kraków 2018) – oraz dwie będące portretami zbiorowymi postaci raczej mniej znanych, a przynajmniej nie tak medialnych, których losy osadzone są w ramie drugiej wojny światowej: chodzi tu o pozycję 1945. Wojna i pokój (Warszawa 2015) oraz o tom najnowszy zatytułowany Wojenka. O dzieciach, które dorosły bez ostrzeżenia (Warszawa 2021). Czyli, myśląc bardziej gatunkami czy też ich odmianami, z pozoru mamy po prostu trzy biografie i dwa tytuły historyczne. Z pozoru… bo jednak nic bardziej mylnego.
„Nie odmawiaj herbaty”
Przede wszystkim tomy biograficzne Grzebałkowskiej nie są stricte indywidualnymi portretami osób, których nazwiska wzmocniły atrakcyjność tych tytułów. Trywialne będzie przecież stwierdzenie, że każda osobowość wykluwa się i kształtuje poprzez sytuacje interpersonalne, a nakładane przez nas maski zmieniają się w zależności od kontekstu społecznego. Dokładnie właśnie taka lekcja płynie z lektury książek reportażystki poświęconych postaciom już znanym w obiegu kultury masowej i popularnej. Opowieść o niebanalnym księdzu czy genialnym muzyku i kompozytorze jazzowym to przecież tak naprawdę zarazem historia ich relacji z dziesiątkami, setkami innych – niejednokrotnie równie oryginalnych – osób; to zatem portrety zwielokrotnione jak odbicia sylwetek w gabinecie luster. Zresztą już przy książce o Beksińskich sama autorka sugerowała w tytule „portret podwójny” – Zdzisława i Tomasza – chcąc zbudować ten obraz właśnie na wzajemnych relacjach ojciec-syn. Właściwie w tym przypadku autorka stworzyła tak naprawdę portret nawet potrójny, bo także Zofia Beksińska była ważnym elementem tej rodzinnej układanki, a dzięki autorskiej rekonstrukcji społecznego uniwersum artysty portret ten został rozmnożony, podniesiony do entej potęgi.
Z kolei dwa tytuły, którym może nazbyt upraszczająco – raczej dla narracyjnego skrótu – nadałem wcześniej miano historycznych, też nie do końca spełniają kryteria kojarzone z tą odmianą reportażu. Owszem, jest tu historia, ale nieodległa, z wciąż żyjącymi bohaterami poszczególnych rozdziałów i opowieściami poprowadzonymi aż po współczesność. Poza tym wielka polityka przetacza się gdzieś daleko w tle; Grzebałkowska jak zwykle stawia na siłę opowieści o pojedynczych losach, preferuje mikrohistorie zamknięte w konkretnych miejscach i warunkach kulturowych. Jeśli już zatem te dwie pozycje czymś odróżniają się od trzech wcześniej wymienionych, to raczej strukturą: są w zasadzie antologiami, na których kolejne części składają się osobne portrety autentycznych postaci – mniej rozpoznawalnych niż ikony popkultury, ale przecież nie mniej frapujących.
W ogóle wydaje mi się, że wszystkie dotychczasowe książki Magdaleny Grzebałkowskiej więcej łączy niż dzieli. Oprócz wspomnianego już upodobania do portretowania elementem spajającym ten księgarski dorobek będzie świetne rozpoznanie miejsca, w sensie zarazem topograficznym i społecznym. Naturalnie każdy reportażysta powinien wyróżniać się tą cechą, lecz w przypadku omawianej autorki wydaje się ona szczególnie wyrazista. Potwierdziło się to w moim osobistym doświadczeniu jako mieszkańca Sanoka: otóż obserwowanie, jak Grzebałkowska przy okazji zbierania materiału do książki o Beksińskich głęboko wniknęła w tutejsze środowisko, w realia życia (i te dzisiejsze, i te sprzed paru dekad, gdy mieszkał tu jeszcze artysta z rodziną), jak znakomicie rozpracowała lokalne relacje (od przyjacielskich po wrogie), zarazem nawiązując długoletnie przyjaźnie – dowodzi zarówno jej dziennikarskiego profesjonalizmu, jak i naturalnej umiejętności pozyskiwania zaufania u swoich rozmówców. „Zawsze staraj się, by cię wpuszczono do domu i nigdy nie odmawiaj, gdy ktoś proponuje ci herbatę” – oto jedna ze zdradzonych przez nią „sekretnych” dewiz, która w przypadku tej autorki przynosi świetne efekty.
