Nowy Napis Co Tydzień #012 / Zdzisław Beksiński: jak (nie) zostałem pisarzem
„Wydaje mi się, że nigdy nie napiszę niczego przyzwoitego”, wyznaje zgorzkniały w komentarzu na jednym z maszynopisów. Jest koniec października 1963 roku. Owszem, wystuka jeszcze kilkanaście opowiadań lub fragmentów, jednak potem będzie pisał coraz rzadziej i coraz mniej. Wreszcie już tylko ręcznie notuje kolejne pomysły, a charakter pisma zdradza jakieś zniecierpliwienie. w listopadzie 1965 artysta rozrysuje sobie „plan filmowy” dla kolejnej fikcyjnej historii, po czym cały pisarski dorobek starannie spakuje w teczkę i do prób pisarskich już nie powróci. Ale też literackich archiwaliów nie zniszczy. Może „tak na wszelki wypadek”?
„Czytam na bieżąco wszystko”
Początek 1963 roku to dla Zdzisława Beksińskiego nadal okres twórczej „burzy i naporu”, ale jednocześnie czas poszukiwań i zwątpień. Sanocki artysta ma za sobą kilkuletni etap fotograficzny – dojrzały, nowoczesny nawet jak na obecne czasy; cóż, kiedy rozbrat z tą dziedziną sztuki był definitywny, bo „nic więcej nie da się tu osiągnąć”. Beksiński manifestacyjnie rezygnuje nawet z członkowstwa w Związku Polskich Artystów Fotografików, by wstąpić do organizacji zrzeszającej artystów plastyków. Tworzy teraz abstrakcyjne obrazy i reliefy, dużo rysuje, rzeźbi wystylizowane postacie ludzko-zwierzęce lub głowy-czaszki. Jednak przeczuwa, że i w tej działalności powoli się wypala. a może to raczej obawa przed popadnięciem w akademizm, który by go ograniczał artystycznie? Trzeba spróbować czegoś nowego. Gdyby tak sięgnąć po zupełnie inną formę artystyczną… a co, jeśli na przykład ma talent literacki?
Dla niego nie są to wcale odległe dziedziny twórczości. Autor jednej ze współczesnych monografii pisze: „Jego działanie jako fotografika właściwie niewiele różniło się od tego, co robił w rysunku czy malarstwie. Beksiński był po prostu artystą”. Potwierdzenie można zresztą znaleźć u źródła. Beksiński komentował po latach swoje przejście od rzeźby do malarstwa: „[…] być może te obrazy są jakby próbą zastąpienia jednego przez drugie, tzn. rzeźby przez malarstwo. Nie wykluczam, że tak jest. Ja nie widzę tego podziału tak wyraźnie jak ktoś z boku, bo to jest takie oglądanie własnego ucha bez użycia lustra”.
Zatem – pisarstwo. Podstawowe narzędzie pracy już opanował. Jego sprawność w pisaniu na maszynie rośnie proporcjonalnie do ilości korespondencji ze znajomymi: przez następne lata powstaną już nie setki, a tysiące listów. Czytelnikiem też jest zagorzałym. Gorączkowo „przerabia” kolejne lektury, a w czołówce ulubionych pisarzy szybko ustawią się Schulz, Borges, Kafka i Poe (wiersz Sen we śnie tego ostatniego artysta wywiesi sobie później jako motto w pracowni warszawskiej). No i oczywiście Gombrowicz, „jedyny rzeczywisty pisarz polski”, w którym jest Beksiński „od dzieciństwa nieszczęśliwie zakochany”, jak wyzna po paru latach w jednym z listów do Andrzeja Urbanowicza. z Francuzów zwłaszcza Robbe-Grillet – mistrz „kombinacji czasowych”, poruszający w książkach „coś niewypowiedzianego” – oraz Ionesco, którego „wielkość jest taka, że Cortázara przy nim nie widać”; to wręcz „literatura spraw ostatecznych”. Do tego wybrane tytuły wielu innych klasyków pióra – będą wśród nich Beckett, Dostojewski, Czechow, Tomasz Mann, Bradbury, Orwell, Lem, Camus, Rilke, Meyrink – oraz fascynacje sezonowe, już niekoniecznie ściśle literackie: stąd choćby jego nieco późniejsze zainteresowanie dorobkiem Junga. Zwykle woli jednak nie wyróżniać ani pojedynczych pisarzy, ani tytułów; ucieka też od klasyfikacji gatunkowych. Na własny użytek stworzy sobie prosty podział: przed znajomym wyzna, że „z zaczerwienionymi uszami” czyta po prostu „konstrukcje” albo „wizje”.
