Nowy Napis Co Tydzień #012 / Zaczepki, czyli miejsce wśród rzeczy. Kilka słów o literaturze śląskiej
Miejsce, w którym się rodzimy, jest przypadkiem. Jeśli jednak żyjemy w nim dość długo, w pewnym momencie zaczyna ono stawiać przed nami wyzwania. Nie jest wszak neutralnym, obojętnym, pozbawionym znaczeń tłem naszego życia, nawet jeśli bardzo byśmy tego chcieli. Już na starcie jesteśmy nim naznaczeni – jego historią, wypełniającymi je przedmiotami i dawnymi mieszkańcami. Szepczą do nas budynki, wystające spod tynku szyldy, dziury w murach, puste place, postindustrialne pejzaże i śmietniki. Szepczą dziadkowie, starsze panie i miejscowi wariaci. Wcześniej czy później głosy te do nas docierają, pytamy więc o to, kim jesteśmy i co organizuje nasze bycie w tym miejscu.
Literatura małych ojczyzn bazuje na subiektywności, odwołuje się do samoświadomości i autonomii jednostki. Jednocześnie pokazuje w miarę spójny i możliwy do ogarnięcia obraz świata, nie roszcząc sobie pretensji do objaśniania wszystkiego. Może świetnie funkcjonować, opierając się na zaczepkach w stronę czytelników: „hej, znacie to miejsce, znacie ten klimat, chcecie poczytać o sobie samych? Chcecie dowiedzieć się jacy jesteście?”. Często chcą. I nie jest to jakiś niezdrowy narcyzm – częściej głębsza potrzeba wynikająca z chęci oswojenia najbliższego otoczenia i bezpretensjonalne poszukiwanie prawdy.
W opowieściach należących do literatury tego rodzaju można znaleźć pewien ład, ustalony porządek świata, utrwaloną pamięć pewnej grupy i najczęściej – niestety – świat, którego już nie ma. Nasza tożsamość w relacji z podobnymi utworami najczęściej budowana jest na spojrzeniu wstecz. Z konieczności jest ustosunkowywaniem się do „porządkowania rzeczy po zmarłych”, jakie proponuje nam dany autor. Wchodząc w taką wspólnotę doświadczeń, możemy jednak utorować sobie drogę do prawdy, która wydarza się w tych, a nie innych kontekstach, ponieważ jak pisze Gianni Vattimo, powtarzając za Gadamerem (i trochę Stefanem Szymutką, choć pewnie o tym nie wie), „każde doświadczenie prawdy jest doświadczeniem interpretacyjnym”
O tym, kim dokładnie w tym wszystkim jesteśmy, najdobitniej świadczy to, na czym skupiamy uwagę jako grupa. Nasza prawda przejawia się w tym, co aktualnie najbardziej nas zajmuje, co jest dla nas istotne i to właśnie należy wyłuskać z wielości rzeczy. Gdy uda się tego dokonać , nasze nowo nabyte spojrzenie pomoże nam osadzić się w świecie, zrozumieć go, ustalić fakty i wartości, często także przepracować jakieś pamięciowe traumy i, co tu dużo mówić, dobrze poczuć się w swojej skórze. W wyniku takiego aktu poznawczego zmieniamy się zarówno my sami, jak i przedmiot, który poznajemy, ponieważ w relacji z nami zyskuje nową interpretację, nowe odczytanie.
Opisany wyżej akt poznawczy zachodzi także w relacji z literaturą małych ojczyzn, która z jednej strony sama staje się przedmiotem poznania, a z drugiej odsyła do całej masy dalszych przedmiotów prezentowanych na jej kartach. Dzięki tej podwójnej relacji owe przedmioty nabierają dla nas nowych znaczeń albo przynajmniej dostrzegamy w nich nieco więcej, niż widzieliśmy przed lekturą, ponieważ do własnej świadomości dodajemy świadomość kogoś innego. Zyskujemy nowe spojrzenie, potwierdzamy czy poszerzamy własne obserwacje, uświadamiając sobie tym samym własne zakorzenienie.
I właśnie przedmioty, a właściwie rzeczy, chciałabym uczynić osiami tożsamościowymi na gruncie literatury śląskiej.
„Wezwanie przedmiotu (świata) […] zawiera się w jego materialności, rzeczywistości: w jego naprawdę zdarzyło się; muszę zatem wziąć pod uwagę […] rzecz jako niejęzykowy znak pewnej jednostkowej historii. Gdy bowiem dopuści się przedmiot do ludzkiego głosu, można odnaleźć indywidualny, a zarazem ogólny – odnoszący się do całości bycia – sens”
S. Szymutko, Nagrobek ciotki Cili, Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego, Katowice 2001, s. 53. [3].
Tak mówi Stefan Szymutko, jeden z autorów ważnych dla śląskiej literatury. W swojej pracy (choć to zaledwie kilka krótkich esejów, ich gęstość jest imponująca) próbuje zbliżyć się do istoty śląskości, odpowiedzieć na pytanie o Śląsk. Wychodząc od jednostkowej historii, poszukuje prawidłowości i tego, co możemy uznać za charakterystyczne dla Śląska.
Śląska rzecz
Przedmioty. Przedmioty, które stają się rzeczami – tym, co dostrzegamy, nazywamy, utrwalamy w pamięci, ponieważ zostały przez nas wyodrębnione z rozmytego tła. Żeby to zrozumieć, musimy świat rozłożyć na mniejsze segmenty, opisać elementy, z których się składa i dopiero z tych opisanych atomów sensu postarać się złożyć jakąś całość.