Zawodowego podejścia do swojego rzemiosła dowodzi też każdorazowa wyprawa w nieznane, to znaczy podejmowanie się tematów, które wcześniej nie pozostawały w kręgu zainteresowań reportażystki, zwłaszcza jeśli chodzi o jej tomy „biograficzne”. Jest to diametralnie inne podejście do pracy niż chociażby u wspomnianego już Mariusza Szczygła, który od czasu wydania z ogromnym sukcesem Gottlandu jeszcze kilkakrotnie powracał w książkach do swoich ulubionych Czechów i ich kraju (nie jest to zresztą zarzut, ponieważ każdą kolejną pozycję na ten temat czyta się z przyjemnością), stając się niejako polskim „ekspertem od spraw czeskich”. Tymczasem Grzebałkowska, jak sama przyznawała, przed zajęciem się Beksińskim wiedziała o nim niewiele i na pewno nie był to jej artystyczny idol; z kolei zaproponowanego przez wydawnictwo Komedę w pierwszej chwili pomyliła nawet – o czym przyznaje tyleż otwarcie, co anegdotycznie – z Klenczonem (notabene nawet po uświadomieniu sobie pomyłki postać jazzmana zrazu nie wydawała się jej wyśnionym tematem). A już bohater książki Ksiądz paradoks to autorski paradoks szczególny, zważywszy na zdradzane przez Grzebałkowską w publicystyce i mediach społecznościowych osobiste poglądy o zdecydowanie świeckim charakterze.
Na pozór inaczej ta sama kwestia wygląda w przypadku książek 1945 oraz Wojenka, skoro wiadomo o historycznym wykształceniu reportażystki. Tu jednak z kolei na uwagę zasługuje raczej autorski pomysł na świeże pisanie o okresie tak już przebadanym i utrwalonym zarówno w historiografii, jak i kulturze popularnej. Z jednej strony autorka decyduje się przyjrzeć ostatniemu rokowi wojny, która oficjalnie przechodzi w stan spoczynku, choć zawarcie pokoju nie kończy okresu burz i naporu; z drugiej zaś spogląda na okrucieństwo wojenne okiem ówczesnych dzieci dorastających pod różnymi szerokościami i długościami geograficznymi – dając nowe i arcyludzkie spojrzenie na ten przetrawiony już naukowo, ale chyba jeszcze nie po ludzku, etap historii.
Nowe otwarcie
Właśnie owa świeżość spojrzenia i stworzenie czegoś w rodzaju „nowego otwarcia” dla znanych tematów stają się kolejnym znakiem firmowym Magdaleny Grzebałkowskiej. O ile przyjmiemy, że przygotowanie książki o Komedzie było marketingowo przemyślanym przez wydawnictwo utrafieniem w okrągłą rocznicę śmierci muzyka, to już debiutancki „wyskok” z księdzem Twardowskim można uznać za start dość zaskakujący. Zaś jej naprawdę bezspornym dokonaniem, które przyniosło efekty także w wymiarze socjologicznym, była książka o Zdzisławie i Tomaszu Beksińskich. Chociaż obie te oryginalne postaci miały od lat gorliwych fanów (by nie rzec wyznawców), tytuł ów wywołał ogromną falę zainteresowania, wciągając w świat tej dawnej sanockiej rodziny nowe rzesze odbiorców, uruchamiając lawinę nowych wydarzeń publicystyczno-artystycznych: były przecież teksty prasowe i internetowe, kolejne książki biograficzne i wznowienia wcześniej wydanych dzienników marszanda Dmochowskiego; mocno wreszcie zaistniała w świadomości kinomanów – także dzięki kreacjom aktorskim – premiera filmu fabularnego Ostatnia rodzina, ale swój triumf święcił też dokument pełnometrażowy Beksińscy. Album wideofoniczny (który notabene nie był pierwszym tego typu dziełem, gdyż już kilka lat przed nowym szczytem zainteresowania powstał film dokumentalny pod tytułem Z wnętrza, obecnie rozpowszechniany w drugiej, rozbudowanej i przemontowanej wersji). Bez cienia wątpliwości można powiedzieć, że piętrzące się w ostatnich latach kolejki przed galeriami z wystawami twórczości Beksińskiego (rekordy sprzedawalności notuje między innymi Muzeum Historyczne w Sanoku, gdzie dorobek Zdzisława prezentowany jest w osobnym, dobudowanym skrzydle) to także pokłosie „big bangu” wywołanego przez Grzebałkowską.