W tej sytuacji próba zmierzenia się Beksińskiego z rzemiosłem pisarskim musi być już tylko kwestią czasu. I w marcu 1963 ten czas nadchodzi.
„Prosty temat i skomplikowana narracja”
Zaczyna się od dwóch zupełnie różnych gatunkowo tekstów. i od razu od paradoksu, którym wprawiający się w pisaniu artysta będzie odtąd chętnie w swoich opowiadaniach operował. Oto otwarcie tekstu Kobieta z portretu: „Portret przedstawia kobietę siedzącą w fotelu na tle ściany i przysłoniętego częściowo jej głową okna”. a teraz końcówka: „Patrzę na obraz i widzę wyraźnie, że nie ma już na nim postaci kobiety”. Sprzeczność? Tak, ale pozorna. Zważywszy na żelazną logikę całego narratorskiego wywodu-monologu malarza, absurd obu stwierdzeń uderza tylko w ich bezpośrednim zetknięciu; gdy dzieli je kilkanaście stron opowiadania, przejście od „tezy” do „antytezy” wydaje się całkowicie sensowne.
Z kolei Wilk na drodze to, z jednej strony, nawiązanie do własnych plastycznych bestiariuszy, a z drugiej – zapowiedź ulubionego motywu osaczenia, jeszcze wyraźniej wyeksponowanego w niedokończonym opowiadaniu Wilki, które powstanie parę tygodni później i będzie bez wątpienia „sequelem” wcześniejszego tekstu. Od początku zwraca uwagę właśnie to upodobanie autora do „przekonstruowywania” tematów, proponowania kolejnych – często zupełnie różnych – wariantów tych samych historii. Etap tworzenia, zabawy z formą wydaje się go interesować bardziej niż ostateczny kształt utworu. To zresztą jego ulubiona metoda pracy bez względu na formę sztuki: uwielbia wielokrotnie przetwarzać wybrany temat przez improwizację, co przyrówna potem do aktu komponowania muzyki, tworzenia wariacji muzycznych. Albo też powołuje się na „przepis” Lema: „im bardziej skomplikowany temat, tym bardziej prosta musi być narracja; im prostszy temat, tym bardziej skomplikowana może być narracja”, dodając już od siebie: „ja jestem raczej zwolennikiem prostego tematu i skomplikowanej narracji”.
Beksiński tworzy więc czasami dość podobne warianty, a właściwie zaczyny pewnych historii, jakby tylko na nowo przepisując je i uzupełniając. Tak powstaną dwie wersje Szlabanu czy Weekendu na autostradzie – notabene pomysły z tego ostatniego będą potem wykorzystane w osobnym opowiadaniu Bakterie. Również Plac egzekucji powstaje z połączenia wielu wcześniejszych pomysłów. Ale niektóre warianty tak bardzo się od siebie różnią, że należałoby je uznać za odrębne teksty, składające się co najwyżej na jeden cykl, w którym powracają podobne motywy czy postaci. Tak powstają trzy różne opowiastki o władcy absolutnym Alfa i trzyczęściowa antymilitarna groteska Kronikarz wydarzeń. Podobnie jest z Bólem głowy: dwie wersje tekstu łączy tylko pierwsze zdanie, dalej teksty podążają zupełnie różnymi torami: opisowi surrealistycznej sytuacji w jednym z nich przeciwstawiona zostaje w drugim quasi-filozoficzna dysputa z pogranicza logiki i metafizyki.