Remo Bodei, włoski filozof zajmujący się swego rodzaju rehabilitacją przedmiotów poprzez zerwanie nawykowego stosunku do tychże przedmiotów i umieszczanie ich w szerokich kontekstach, zachęca do spojrzenia na rzeczy jako na konglomeraty porządków: naturalnego, technologicznego, materialnego, kulturowego i afektywnego, a także do namysłu nad ich rolą i znaczeniem w byciu indywidualnym oraz grupowym. Bodei pisze o tym, że przedmioty mogą stawać się rzeczami. Rozróżnienie to można łatwiej zrozumieć, odnosząc się do etymologii i definicji dwóch wspomnianych pojęć. Przedmiot (wł. oggeto, gr. problema) sięga korzeniami średniowiecznej scholastyki i rozumiany jest przede wszystkim jako rodzaj przeszkody, czegoś, co staje/pojawia się przed nami, przeciwstawia się nam i musi zostać przez podmiot pokonane, oswojone lub podporządkowane w wyniku koniecznej konfrontacji. Tymczasem rzecz (wł. cosa, gr. pragma, łac. res, niem. Sache) nie jest przedmiotem, nie przeciwstawia się nam, ale nas włącza, jest czymś, w co jesteśmy zaangażowani, co leży nam na sercu jako pewnego rodzaju istotność. Poczynając od indywidualnych znaczeń, ale także zawierając w sobie istotę tego, o czym ludzie myślą, mówią i co czują w wymiarze publicznym, kolektywnym, rzecz odsyła zatem do treści publicznej debaty, a co za tym idzie – do tego, co nadaje sens przynależności do wspólnoty. I żeby było jeszcze przewrotniej, „rzeczami” w takim znaczeniu mogą być także na przykład wydarzenia, miejsca i ludzie
Nie wiem, czy ślący literaci znali filozofię Bodei, ale można i u nich dostrzec tendencję do namysłu nad rzeczą i zdziwienia, które podważa oczywistość i pomaga dostrzec przedmioty wraz z tym, co Bodei nazywa „znaczeniową nadwyżką”. W swym zadziwieniu rzeczą, pokazują ją czytelnikowi palcem, biorąc na siebie część interpretacyjnego trudu.
Właśnie takie na poły osobiste opowieści o przedmiotach zwyczajnych, a jednocześnie znaczących snuje Aleksander Nawarecki, spoglądając na świat swojego dzieciństwa, na życie codzienne, w którym przede wszystkim przejawia się bycie. Wcześniej narzeka, że Śląsk nie ma logosu (jeśli nie ma, to tylko lepiej dla niego, choć o tym nieco później), ale wydaje mi się, że logos jako zasada myślenia i poznania przejawia się właśnie w rzeczach. Dokonujemy wyborów, nadajemy przedmiotom nazwy, utrwalamy je w pamięci, obdarzamy uczuciami, a naszą zażyłość z nimi kształtujemy w oparciu o wiedzę, pamięć, sposób życia i myślenia oraz wartości przekazywane w tym, a nie innym miejscu na ziemi. Zgadzamy się więc co do tego, że te przedmioty są dla nas, Ślązaków, znaczące, przynajmniej na tyle, że warto je utrwalić na kartach danej opowieści.
Świat Nawareckiego roi się od rzeczy, to z nich wyłania się obraz śląskich światów. „Kulanie nudli” (klusek), „szpanowanie gardin” (firanek), „pranie galot i spodnioków”, „hajcowanie w kachloku” (piecu), „pucowanie gelendra” (poręczy) to kobiecy wszechświat ogniska domowego, który autor dobrze znał dzięki ukochanej babci. Męski świat Śląska Nawarecki poznaje natomiast dzięki chacharskim rówieśnikom, nierozłącznie zespolonym z „charkaniem” (odchrząkiwaniem), „cigaretami”, „hepaniem” (odbijaniem), „godaniem” i ogólnym „zmaraszeniem” (wybrudzeniem), które należało z siebie zmyć także w wymiarze kulturowym. Jako element uniwersalny, należący w jakiś sposób do wszystkich, przynależący do śląskiego domu pojawia się „ryczka” (stołek). Poprzez opis tego, jak różni domownicy używają tego przedmiotu, możemy odczytać również ich symboliczną relację z domem. Męskie użycie „ryczki” podkreśla to, że mężczyźni przebywają „na zewnątrz” – stołek służy im do obuwania się i zzuwania butów. Z kolei w przypadku kobiet „ryczka” oznacza troskę o to, co dzieje się „wewnątrz” – one korzystają ze stołka, strugając kartofle na obiad.
Śląskiego ducha autor doszukuje się także w tradycyjnych śląskich potrawach: siemieniotce, z jej wymagającym cierpliwości i mrówczej pracy procesem przygotowania, oraz moczce. Tu Nawarecki mówi już wprost:
„Moczka bierze się bowiem z tęsknoty za wiecznością – zawiązuje przecież łańcuch między kolejnymi świętami: oto odpadki z wigilijnego stołu, skostniałe okruchy piernika (nic nie ginie!) zostaną po rocznym oczekiwaniu i zasychaniu ponownie zmoczone w czasie adwentu i dostąpią cudu rozmoczenia, by na wigilijnym stole na powrót stać się jadalne! A potem ta bezkształtna, ale wyłoniona z procesu gruntownego moczenia i warzenia, obdarzona solidnym korzeniem (fallicznym autorytetem pasternaku) maż, niby lawa archaiczno-chtoniczno-kobieca, okazuje się fenomenalnie otwarta i gościnna. Przyjmie wszystko – najbardziej egzotyczne i cudaczne. Przyjmie cierpliwie i życzliwie. I są w tej leguminie wszelkie żywioły: ogień wywaru i ostrych przypraw, wilgoć ryby, skamieniałość piernika, twardość orzechów i migdałów; i są też wszystkie smaki: kwas cytryny, gorycz chmielu i korzennych ingrediencji piernikowych, jest także sól, a wreszcie orgia słodyczy – od miodu po komplet bakalii. To prawdziwa lekcja wolności, bo można ją jeść w wersji słonej lub słodkiej, na ciepło lub na zimno, na gęsto albo rozcieńczyć wodą, jak kto woli. Niby bezforemna, monotonna i kleista, ale mieści w sobie cały kosmos. Znać tu nadmiar i oszczędność, wyrachowanie i fantazję. W stateczności stygnącej leguminy dostrzegam bowiem odwagę najśmielszych zaproszeń i nieoczekiwanych spotkań, a nawet humor groteskowych połączeń – masło i migdały w ciemnym piwie, kompot z rybim okiem, „figa z makiem z pasternakiem”. Taki jest śląski duch”
A. Nawarecki, Lajerman, Słowo/Obraz terytoria, Gdańsk 2011, s. 33. [5].
Ten opis śląskiego ducha zwraca uwagę na pewien rodzaj otwartości, akceptacji dla wielości i właśnie braku podatności na jakiekolwiek narzucone odgórne „przepisy” czy zasady, według których miałby działać świat. Bo chyba każdy Ślązak wie, że nie ma trudniejszego zadania niż wytłumaczyć obcemu, czym dokładnie jest moczka. Ta sama trudność dotyczy także śląskiego ducha.