Są to dobre przykłady wartości dodanych, które niesie większość z napisanych przez autorkę książek. Ale niejedyne. Każdy kolejny tytuł to także odkrywanie nowych faktów – oczywiście zwłaszcza w obu w tomach „historycznych”, ale nie tylko: także w tych poświęconych znanym postaciom. To właśnie dopiero Grzebałkowska zrekonstruowała na przykład ostatnie chwile życia Komedy, przedstawiając nową, alternatywną wersję przyczyny śmierci jazzmana; to także ona rozsupłała psychologiczny węzeł zawiłych relacji Zdzisława i Tomasza Beksińskich; przy okazji tej książki sprostowała też fakty zaprzeszłe, dotyczące przybycia do Sanoka pradziadka Mateusza Beksińskiego po powstaniu listopadowym. Oczywiście, to ostatnie docenią przede wszystkim lokalni czytelnicy, ale takie smaczki umacniają w przekonaniu o sumienności warsztatu reportażystki.
Własna dykcja
Kwestią zasługującą na osobne docenienie jest styl sopockiej dziennikarki. Od debiutanckiego Księdza paradoksu kształtuje ona swoją własną, już nawet nie tyle dziennikarską, co właściwie literacką dykcję. Po Beksińskich. Portrecie podwójnym nikt nie może mieć wątpliwości, co to znaczy „pisać jak Magdalena Grzebałkowska”. Ba, zdarzają się nawet jej naśladowcy – z ostatniego roku przytoczyłbym przykład książki Tyrmand. Pisarz o białych oczach Marcela Woźniaka, notabene rekomendowanej na skrzydełku okładki między innymi właśnie przez autorkę Wojenki. Niestety, prosty przepis na sukces nie zawsze znajdzie zręcznego wykonawcę: niby jest w biografii Tyrmanda ten sam charakterystyczny, autorski skład tekstu z rozbijaniem zdań na osobne linie; niby jest rozdrobnienie na mini-rozdziały (nawet po kilka na rozkładówce); niby są antycypacje i retrospekcje – a jednak, gdyby nie znać autora i próbować go odgadnąć podczas lektury w ciemno, po kilkudziesięciu stronach czytelnicza intuicja już na pewno podpowiedziałaby, że Grzebałkowska to jednak nie jest… Jej swady, dystansu, umiejętnego operowania retardacjami, specyficznego poczucia humoru nie można, jak się okazuje, łatwo podrobić. Za to można, a nawet warto analizować ten styl, podglądać warsztat dziennikarski (z powtarzalnym tu łączeniem relacji uczestniczącej z bezstronną narracją reporterską), wychwytywać literackie smaczki – poza wszystkim jest to bowiem dobra lekcja kreatywnego pisania. Chyba więc nie bez powodu Grzebałkowska w trakcie ostatniej dekady stawała się na naszych oczach coraz jaśniejszym punktem w konstelacji wielkich nazwisk polskiego reportażu, dziś już mając w tym gronie jedno z najważniejszych i najbardziej rozpoznawalnych nazwisk, do których też coraz częściej dopisuje się określenie „pisarka”. Cóż, może dziwnie to zabrzmi, ale Grzebałkowska po prostu nam „klasycznieje”.
To jednak zarazem problem. Rodzi się bowiem nieśmiałe pytanie, dokąd ją to zaprowadzi. Czy w kolejnych książkach – bo że będą, nie mam wątpliwości – pójdzie swoim znanym, ale nieco utartym już szlakiem? Czyli, z jednej strony, czy będą to nowe biograficzne „odkrycia”? Ale… czy można za każdym razem odkrywać i zaskakiwać jeszcze bardziej? Ile jeszcze takich „bomb” reportażystka może zrzucić na rynek księgarski? Grzebałkowska przyzwyczaiła nas do podnoszenia poprzeczki, stąd moje wątpliwości: bo jak i czym można przebić dotychczasową wygraną, tak już wysoko licytowaną? Zaś z drugiej strony – czy patent znany z jej książek „wojennych” nadal będzie na tyle atrakcyjny, by go powielać, gdyby w grę wchodziły następne historyczne tomy?
Nie, to oczywiście nie moje – nie nasze, czytelników – zmartwienie. Być może Magdalena Grzebałkowska już ma pomysł, jak przełamać wypracowane przez dekadę własne schematy, zignorować dotychczasową receptę na sukces, na który składają się tysiące sprzedanych egzemplarzy, setki spotkań autorskich oraz wiele prestiżowych nagród, wyróżnień i nominacji. Z takim dorobkiem, z taką energią dziennikarską i pracowitością, w tak wciąż produktywnym wieku – powinna jednak znowu nas czymś zaskoczyć. Czymś na tyle nowym i świeżym, by również rozpoczynająca się właśnie dekada była nadal jej czasem.