Z tego też powodu trudno jest zinwentaryzować te literackie wprawki. Czasami może i sam autor nie jest pewien, czy pisze tekst nowy, czy jedynie wariację na temat starszego. Pewna jest tylko liczba: wszystkich tekstów – opowiadań, fragmentów, wariantów – pozostaje po Beksińskim czterdzieści.
„Wypełnianie szpar w murze”
W latach 1963–1964, dokładnie od marca do marca, powstaje niemal wszystko, co potem znajdzie się w archiwalnej teczce. Szczególnie płodny jest październik: Beksiński pisze wtedy dzień po dniu – łącznie kilkanaście tekstów; zdarza się nawet, że kilka utworów powstanie w ciągu jednej doby. Ta obfitość nie wyczerpuje jego inwencji, przeciwnie – szybko przychodzą mu do głowy kolejne pomysły. Nie wszystkie potem rozwinie, ale przynajmniej stara się je skrupulatnie notować i opatrywać szczegółowymi datami. Druga twórcza fala pisarska przypada na styczeń następnego roku, przynosząc jakieś dziesięć nowych opowiadań, choć nie wszystkie zostaną dokończone. Jednak już wiosną maszyna przestaje hałasować w domu artysty. Na czerwiec szykuje się pierwsza wielka wystawa jego prac plastycznych: prestiżowa, bo to warszawskie Łazienki, Stara Pomarańczarnia. i ważna – stanowi niejako podsumowanie dotychczasowego dorobku, zarazem symboliczne zamknięcie pewnego etapu w obrębie sztuk pięknych. o próbach literackich nie wie wtedy nikt postronny, ledwie paru znajomych i rodzina.
Oczywiście, parając się pisarskim rzemiosłem, artysta nie zaniechał dotychczasowych zajęć twórczych. Jest niespokojnym duchem, wciąż przerzuca się z jednego zajęcia w drugie, jakby nie mógł na dłużej zagrzać miejsca ani przy rzeźbie, ani przed sztalugami czy nad rysunkami. Ma chyba artystyczne ADHD. Nowe zajęcie – zabawa w literaturę – tylko podsyca jego zapał tworzenia, ale i przynosi więcej rozterek. Beksiński jest rozdarty pomiędzy wieloma twórczymi zachciankami. Układa sobie jak artystyczne puzzle dzienny i tygodniowy grafik, wypełniając go różnymi formami sztuki. w kwietniu 1963 roku, pod opowiadaniem Wilki notuje tonem rozjemcy: „Przerwa, na razie będę rysował”; już jednak w styczniu następnego roku, na marginesie tekstu Bakterie dywaguje w sposób iście hamletowski: „Nie wiem, czy pisać, czy rysować. Jestem zdezorientowany”. w egzemplarzu innego opowiadania obwieszcza zamiar „lutowania nowych głów”, czyli powrotu do rzeźbiarstwa, ale od razu zapobiegawczo – dziwne, bo przecież mówi sam do siebie – dodaje: „Nie wiem, czy coś się nie zmieni”. Wydaje się wtedy, że wszystko jest możliwe, a ostateczny wybór kariery artystycznej pozostaje kwestią otwartą.
Jednak stołeczna wystawa pochłania go bez reszty, a chyba i zainteresowanie odbiorców pokazanymi tam pracami skłania do ponownego przemyślenia dalszej drogi zawodowej. w każdym razie przez następne trzy kwartały nie siądzie do maszyny. Pojedyncze fragmenty, a w zasadzie tylko pomysły, powstaną dopiero na początku roku 1965, ale kolejna długa przerwa w pisaniu („rzuciłem i zabrałem się do rysowania”) zwiastuje nieuniknione zakończenie burzliwego, acz krótkiego romansu z pisarstwem. Ostatnie plany opowiadań szkicowane jesienią tego roku są łabędzim śpiewem; Beksiński kapituluje jako pisarz, ale robi to w myśl zasady „ulec, aby zwyciężyć”: poważniej zajmie się malarstwem, by w końcu odnaleźć własny styl, który przez następne kilkanaście lat będzie jego artystyczną wizytówką, znakiem rozpoznawczym i symbolem sukcesu komercyjnego. To najbardziej kojarzony z tym nazwiskiem „realizm fantastyczny”.