Fotografia – prawda wspomnienia, którego nie było
Poszukując jakichkolwiek prawidłowości dotyczących tego, co zajmuje współczesne śląskie głowy, odnajdujemy przede wszystkim jedną: że są to pochodzące z przeszłości fotografie i wspomnienia. Chodzi zatem bardziej o pamięć o rzeczach, czy może pamięć ukrytą w rzeczach. I to właśnie przeszłość rzeczy, darowanie im drugiego życia na kartach opowieści, wysuwa na pierwszy plan ich symboliczny i afektywny porządek.
Rzeczy uruchamiają mneme, czyli wspomnienia, które pojawiają się całkowicie samoistnie w zetknięciu z bodźcem poruszającym odpowiednie mechanizmy i wyciągającym je z odmętów naszej (pod)świadomości. Wspominamy dzieciństwo, widzimy rzeczy, które nam wtedy towarzyszyły i które obdarzaliśmy znaczeniami, bądź wręcz przeciwnie, takie, które wtedy były najzwyklejszymi przedmiotami, a dopiero czas, świadomość historyczna i doświadczenia (indywidualne i społeczne), obdarzyły je dodatkowymi sensami i zrobiły z nich rzeczy w sensie Bodeiego. W wypadku literatury rzeczy takie często pokonują drogę od pamięci indywidualnej do pamięci zbiorowej i gdzieś na tej drodze stają się nośnikami tożsamości grupowej – tak stało się z „ryczką”, „szolką”, „hałdą” i „klopsztangą”, żeby ograniczyć się jedynie do przedmiotów wymienianych przez Nawareckiego.
W tym miejscu możemy zastanowić się, co wydarzyło się z pamięcią Henryka Wańka, kiedy trafił na Die Schlesische Landschaft, wydany w 1942 roku album ze zdjęciami pewnego śląskiego młodzieńca – Karla Franza Klose robiącego zdjęcia Śląskowi w latach 1933–1938 i uwieczniającego na nich jedynie czysty krajobraz bez śladów nazistowskiej propagandy, która, sądząc po datach, dość szczelnie już go wtedy wypełniała. Zdjęcie to z pewnością rzecz warta dyskusji, rzecz znacząca. Nie mamy wątpliwości, że może odkryć przed nami całe spektrum sensów, obudzić dawno zapomniane emocje, skłonić do refleksji nad życiem, przemijaniem czy naturą czasu.
Jeśli odniesiemy do fotografii platońskie pojęcie eikonu, czyli teraźniejszego przedstawienia rzeczy nieobecnej, możemy dobitniej pokazać, na co porwał się Henryk Waniek. Według Platona w duszy ludzkiej istnieją pisarz i malarz, którzy wspólnie, w wyniku doznanego wrażenia, tworzą odcisk, ślad na woskowej tabliczce. Malarz utrwala obraz, przeżycie, sytuację, natomiast pisarz odpowiedzialny jest za uzupełniającą ten obraz narrację. Platon nie mówił oczywiście o fotografii, tylko o wspomnieniu, ale tym ciekawiej wygląda w tym zestawieniu fakt, że Waniek, trafiając na album Klose’go, znalazł dzieło malarza (fotografa) i samozwańczo postanowił obsadzić się w roli pisarza. Tak powstało FinisSilesiae – powieść, która jest efektem subiektywnego obcowania z fotografią. Stosunkowo mała ilość informacji na temat samego Klose’go i jego albumu pozwoliła Wańkowi zastąpić pamięć – obszar, który zwykle uruchamia się w zderzeniu z fotografią – wyobraźnią, która wyprowadza go poza zastygły moment. Waniek snuje narrację, fundując zdjęciom Klose’go nowe życie. Nie jest to jednak życie dowolne, fantastyczne, jakie bądź. Jest to życie, które naprawdę mogło wydarzyć się na Śląsku i to jest sprawa najistotniejsza. Jest to opowieść o śląskich kolejach losów i mogłaby być prawdziwa. Fotografia jest zatem nie tylko czasem zastygłym, „czasem bez granic”, ale także swego rodzaju powrotem do pewnego konkretnego czasu i świata. Oczywiście świata umarłych.
Mamy zatem do czynienia z konfrontacją ocalenia, jakim podobno jest fotografia, ze świadomością śmierci: osoby, rzeczy oraz miejsca ukazane na fotografiach są nieobecne, przestały istnieć w ogóle albo istnieją przynajmniej w formie zadokumentowanej przez zdjęcia. Fotografia reprezentuje jednocześnie życie i śmierć – mając za zadanie ocalenie czy utrwalenie, chyba w najbardziej dojmujący sposób uświadamia przemijanie, upływ czasu, nietrwałość i znikomość niemal wszystkiego, co nas otacza. Ale to najbardziej oczywista właściwość fotografii. Fotografia, która zgodnie z przyjętą w niniejszym opracowaniu strategią interpretacyjną, jest jedynym interesującym nas bohaterem, ujawnia w powieści Wańka jeszcze jedną, chyba najbardziej przejmującą i najstraszliwszą swoją właściwość – pokazuje świat sprzed…, świat zanim…. Cofamy się do czasu sprzed wydarzeń, które zaszły, których w żaden sposób nie cofniemy, a których świadomość nieodłącznie nam towarzyszy. Tej świadomości nie mają za to miejsca i ludzie zastygli na zdjęciach. Fotografie dręczą nas, pogrywając sobie z naszą pamięcią i zapominaniem – przypominają, że coś było. Widzimy miejsca i ludzi takimi, jakimi nie będą już nigdy. W zderzeniu z przedwojennymi krajobrazami, wiedza, w którą jesteśmy wyposażeni, i tragizm fotografii uderzają jeszcze bardziej.
Szczególnie jedna powieściowa fotografia jest według mnie „rzeczą” znaczącą w kontekście historii Śląska:
„W hałaśliwym tramwaju, nad kawałkiem fotograficznego papieru, między dwoma obcymi rozpięła się na chwilę nić wzajemnego zrozumienia. I nawet dziś to samo zdjęcie dalej jest tą nicią, prowadzącą poza czas, ku nieistniejącym już domom, miastom i ludziom. Cofa o sześćdziesiąt lat, w kwietniowy wieczór roku 1938. [...] Siedem lat po tej wieczornej chwili w rozdygotanym tramwaju ratusz i większość kamieniczek, jeszcze widocznych na fotografii, będzie kupą cegieł; jeszcze dymiącym, spalonym drewnem; w mieście, które odzyskało nazwę Racibórz, albo – jak kto woli – straciło Ratibor
H. Waniek, Finis Silesiae, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2003, s. 50–51. [6]”.
Zdjęcie to występuje tu w podwójnej roli – jest przedmiotem budującym więź pomiędzy dwojgiem obcych ludzi i odsyłającym ich do wspólnej pamięci o przedstawionej na zdjęciu przestrzeni wraz z jej historią, którą obaj nieznajomi dobrze znają. Uruchamia refleksję historyczną wraz z całą gamą niełatwych emocji związanych nie tylko z wojną i jej niszczącą siłą, ale także ze specyfiką miejsca, w którym miasta i wioski zyskiwały i traciły nazwy w wyniku bezpardonowego brania w posiadanie przez kolejne państwowo-polityczne siły. FinisSilesiae jest efektem spotkania pisarza ze zdjęciem i podjęcia przez niego próby napisania, co działo się między chwilami zastygłymi na kolejnych fotografiach. Jest to umieszczenie fotografii (rzeczy) w systemach relacji i osadzenie jej w historiach, które są prawdziwe dla tego miejsca i które w jakiś sposób je definiują.
Pokaż mi swoją ciotkę, a dowiem się, kim jestem
Literacka opowieść o fotografii jest chyba jedną z najbardziej krętych, a jednocześnie najbardziej interesujących dróg do ponownego spotkania utraconego bycia. Stare fotografie są nim wypełnione, utrwalają rzeczy, same po jakimś czasie stając się rzeczami.
Zaczyna się od decyzji o tym, co sfotografować i jaka narracja powinna temu towarzyszyć. Już samo rzeczywiste obcowanie z fotografiami – naszej rodziny, naszego otoczenia (miasta, regionu) jest podróżą w przeszłość ku własnej, ocalonej historyczności. Nie dziwi więc, że fotografie pojawiają się zawsze, gdy autor w jakiś sposób próbuje wypowiedzieć swoją historyczność. U Stefana Szymutki czy Szczepana Twardocha fotografie pojawiają się wraz z rodzinną, bardzo prywatną, wręcz intymną narracją. Dla człowieka historycznego spotkanie ze zdjęciem sprzed osiemdziesięciu jeden lat jest zawsze spotkaniem ważnym – jest zderzeniem z „rejestrem śmiertelności”, jak nazywa fotografię Susan Sontag, ale też analizą i próbą odczytania tego, co znajduje się pod powierzchnią: jakiejś prawdy o ludziach i miejscach na nich utrwalonych, na przykład takiej, że sfotografowani są staroświeccy ze swoimi wąsami lub wręcz przeciwnie, podążają za modą, chodzą w miejskich strojach, czy może że są silni, niezależni i przywiązani do tradycji, ponieważ ubierają się w strój ludowy; że kiedyś mieli dziewięć lat, choć właśnie mają dziewięćdziesiąt. Jest jeszcze kuzyn – kuzyn R. z konkretną historią uruchomioną przy spotkaniu z tym zdjęciem – dziura po kuli, odznaka za odniesioną ranę, ranga podoficerska, nowa kula, szpital we Francji i niewola na Zachodzie. A potem rozmowy wyszeptywane za zamkniętymi drzwiami
Historie, które zawierają w sobie oglądane fotografie, nie są zmyślone, a przynajmniej takie mają sprawiać wrażenie. Możemy się więc zastanowić, czym jest dla nas czytanie o fotografiach wypełnionych historycznością innych. Czy nie są błyskami istnienia na ziemi? Zabiegiem autorów, którzy porozumiewawczo mrugają do nas i wpuszczają nas do swojego domu i rodziny, budując z nami wspólnotę wokół rzeczy, możliwą, ponieważ te fotografie mogłyby być równie dobrze naszymi fotografiami.
Szymutko pokazuje nam więc swoją babkę, dziadka Stefana, wujka Antka i innych, w myśl ukutej przez siebie zasady, że „co mnie obchodzi cioteczna babka Konwickiego, mam własną”. Czytelnik także ma, z tym że opowieści, które powstają dookoła śląskich zdjęć Szymutki są nam, Ślązakom, bliższe niż wszystkie ciotki Konwickiego. Dlatego pozwalamy Szymutce opowiadać o jego babce bez zniecierpliwienia, ponieważ odnajdujemy w niej własną babkę z jej doświadczeniami i historiami („jak się Niymców robiło za bozna”), które to bliskie, choć zupełnie obce zdjęcie przywołuje. Odnajdujemy w tych narracjach jakiś rodzaj prawdy o śląskich babkach, dziadkach, wujkach czy kuzynach. Są to często opowieści o rzeczach poważnych, trudnych, czasem wręcz traumatycznych. Na Śląsku jednak zawsze pozostają i muszą pozostać historiami jednostkowymi, mikrohistoriami – takimi są w naszych domach i takie spotykamy w literaturze. Żaden Ślązak nie podejmie się tematów uniwersalnych, ponieważ, powtarzając za Szymutką, Śląsk nie chce mieć wzniosłego logosu, wypiera go. Może chodzi o to, że nie chcemy dać się spetryfikować w wielkiej narracji historycznej, bo na Śląsku nie ma łatwych ocen i prostych pewności, a z naszych pogmatwanych śląskich historii nie da się wyciągnąć żadnego wniosku, który dotyczyłby ludzkości w ogóle albo chociaż całej ludności na Śląsku, żadnej prawidłowości i żadnego postulatu. Szymutko woli więc pokazać nam zdjęcie i odkrywać samego siebie w dialogu, a najlepiej w „godce”, bo właśnie zdjęcie jest pierwszym bodźcem do napisania przez Szymutkę fragmentu tekstu po śląsku.