„Jest tego niewiele”
W archiwum sanockiego Muzeum Historycznego – spadkobiercy testamentu Mistrza – teczka z materiałami pisarskimi Beksińskiego liczy około 300 stron. Może to i niewiele: ledwie objętość jednej powieści albo zbioru opowiadań. Ba, ale przecież te literackie próby to jednak dorobek przez nikogo nieoczekiwany, stanowi „wartość dodaną” do znanego już portretu artysty w sile wieku. Nawet jeśliby potraktować jego pisanie tylko jako zabawę w prozaika.
Ta względnie niewielka objętość przynosi jednak zaskakująco dużą różnorodność tematyczną i gatunkową. Nawet tu Beksiński „wierci się”, poszukuje wciąż innych form, odwołuje się do kolejnych tradycji – tym razem w literaturze. Dokonuje przeglądu znanych mu z doświadczenia czytelniczego stylów i wątków. Poetyka oniryczna? Proszę bardzo: opowiadanie Na końcu ogrodu to wyprawa w ciemne rejony własnych wspomnień przemieszanych ze snami i wyobrażeniami na jawie. Wszechobecna śmierć, wieloznaczny topos ogrodu, narracja konfesyjna, sugestywność obrazów rodem z koszmaru, gęstość i „lepkość” wizji. Dziesięć lat później ten tekst z powodzeniem mógłby dopowiadać niesamowite pejzaże i kreatury wyczarowane przez artystę na płótnie. Podobnie jak Lustra, Centrala snów czy oba warianty Godziny zero: to przestrzenie przerażające, puste, zwielokrotnione odbiciami lustrzanymi, zdradzające zafascynowanie geometrią. Najbardziej uderza to w Placu egzekucji – panoramie nienaturalnie wyludnionego miasta, gdzie jak w wielkiej pajęczynie wszystkie ulice zbiegają się w tytułowym miejscu; nie wiadomo tylko, gdzie jest ich drugi koniec, bo wszystko ginie w mgle.
Inne teksty – wspomniane Bakterie, cykl opowiastek Kronikarz wydarzeń czy portrety władcy absolutnego Alfa – mogą się dziś skojarzyć z literaturą antyutopijną. Zarazem te same Bakterie w wielu fragmentach grają z mitem amerykańskiej popkultury, nawiązują do obsesji wszechobecnego konsumpcjonizmu, wykorzystują stylistykę sloganów reklamowych. z kolei Śnieg i Piasek korzystają z estetyki dzieła kinematograficznego; narrator przyjmuje tu rolę i punkt widzenia operatora kamery, tworząc wystudiowane, czarno-białe „ujęcia”; to zapewne echo niespełnionego marzenia Beksińskiego o studiowaniu reżyserii filmowej. Kolejne – Podpalacz, Skrzyżowanie, Numer telefonu, Zamach – należą do literatury sensacyjnej: od gloryfikującej logikę działań odmiany detektywistycznej, poprzez klasyczny niemal thriller, kryminał, aż po historię szpiegowską. Jeszcze mało? To idźmy dalej. Mamy sceny surrealistyczne, dziejące się „na rogatkach snu”, mieszające humor z okrucieństwem (Ból głowy), ale w swym szaleństwie potrafią także metodycznie wypunktować wszystkie brudy drobnomieszczańskiego światka (Bilardzista). Dalej – opowiadanie, jak twierdzi sam autor, niemal „pornograficzne” (Manekiny). Wreszcie teksty, w których trudno ustalić, kto wypowiada słowa – tak wielka następuje w nich destrukcja narratora i postaci, ale też czasu i miejsca (Nie ma już o czym opowiadać, Ręka). Czy to w ogóle są jeszcze opowiadania? w świetle szkolnego podręcznika poetyki – pewnie nie. Raczej „okruchy, bezużyteczne szczątki, niedojedzone przez czas resztki”. Obrazy i sceny, które „z pozoru nie zawierają żadnych treści”. Lepiej, a na pewno bezpieczniej, byłoby je nazwać fragmentami, fikcjami, historiami. Może małymi prozami?
Narrator, jak w „nowej powieści” francuskiej, pozostaje tu jedynie obserwatorem, który nie jest mądrzejszy i lepiej poinformowany niż czytelnik. Od pytań więcej tu wątpliwości i pytań, które „przychodzą same”. Pozostają „hipotezy dalekie od jakiejkolwiek możliwości sprawdzenia”. Trzeba się nieustannie zastanawiać. Dekonstruować, kojarzyć i rekonstruować. Myśleć i do-myślać. Domysły – właśnie takim tytułem planuje Beksiński opatrzyć część swoich tekstów. w razie gdyby… mu je wydano? Więc jednak myśli o tym?
„On sporo zerżnął od Ciebie”
Jednak myśli, bo „jakby tak…” – to może w końcu nie wszystko jest tu jedynie powtórzeniem, cytatem, aluzją? Beksiński pisze nowocześnie, czasami nawet za bardzo – nie ma przecież prawa wiedzieć, że wplątywanie metatekstu w fikcyjną opowieść to znak rozpoznawczy nowej prozy, która właśnie powstaje za „Wielką Wodą”. Nie ma prawa wiedzieć, bo tych tekstów jeszcze nikt w Polsce nie tłumaczył. Po prostu robi to intuicyjnie. „Chyba nie potrafię niczego «naprawdę», tylko «wprowadzam się w trans»”, zwierzy się w kilka lat później w jednym listów do przyjaciela. Który to przyjaciel zauważy zdumiony, że ten i ów współczesny pisarz coś „zerżnął” z opowiadań Beksińskiego lub z jego poglądów na literaturę…
Więc jak to jest z tymi „wpływami” i „przepływami”? Że sanocki artysta pozostaje po urokiem wybranych mistrzów pióra – owszem, sam to przyznaje. Komentarze, którymi opatruje swoje utwory, zawierają pełne rozczarowania lub humoru uwagi. „To co wyżej to Kafka, ale taki zupełnie od siedmiu boleści” – pisze na marginesie opowiadania Informator. w Godzinie zero: „Styl jak u Mniszkówny”. Plac egzekucji: „to Borges”. Pod jednym z wariantów Kronikarza wydarzeń: „To wszystko trochę za bardzo w stylu Marka Twaina. Sam styl literacki znowu za bardzo pod Trans-Atlantyk Gombrowicza”. No i wreszcie, pod urwanym tekstem Spotkanie, samokrytyka najmocniejsza, w stylu połajanek partyjno-branżowych; nawet słownictwo – mieszanka języka knajackiego i wysokiego stylu – odpowiednio dobrane: „Przykazanie nr 1: Nie będziesz usiłował, chuju rybi, naśladować Schulza, bo w tym stylu dalej niż Schulz zajść niepodobna […]. a to sobie zachowaj na przestrogę. AMEN!”.