„Zacząć łosprowiać… Kaj i jak? Łodplynkcyrzy na szłapach? Łostało się zdjęcie. Karlus z kwiotkiem w rzyci (blank gryfny, łoszpetamoruła) kipnął się na klin ciotki Anki, by lepiej widzieć ten bilderbuch, co mu pokazywała. A richtik kipnął się, bo go fest bolały te blazy, co je skórzane zole żarły. Abo śmierć ciotki Rołzy, taki baby, co dawała bombony, a jak szkyrtła, myślałby kto drzewnianoszpetno kukła, co by niy pamiętał, jak charlała… Po cimoku po pogrzebie ciotki Rołzyrzykołechchobygupi, dzierżył ech w łapach jej taszynlampa, jo sam godoł Pan Bóckowi, co dom mu ją nazad, jak niybyda już myślał o umrzykach. O rzyć roztrząść! Ja by tak chciał pamiętać, fto to był dlo mnie ciotka Rołza
S. Szymutko, dz. cyt., s. 22. [8]”.
Zdjęcie wspomaga pamięć, najbardziej wówczas, kiedy opowiada się o nim innym – wtedy wspomaga też język, który pojawia się w każdej bez wyjątku śląskiej książce, jest wielką śląską rzeczą i jako taki objawi nam się na końcu.
Kosmiczna kraina dziecięcej transformacji
Zdjęcia wypełniają nie tylko ludzie, ale cała masa rzeczy składających się na nasz mentalny krajobraz. Pierwszą z nich jest właśnie sam krajobraz – a raczej kilka krajobrazów i zmian krajobrazowych, które są charakterystyczne dla Śląska. Mówi się, że w ponowoczesnym, zglobalizowanym świecie człowiek wszędzie jest u siebie i nigdzie nie jest u siebie. Taka perspektywa może kusić, ale na dłuższą metę może też okazać się nie do wytrzymania. Stąd bierze się poszukiwanie znaczeń rozsianych w przestrzeni, które pozwalają na jakąkolwiek orientację w świecie, stanowią punkt odniesienia lub chociaż punkt wyjścia.
Miejsce, w którym przyszło nam żyć, to pierwszy wycinek świata, z jakim się stykamy, ten najważniejszy, zadany do zrozumienia i oswojenia, bo miejsce wymaga od człowieka, by je zrozumiał i zaakceptował. Jeśli tak się nie dzieje, staje się wrogie i nieprzystępne, generuje zgrzyty i zderzenia, które nie pozwalają poczuć się u siebie i właśnie „na miejscu”. Nawet jeśli dany obszar jest poddawany przez autora miażdżącej krytyce albo stanowi źródło żalu, smutku i melancholii, ważne jest, żeby istniał w świadomości czytelnika jako kolejna oś interpretacyjna.
Miejsce jest definiowane przede wszystkim przez to, co odróżnia je od wszystkich innych miejsc na świecie, przynajmniej w świadomości jego mieszkańców: znaczenia symboliczne, poznawcze i afektywne, którymi wypełniło się podczas swojego użytkowania w czasie. Do danego miejsca z jego charakterystycznymi krajobrazami czy elementami odnoszą się niemalże wszyscy autorzy, którzy piszą Śląsk. Na tym w końcu polega porozumiewawcze mrugnięcie do czytelnika: „znasz to miejsce, rozumiesz je. Inni go nie rozumieją”. Twoja oczywistość i swojskość dla innych jest zamknięta i wroga, a jej nieoczywiste piękno sprawia, że tylko kompetentni są w stanie je odpowiednio odczytać, odczuć, a tym samym docenić. Podobne „wtajemniczenie” w krajobraz pojawia się u Horsta Bienka, który w Pierwszej polce zestawia spojrzenie z zewnątrz i z wewnątrz. To pierwsze jest potępiające:
„Tylko tyle ci powiem, to jest zadupie, nie wiem co cie tam gna, ale w twoim wieku powinno się być zupełnie gdzie indziej niż tu, w tym zadymionym okręgu przemysłowym. Myślisz, że któryś z nas przyjechałby tu dobrowolnie, przecież tu nic nie ma, tylko kopalnie i huty [...], a poza tym lasy, odludne, ogromne lasy, wzbudzające strach i oprócz tego już nic, tylko wokół Polackei, brrr…
H. Bienek, Pierwsza polka, Czytelnik, Warszawa 1983, s. 62. [9]”
Drugie spojrzenie, z wewnątrz, uderza w czuły ton, zupełnie nie kryje ładunku emocjonalnego:
„[...] czyż nie kochamy tego kraju, tego surowego, nieurodzajnego, biczowanego kraju
brudnych rzek i czystych potoków, uroczych zielonych lasów i brudnych, cuchnących,
brzydkich, smutnych miast, gorących suchych, jęczących lat i zimnych trzeszczących
mrozem zim, a na wiosnę rozhukanych powodzi i słonego lodowatego, dźwięcznego
wiatru z Rosji i spadających wód z Beskidów, z Tatr i wschodnich Sudetów, z białymi,
świetlistymi, nieskończonymi lasami brzozowymi [...]Tamże, s. 376. [10]”
Dla Bienka Górny Śląsk był krainą dzieciństwa. Przyroda naturalna w Pierwszej Polce jest dzika, piękna w swej dzikości, ale nieprzystępna dla niewtajemniczonych. Lasy i stawy są zaludnione przez postaci niemalże spoza świata, a przynajmniej z jego marginesu – Dzikiego Mnicha, Wodną Milkę, starego Pindura, że o Utopcach i innych stworach nie wspomnę. Ten naturalny śląski krajobraz przyrodniczy – zielonych, świetlistych lasów brzozowych – jest dla Bienka niezwykle ważny, staje się symbolem wolności i rozbłyskiem szczęśliwego dzieciństwa. Autor stawia go niejako w opozycji do krajobrazu industrialnego, czarnej ziemi, której nienawidzi Leo Maria. To ta ziemia czyni ze śląskich mężczyzn niewolników. Niczym nieograniczona wolność na łonie przyrody zestawiona z podziemnym niewolnictwem i uzupełniona o określenia afektywne nie pozostawia wątpliwości co do tego, że ta ziemia i ten krajobraz stanowią znaczący wątek w opowieści o Śląsku – wątek równie niejednoznaczny jak większość śląskich wątków.