No więc sanoczanin podgląda tych wielkich i nawet umiejętnie ich „podrabia”. Zgoda. Ale czy tylko? Dobrym przykładem będzie jeden z jego literackich guru – Robbe-Grillet. Beksiński pisarz zna na razie tylko Gumy: zachwyca się tą powieścią, bo historię kryminalną opowiedziano tu niejako „od tyłu”, a tożsamości postaci tak skutecznie zamazano, że w końcu śledczy sam staje się zabójcą. Artysta wykorzysta podobny pomysł w Śniegu. Ale innych powieści Francuza jeszcze znać nie może – tak jak nie zna wówczas Michaux, Arrabala czy Buzzatiego, którymi się wkrótce zachwyci, odkrywając pokrewieństwo dusz. a zatem Dom schadzek Robbe-Grilleta zostaje przełożony na język polski dopiero w 1967 roku. Beksiński, który wciąż ma w pamięci swój epizod pisarski, jest po tej lekturze zdruzgotany. Jeszcze dwa lata później w liście do przyjaciela opisze niewiarygodne podobieństwo formalne między powieścią francuską i własnymi wprawkami: „poszczególne fragmenty można by wymieniać i chyba nikt by tego nie spostrzegł […] lektura Domu schadzek wywoływała we mnie wybuchy obłędnego śmiechu, bo były tam fragmenty dosłownie takie same konstrukcyjnie”. Jakby nie zauważał, że przecież w tym przypadku zupełnie sam, na głębokiej prowincji, doszedł do podobnych rezultatów twórczych.
Nie, żaden z niego prorok czy awangardzista. Ale faktem jest, że pewne pomysły fabularne lub formalne przychodzą Beksińskiemu do głowy niezależnie od tego, że w tym samym czasie wymyśla je także „reszta świata”; niektóre nawet wyprzedzają nowe rozwiązania o co najmniej kilka lat. Ot, choćby Zamach: otwiera go scena niemal identyczna jak w napisanej kilkanaście lat później powieści Calvina Jeśli zimową nocą podróżny. a Obserwatorzy serwują stwierdzenia, które demaskują iluzję sytuacji teatralnej i są jakby żywcem cytowane z Publiczności zwymyślanej Handkego; tyle że sztuka austriackiego pisarza powstanie dopiero w 1966, a na przekład poczeka w Polsce kolejne trzy lata.
I cóż z tego, że wyobraźnia sanockiego artysty wydaje się nie mieć granic? Że jest głodny nowych form, że ciężko pracuje on nad pisarskim warsztatem, że do nowych efektów artystycznych dochodzi przeważnie samodzielnie? Wszystko na nic, skoro jemu samemu własna twórczość się nie podoba. To właśnie autor najbardziej wybrzydza, grymasi, wyklina.
„Nie ma już o czym opowiadać”
Właśnie tak: sam jest sobie winien. i nie ma co się zasłaniać „innymi”. Owszem, pokazuje czasem znajomym wybrane teksty, a ich odczucia bywają co najmniej mieszane. i nic dziwnego: utwory są piekielnie „ciasno” skonstruowane, wymagają skupienia w lekturze, odporności czytelnika na makabrę i chociaż odrobiny abstrakcyjnego humoru. w Polsce takiej literatury na razie jak na lekarstwo. Amator prozy popularnej nie ma tu czego szukać: zgubi narracyjny trop, zanim dojdzie do trzeciej strony.
A co na te próby żona? Traktuje je z właściwym sobie dystansem, zdroworozsądkowo. i jak zwykle mówi szczerze. „Przeczytałem Zosi i powiedziała mi, że to «silenie się» na coś oryginalnego i wcale nie jest śmieszne, a ja nie mogłem czytać, tylko kilkakrotnie wybuchałem śmiechem. Chyba różnica poczucia humoru?” – notuje artysta w październiku 1963 roku pod drugim wariantem Kronikarza wydarzeń. Ale to nie tylko kwestia różnicy w poczuciu humoru: po prostu mało kto w jego otoczeniu o myśli w podobny sposób o literaturze. „Paktu z czytelnikiem” nie uda się zawrzeć.
Jednak to sam Beksiński wymierza sobie największe razy. Ledwo napisze kolejne opowiadanie, a już przystępuje do żmudnej redakcji i korekty. Czyta po wielokroć, wraca do tekstów po kilku tygodniach, nawet miesiącach. Maszynopisy pełne są skreśleń i dopisków. Czasami wypadają z nich całe zdania i akapity. To, co usunięte z tekstu, jest skrupulatnie zamazywane piórem, tak żeby nikt potem nie odgadł wersji pierwotnej. Ale ta iście benedyktyńska praca już nie zadowala autora.
Dopisuje coraz więcej komentarzy. Dodajmy: komentarzy głównie wartościujących. i nie są one pochlebne. „Dłuższy fragment o nieustalonym tytule i w ogóle trochę albo całkiem do dupy” – to adnotacja na stronie przekładkowej opowiadania Informator. i dopisek na końcu tegoż tekstu: „Nie będę kończył i trzeba przyznać, że jestem zdegustowany do pisania. Po kilku dniach zapału, na razie, od trzech czy czterech dni, brak wiary we własne siły”. Ach, ta niska samoocena! Pod Śniegiem: „Pisałem to wczoraj i dziś, właściwie miało być dłuższe i bardziej rozbudowane, ale niechęć, zdegustowanie. Ogólne rozleniwienie i brak wytrwałości w robocie”. z tego samego stycznia 1964 roku, Plac egzekucji: „To niby miało być to, ale nie bardzo, w trakcie pisania zmieniłem zamiar. Jest późny wieczór, jestem zmęczony jak wszyscy diabli”. i Bakterie: „To właściwie miało być jeszcze inaczej. […] Fragmenty dobre, ale w założeniu to miało być bardziej śmieszne […]”.
Czasem już-już wydaje mu się, że jednak spłodził coś godnego uwagi. w październiku 1963 roku tli się w nim jakaś nadzieja, co widać w dopiskach pod drugim wariantem Godziny zero: „Ten fragmencik może trochę lepszy niż to, co wczoraj pisałem. Dziś w ogóle jestem w lepszym nastroju i zaczynam wierzyć, że może coś z tego wyjdzie”. Cóż, kiedy w trzy tygodnie później ideał boleśnie sięga bruku: „Wydaje mi się to całkiem do dupy”. Albo pod Manekinami, połowa stycznia 1964 roku: najpierw zastanawia się, czy tego „fragmentu większej całości” nie opracować oddzielnie i nie zadedykować przyjacielowi, by na początku marca udzielić sobie nagany z detalicznym wpisem: „Nie, Markowi to się na pewno nie spodoba. Jest niedopracowane. Pomysł tego pornograficznego opowiadania jest niewątpliwie dobry, ale wykonanie gorsze niż w innych opowiadaniach. Należy całość rozbudować. Nie czuje się czasu. Przeskoki nazbyt szybkie, a równocześnie niepotrzebne «rozbudowywanie» poszczególnych fragmentów […]”. Inne teksty to już w ogóle mu „się rozlazły”, więc w zasadzie nie ma sensu pisać, bo „tylko się ośmiesza, traci czas i dobre samopoczucie”. w 1965 roku, przeglądając ponownie niektóre wcześniejsze teksty, patrzy na nie „z obrzydzeniem”. Postanawia odrzucić je „na amen”.
Fakt, w takich warunkach nie da się pracować.
„Zbyt mało na stworzenie hipotezy”
Nie można być jednocześnie twórcą i tworzywem, jak mawiał klasyk w „Rejsie”. Nie można zarazem pisać i być bezlitośnie kpiarskim, sarkastycznym krytykiem własnej twórczości. Nie można zabijać czegoś, co nie ujrzało jeszcze na dobre światła dziennego. Beksiński ignoruje wszystkie te zasady. Staje się katem własnego pisarstwa. i po raz kolejny – po fotografii – definitywnie porzuca jedną z form artystycznej działalności. Porzuca pod wpływem irytacji własną „niemożnością” dotarcia na wyższy poziom, a dodatkowo sfrustrowany co i rusz odkrywanym naśladownictwem innych czy „powtarzaniem się”. To zatem jego suwerenna decyzja, więc nie ma co się wymawiać potem „interwencjami kolegów i znajomych”. Nie ma co opowiadać po fakcie, że „dobrzy ludzie mu to wyperswadowali”. Sam sobie ten los zgotował.