Ważne miejsce z dzieciństwa wspomina również Kazimierz Kutz, pisząc o ewaldach
Granica w ogóle jest jednym z bardzo istotnych motywów literatury śląskiej wymagającym osobnego opracowania. Jest czynnikiem, który bardzo mocno determinuje śląskie życie. Sama jej obecność wpływa na pojawianie się pewnych wątków, takich jak wymiana handlowa (rzeczy po jednej i drugiej stronie granicy), podziały w obrębie rodzin, przygraniczne przygody, zmiany granic i migracje ludności. To wszystko znajdujemy w śląskiej literaturze.
Pojawiają się w niej także inne granice – krajobrazowe, między krajobrazem rolniczym a industrialnym. Ta transformacja jest czymś, co głęboko naznacza krainę dzieciństwa i jej użytkowników.
„Dom ten – jak się rzekło – stał na styku dwu kultur, starej – agrarnej i nowej – wielkoprzemysłowej, jej mać. Granica ta do dziś w tym samym miejscu sterczy, choć wiele rzeczy, spraw i ludzi tutaj skisło. […] W tym miejscu stanęła lawa barbarzyńskiego wyzysku, najprawdziwsze źródło wszystkich ludzkich nieszczęść na ziemi. Ta zastygła gangrena zatruła ojcowizny Tomalów, Czornynogów, Mojów i Gałuszków, które musiały rozpaść się przez złe sąsiedztwo huty cynku i jej fioletowe i żółte fetory. […] Ziemia ta poddała się już dawno, padła pod smrodami pobliskiej huty niczym zajeżdżona szkapa pod ciężarem nadmiernym. Obumarła w sobie, odechciało się jej plony rodzić i można ją było w dowolną stronę przewracać – choć nadal na oko czarna i tłusta – sto różnych nasion garściami w nią ciskać, znaku życia nie dawała. […] na tej wykastrowanej ziemi chłopskie domy są jawnym zbytkiem
K. Kutz, Piąta strona świata, Wydawnictwo Literackie, s. 55–56. [12]”.
Jest to jawny zbytek czy krajobrazowe dziwactwo, o którym z kolei pisze Szymutko, opowiadając o chłopcach z Cimoka. Ich kraj naznaczony jest śmiercią, odchodzeniem pewnego świata, a stojące uparcie, pozbawione swojej funkcji, solidne, murowane stodoły są tego świata reliktem. O ile Kutz pisze o industrialnym szoku, niemocie i karczowaniu dusz ludzkich razem z lasami (tymi, które są wolnością), o tyle Szymutko – jako przedstawiciel późniejszego pokolenia – mówi raczej o industrialnym buncie, który pojawia się jako następstwo owego szoku. W przypadku chłopców z Cimoka w ich konkretnym momencie dziejowym bunt zdaje się być jedyną możliwą reakcją na śmierć świata. Jest żałobą, walką, którą każdy musi stoczyć z własną przeszłością, aby odzyskać równowagę i możliwość patrzenia w przyszłość. Walka ta ma zaś zwykle ma podobny przebieg:
„Musieliśmy więc buntować się przeciwko swojemu śląskiemu przeznaczeniu, śląskiemu losowi, gdy dostrzegaliśmy w nim śmierć nie jako spełnienie, lecz jako brutalny kres. Śląskość objawiała się nam naznaczona, porażona śmiercią; nie mogliśmy nie wiedzieć/nie widzieć, że przemysłowo-rolniczy świat naszych dziadków umiera. […] Rzucaliśmy się na nowość w mocnym, choć nie artykułowanym przeświadczeniu, iż to, co Heidegger nazywa zastanym bycia (zastanym poza wyborem), jest dla nas uciążliwe, anachroniczne, pozbawione przyszłości. Przedawnione jak ludowe stroje tych już tylko kilku starszych kobiet na Cimoku, które jeszcze je nosiły. Świąteczny, czarny atłas tłoczony w kwiaty i kolorowe zopaski były ładne, ale nie mogły przecież kusić. Patriarchalna powaga starych Ślązaków śmieszyła. […] kraj lat dziecinnych chłopców z Cimoka skaziło sprzeniewierzenie – najpierw i ostentacyjnie: porzucenie własnego języka
S. Szymutko, dz. cyt., s. 43. [13]”.
Pod dojmujące uczucie nieadekwatności i anachroniczności podpada nie tylko krajobraz, ale także inne rzeczy pojmowane jako „śląskie” – stroje, postawa dziadków oraz język. Typową żałobną reakcją – obok odrzucenia dotychczasowych wartości – jest nadmierny entuzjazm wobec innego. Widać to również w przytoczonym fragmencie i w wyborach dotyczących sposobu życia dokonywanych przez to pokolenie Ślązaków, do którego zalicza się Szymutko. Odrzucenie śląskości łączy się z niezgodą na rzeczywistość taką, jaka ona jest. Autor sam to dostrzega, pisząc o zaciemnianiu bycia właśnie poprzez niedopuszczanie rzeczy do głosu.
Nazywając rzeczy ze swojego otoczenia, człowiek bierze je w posiadanie, wyróżnia to, co warte wyróżnienia, ale też przy pomocy nazw oswaja świat, umiejscawiając samego siebie pośrodku – doświadczając samego siebie w konkretnej przestrzeni wraz z jej znaczeniami. Co dzieje się jednak, kiedy chłopcy dokonują na rzeczach semantycznego gwałtu? Swoją pochyłą łączkę nazywają Maine Road, nieforemne kamienie stają się słupkami bramki, znika rów z wodą i majaczące na horyzoncie hale Centralnych Zakładów Naprawczych Urządzeń Górniczych. Szymutko nie traktuje tego w kategoriach niewinnej chłopięcej gry wyobraźni, widzi w tym raczej niezgodę na doświadczanie siebie w zastanej przestrzeni. Chłopcy
„traktują wychodzenie świata (rzeczywistości) na jaw jako równoważnik skandalu, afery, denuncjacji, jakby życie było czymś wstydliwym, a urodzenie się i dojrzewanie w określonym, konkretnym czasie i miejscu – szczególnie
Tamże, s. 45. [14]”.