Z perspektywy czasu decyzja Beksińskiego okazuje się pewnie słuszna. No bo miałby „bratać się” z wydawcami i redaktorami? Użerać się z urzędnikami przydzielającymi dodatkowe ilości papieru? Zabiegać o dobre opinie krytyków, wypijając z nimi kolejne wódeczki w dalekiej stolicy? To zdecydowanie nie jego styl. Zaprzyjaźnia się ostrożnie, nie lubi wyjeżdżać z domu. Poza tym ceni swoje dwa metry kwadratowe przed sztalugą, które dają poczucie pełnej wolności twórczej. No i wreszcie, jak się w następnej dekadzie okaże, to właśnie malarstwo przyniesie mu rozgłos i coraz większy sukces komercyjny. Więc chyba dobrze się stało, że tym pisarzem nie został?
Nie został, ale i nie zapomniał. Nie niszczy teczki z maszynopisami. Nawet w 1977 roku, gdy w dziejach rodziny dochodzi do ważnego zwrotu: Beksińscy wyprowadzają się z rodzinnego Sanoka do Warszawy. Niemal w przeddzień wyjazdu Zdzisław postanawia dokonać symbolicznego odcięcia się od mniej chlubnej przeszłości: na podwórku starego rodzinnego domu pali wszystko, co w swojej twórczości uznaje za nieudane, mało ważne, przebrzmiałe. Opowiadań jednak nie ruszy – wędrują z nim do stolicy. Tam zdarzy mu się jeszcze parę razy w prywatnych rozmowach wspomnieć o dawnych próbach pisarskich, lecz robi to zwykle ze wstydem, nawet ostentacyjnie je lekceważy. Marszandowi Piotrowi Dmochowskiemu, który w latach 80. dopytuje o zapomniane literackie wprawki, artysta odczyta w końcu parę fragmentów, ale robi to bardzo nieudolnie, zgrywa się: taka zamierzona autokompromitacja, pogardliwe rozprawienie się z dawnymi „wybrykami”.
Ale w wąskim gronie, przy osobach, do których ma zaufanie, zdarzy mu się w następnej dekadzie przyznać do całkiem ludzkiego strachu: strachu przed utraceniem talentu plastycznego. „Co będzie, jeżeli się kiedyś obudzę i nie będę w stanie niczego namalować?”, pyta w z lękiem swojego o parę lat starszego mentora Tadeusza Turkowskiego, też artystę i sanoczanina. a gdyby ta „czarna godzina” malarza nadeszła – zastanawia się dalej – czy wtedy to właśnie nie literatura mogłaby być „ostatnią deską ratunku”?
Nie ma potrzeby, by się o tym przekonał. Wciąż ma pomysły, wciąż odnajduje nowe inspiracje. Stara teczka z prozatorskimi tekstami spokojnie leży w schowku. Okazją do wydobycia jej z zapomnienia będzie więc nie nagła utrata talentu, lecz utrata życia. Tragiczna. Na mocy testamentu maszynopisy trafią wraz z resztą ocalonej spuścizną artysty do sanockiego Muzeum Historycznego. Minie kolejnych dziesięć lat, zanim wybór tekstów zostanie wreszcie po raz pierwszy wydany drukiem.
Ale czy warto? Podobnie pyta narrator w zakończeniu jego opowiadania Piasek. Najpierw się zastrzega: „Ja nie wierzę w tę szansę, ale mogę się mylić”, jednak potem wątpi: „Ale czy warto?”. Cóż, dotychczasowemu wizerunkowi Beksińskiego z pewnością taka publikacja nie zaszkodzi; może raczej powiększyć grupę jego fanów. Oto znowu powraca na scenę on – nieprzeciętny, kontrowersyjny, wszechstronny talent. Twórca bez kompleksów, choć zarazem skromny i powściągliwy. Artysta niemal doskonały, który już do końca, nawet w stolicy, pozostał „samotnikiem z Sanoka”.