Nie uznają rzeczywistości, nie pozwalają wkroczyć rzeczom w ich prawdziwym kształcie, nie zastanawiają się nad sensem tego, co wydarza się dookoła nich, nad własnym istnieniem w świecie, czyniąc je niejako nieważnym, niegodnym uwagi. Ta żałoba wciąż trwa. W dodatku przybiera, wydawałoby się, absurdalne formy, kiedy Ślązacy, nie uznając swojej śląskości teraźniejszej (aktualnej formy bycia), udają Ślązaków, odgrywając sceny z filmów Kutza, sprawiając tym samym, że nawet ich śląskość staje się czymś nierzeczywistym, sztucznym, oddalonym. Prawie tak samo nieprawdziwym jak Maine Road na mysłowickiej ziemi.
Zbyt długie nieuznawanie rzeczywistości, odwracanie się od śmierci i zapieranie własnej dziejowości może skutkować melancholią. Świat nie pozwala się ignorować i z czasem pojawia się poczucie zdrady wobec pamięci o tym, co odeszło – świecie dziadków, miejscu wypełnionym ich przedmiotami, działaniami i właściwym im sposobem życia. Wyrzut sumienia wywołany młodzieńczym zaparciem się własnej historii. W takim wypadku podmiot zwykle zwraca się przeciwko samemu sobie, obwiniając się o sprowokowanie tej straty, o niepotrzebny zwrot ku innym sposobom życia, które (oczywiście) okazały się rozczarowujące. Wszystko to doprowadziło do sytuacji, w której śląskość możliwa była jedynie jako przedstawienie czy wygłup, na przykład na poziomie języka.
„Moje kamraty dziś już nie godają, mimo iż męczy ich tzw. kulturalna polszczyzna i dławi obce w istocie słowo – żal słuchać, jak udają, że zapożyczony frazes wyraża ich problemy; śmieszy, gdy na próżno starają się schować za gazetową paplaniną lub telewizyjną karykaturą mowy; wzrusza niemożność wypowiedzenia; tragiczne, iż tak trudno się nam dziś porozumieć, choć nadal chcemy i potrzebujemy. Ja, nie na serio (albo: nie do końca na serio) wplatający śląskie słowa w akademickie wywody, nie jestem od nich lepszy ani mądrzejszy. (…) wyszliśmy w końcu naprzeciw zmuszającym nas w szkole do mówienia czysto po polsku, jakby śląska gwara była brudem, który należy czym prędzej zmyć. Brud śmierci?
S. Szymutko,dz.cyt. s. 43–44. [15]”
Pozostaje poczucie winy, żal i melancholia, z którą nie do końca wiadomo, jak sobie poradzić. To jest właśnie ten zinterioryzowany w głębokich warstwach tożsamości trup, o którym Szymutko powiedział kiedyś Nawareckiemu, przyrównując Śląsk do „klopsztangi”, którą dźwiga się na swoich ramionach do końca życia.
„To nie ma znaczenia. Ale tak jest”
Wygląda na to, że kolejne pokolenie całkiem nieźle radzi sobie z żałobą po dawnym Śląsku, gdyż nie tylko potrafi mówić o śmierci dawnego świata i własnych przodków, ale także doceniać łaskę życia na ziemi przesiąkniętej ich ciałami, chodzenia po ich kościach. Pamiętają rodzinne miejsca i związane z nimi historie – młyn, kopalnię, jednocześnie ze stoickim spokojem akceptując ich nietrwałość i zmiany, jakie zachodzą w świecie.
Szczepan Twardoch w swojej literackiej twórczości wybiera interesujący sposób zwrócenia się ku rzeczom i przeszłości. Jest to spojrzenie z oddali, spojrzenie z zewnętrz i od wewnątrz jednocześnie, spojrzenie ponadludzkiego obserwatora z pozaziemskiej perspektywy – Dracha. Jego pozaziemskość nie sprawia jednak, że jest Bogiem, Duchem czy Rozumem. Wręcz przeciwnie: nie organizuje świata, nie porusza rzeczy, nie określa ich w żaden sposób. Rejestruje, pamięta, wie o wszystkim, co jest od początku do końca w czasie, który nie istnieje. Dla niego istnieje ulica, po której chodzą wszystkie pokolenia. Kawiarnia to miejsce, w którym siedzą pradziad i prawnuk. Świnię kupuje się za talary pruskie, talary związkowe, a potem za marki. Drach pokazuje nam pewną ciągłość, czyste trwanie świata, w którym wszystkie rzeczy pozbawione są znaczenia, a jednocześnie wszystko ma znaczenie. Ludzie i ludzkie sprawy, życie życia i przyjęcie samego siebie poza granice własnego świata – oto jedyna postmodernistyczna mądrość, w jaką powinien być wyposażony człowiek, realizując tym samym (świadomie bądź nie) filozofię słabego myślenia. Mamy do czynienia z oddaleniem Bycia, przyglądaniem się mu jako czemuś zużytemu i osłabionemu „i tylko dlatego godnemu uwagi”
Takie spojrzenie w całym ludzkim uwikłaniu w historię na plan pierwszy wysuwa bardzo „śląską” konieczność zachowania wewnętrznej autonomii. Josef Magnor, główny bohater Dracha, nie lubi w końcu ani wielkich Niemców, ani wielkich Polaków, nie musi też pytać siebie samego o to, kim jest, a praca, żona, obejście i Caroline są dla niego ważniejsze niż wszystkie polityczne rozgrywki świata. Realizuje on w ten sposób Heideggerowsko-ciotczaną troskę o to, co najbliższe, o konkretne istnienie. Jedyne, co go w tym wszystkim trapi, to pytanie, dlaczego jakoś zwykle jest tak, że bogaci mówią po niemiecku, natomiast biedni „po naszymu”. Czy ta językowa bariera jest czymś w rodzaju śląskiej traumy, śląskiego bycia unter?
Godka powyżej poziomu klopsztangi
Autonomię może zagwarantować własny język, rozumiany zarówno jako wypracowanie własnej narracji o swoim historycznym byciu, jak i konkretny sposób komunikacji – wybór systemu, w którym budowane będą nasze wypowiedzi. Wybór śląskiego jako języka równoprawnego – języka, dialektu, etnolektu. To nie ma znaczenia. Chodzi o pewną emancypację, której nieśmiałe próby podjęte zostały w dziele Szymutki, śmielsze pojawiają się w Drachu, a już całkiem śmiałe, bezczelne wręcz, realizują się w twórczości całkiem świeżych śląskich literatów, takich jak między innymi Marcin Melon czy Rafał Szyma. I chociaż sama twórczość tego nowego pokolenia Ślązaków warta jest uwagi i namysłu, „rzeczą”, która nas w tej chwili interesuje najbardziej, jest właśnie język.
Tutaj wrócimy na chwilę do Aleksandra Nawareckiego i jego „klopsztangi”.
„Magia miękkich, a zarazem ciemnych słówek cofa mnie w minione lata, do robaczkowego wyrostka przeszłości, w ślepy zaułek ciasnego podwórka, pod klopsztangę właśnie… […] Idzie tu o przestrzeń pod klopsztangą, pomiędzy hasiokiem a gulikiem, gdzie zawsze kupa marasu i larma kupa (…) Dla bajtla chowanego na placu klopsztanga jest bowiem osią świata. Krzyżem, szubienicą, przedmiotem medytacji, piłkarską bramką, przyrządem gimnastycznym. Niełatwo na nią wylyść, jeszcze trudniej na niej się sztreknąć, za to łatwo slecieć i dżistnąć, a przy tym można jeszcze byle kaj się chachnąć, narobić sobie blaz na rękach oraz innych kłopotliwychboloków. Kto więc spędził dzieciństwo w cieniu klopsztangi, ten niechybnie zostawił pod nią cząstkę siebie […]. Wiadomo, pod klopsztangą trąciło aromatem gulika i hasioka, lecz problem czystości był w swej istocie nie tyle higieniczny, co kulturowy, a zwłaszcza językowy
A. Nawarecki, dz.cyt, s. 11–12. [17]”.
„Klopsztanga” jest ściśle związana z językiem (stąd też powyższy przegląd śląskiego słownictwa prezentowany przez autora), a także z pewnym sposobem śląskiego bycia, który nie był do końca akceptowany w galicyjsko-urzędniczo-poszlacheckiej rodzinie ojca autora. „Klopsztanga” jako oś świata dzieliła więc Nawareckiemu ów świat na to, co „pod”, czyli klasyczny (literalnie, bo w dużej mierze wywiedziony z klasyki śląskiej literatury, czyli Janoschowego Cholonka¸ a jedynie częściowo z faktycznego doświadczenia) śląski wiejsko-przemysłowy świat, koncentrujący się wokół familoka, piwa i krupnioka, oraz to, co „ponad”, czyli mityczny, romantyczno-polski, wysoki świat kresowej części rodziny Nawareckiego. Pomiędzy tymi światami autor szukał tego, co jego własne. I nie było to łatwe zadanie, ponieważ oba miały znamiona koszmarnych, paraliżujących poznanie klisz. Wiemy o tym, że posługiwanie się śląskim, „godką”, było takimi kliszami niemożliwie obciążone. Zlepione w jedną masę z wizją przaśnych familokowych sposobów istnienia, mogących interesować najwyżej etnografa. Z tego też powodu zawsze stawało się dość poważnym zagadnieniem, do którego nie dało się zachować stosunku neutralnego. O ile wchodzenie w śląskie granice nowoczesnego świata wraz z jego rozbuchanym, prężnym przemysłem, globalnym systemem i błyskotliwymi karierami powodowało zaparcie się dziadków i porzucenie języka, o tyle bełkotliwa ponowoczesność, w której możliwe jest mówienie niemal wszystkiego, w każdej chwili i w każdym miejscu, sprawia, że możliwość wyboru języka śląskiego okazuje się właśnie tą, ku której się skłaniamy, dokonując jednocześnie jego fenomenalnej rehabilitacji. Powieści pisane po śląsku przez wymienionych wyżej autorów mówią o wszystkim, o czym tylko się chce i trzeba powiedzieć, poszerzając granice tego języka i wystawiając go na próbę, którą przechodzi zaskakująco dobrze. Także w oderwaniu od śląskiej przestrzeni, jak w opowiadaniu Jedynosty Rafała Szymy. Jest to kolejny krok – bardzo ważny – na drodze do śląskiego bycia. Jeśli możemy wypowiadać się we własnym języku, bycie które się w tej rozmowie wydarzy będzie jeszcze bardziej naszym byciem.
Na koniec: śmietnik zamiast cmentarza
Jeżeli chcemy powiedzieć cokolwiek ogólnego o literaturze śląskiej, proponuję użyć do tego figury przywołanej przez Szymutkę, ryzykując określenie, że literatura ta jest grzebaniem na śmietniku w poszukiwaniu ludzkich historii. Szymutko twierdzi, że nie ma czystszego źródła melancholii niż śmietnik. Melancholia jednak wiąże się z apatią, brakiem działania, a grzebanie śmieciach jest bardzo konkretnym działaniem, tak samo jak obdarzanie wygrzebanych rzeczy nowym życiem. Na Śląsku zresztą inaczej się nie da, a takie podejście pomaga przezwyciężyć kłopot skomplikowanych dziejów rodzin, niejednoznacznych, trudnych wyborów i często nieco innej, niż oficjalnie obowiązująca, wersji historii. Na śląskim śmietniku nie znajdziemy ideologii, łatwych zapewnień, twardych tożsamości, wzniosłego logosu, wokół którego by się ten duch organizował. Duch? A może wiele duchów snuje się po Śląsku? Mówi do nas wiele rzeczy. Ostatecznie chodzi o to, żeby zaakceptować nie tylko wielość przejawów bycia, ale też ich kruchość, zmienność, przypadkowość i fakt, że „spotkanie z rzeczą jest zawsze spotkaniem z przemijaniem”. To jednak nie powinno nas martwić, bo pozwala nam skupić się na konkretnym życiu, konkretnym człowieku z jego nadziejami, uczuciami, obawami, przeszłością, która go kształtuje i przyszłością, która go czeka, zbudowaną na gruncie tego, co wyżej.
„[…]) a czy to wszystko ma znaczenie, czy nie ma, nie wiadomo, poza tym, że wszystko ma znaczenie, wszystko, co z tego świata, mówi samo za siebie i mówi coś jeszcze, przez ptaki, drzewa, spalone czołgi, ludzi i kamienie przemawia coś i ja te słowa słyszę, i są to moje słowa
S. Twardoch, Drach, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017, s. 52. [18]”.
Czy jesteśmy w ten sposób jakoś mądrzejsi lub bardziej świadomi?