18.11.2021

Nowy Napis Co Tydzień #127 / Słowacja przez bardzo liberalne okulary

Miało i mogło być pięknie. W Słowacji bywam dwa, trzy razy każdego roku. W wielkich miastach, w malutkich wioskach, w regionach zamożniejszych oraz w tych przywołanych odruchowo, gdy mowa o zapaści, w miejscach turystycznych i w takich, gdzie jedyny od dawna turysta to właśnie ja. Jestem w miarę na bieżąco ze słowacką polityką i gospodarką. Odrobiłem niejedną lekcję ze słowackich dziejów, kultury, specyfiki regionalnej i tak dalej. Czy to znaczy, że znam Słowację? W żadnym wypadku. Nie zna się kraju, który nie jest naszym codziennym punktem odniesienia, w który nie jesteśmy wrośnięci i w którym nie splatają nas z innymi setki nici rodzinnych, przyjacielskich, zawodowych i tym podobnych. Tym bardziej ucieszyłem się na wieść o tej książce.

Wydawało się, że trudno o lepszą gwarancję powodzenia takiej misji. Wydawnictwo, które przyzwyczaiło nas do chyba najlepszej w Polsce oferty książek o, umownie mówiąc, Europie Środkowo-Wschodniej czy krajach postkomunistycznych. Autorka, Weronika Gogola, od kilku lat mieszkająca w Bratysławie, mająca za męża Słowaka, wcześniej niejednokrotnie odwiedzająca ten kraj na dłużej. Jej literacki debiut szturmem zdobył moje serce – powieść Po trochu, choć oparta na dość prostym i zgranym motywie retrospekcji z krainy dzieciństwa, była świetna narracyjnie i językowo. Na uznanie zasługuje również translatorska praca Gogoli – polski przekład powieści Przez ucho igielne (Sploty), której autorem jest młody słowacki prozaik Ján Púček. Wydawało się zatem, że trudno o osobę lepszą do tego, aby napisać książkę o Słowacji dla polskiego odbiorcy.

Po lekturze Ufa nad Bratysławą jestem natomiast rozczarowany. Nie tylko w kontekście wspomnianych oczekiwań, ale i dlatego, że w naszym kraju ukazuje się niewiele książek o Słowacji. Gdyby pominąć przewodniki turystyczne i podobne materiały z jednej strony, a rozprawy naukowe i popularnonaukowe (zresztą wydawane zwykle w śladowych nakładach) z drugiej, nie ma takich publikacji właściwie wcale. Z wyjątkiem książki Andreja Bána Słoń na Zemplinie, o której będzie jeszcze mowa. Rozprawka Gogoli, z racji posuchy tematycznej oraz renomy wydawnictwa, będzie więc zapewne przez lata kanonem tego, co „ambitni i oczytani” Polak i Polka wiedzą i myślą o Słowacji.

*

W pierwszym rozdziale, zatytułowanym Mečiarizmus, autorka prowadzi nas przez proces rozpadu Czechosłowacji i utworzenia dwóch osobnych państw. Vladimír Mečiar, pierwszy premier niepodległej Słowacji i jeden z głównych architektów podziału dawnego państwa, jest tu określony mianem dyktatora. Wcześniej i później padają zwroty „autorytarne rządy” i „autorytarny przywódca”. Niewątpliwie Mečiar był politykiem budzącym rozmaite wątpliwości i kontrowersje, szczególnie w kręgach liberalnych elit i zwolenników szybkiej westernizacji kraju bez oglądania się na przykład na realia gospodarcze i skutki społeczne takich pomysłów, ale tak łatwe szafowanie terminami „dyktator” i pochodnymi słowa „autorytaryzm” jest dalekie od rzetelności. Były zwolennik Praskiej Wiosny wyrzucony za to z partii, dwadzieścia jeden lat później jeden z liderów obywatelskiego pospolitego ruszenia na rzecz odrzucenia władzy komunistów w Czechosłowacji – to dla Gogoli po prostu dyktator. Przy czym nie wiadomo, na czym konkretnie miałaby polegać jego dyktatura i czy autorka w ogóle wie, co oznacza ten termin i jakie realia on opisuje. Nawet i sam autorytaryzm, który Mečiarowi zarzucała liberalna opozycja, wydaje się terminem na wyrost wobec kraju, w którym bez żadnych poważnych przeszkód odbywały się kolejne wybory, istniały różnorodne media, toczyło się swobodne życie polityczne. Nie trzeba być zwolennikiem Mečiara, żeby dostrzec, iż autorka, opisując jego rządy, przywołuje właściwie niemal samych liberalnych komentatorów i opinie z tego kręgu, w najlepszym razie cytuje wypowiedzi dawnych współpracowników ekspremiera, ale z czasów, gdy już dawno się z nim rozstali i ich późny krytycyzm każe podejrzewać polityczny cynizm i obrotowość, nie zaś wiarygodne werdykty. Brak tu zupełnie głosów innych, choćby historyków czy politologów próbujących dokonać mniej jednostronnej i bardziej kontekstowej oceny.

Ani sam Mečiar, ani jego partia (HZDSSkrót od: Hnutie za demokratické Slovensko – Ruch na rzecz Demokratycznej Słowacji.[1]) i rządy nie mają w tej narracji właściwie żadnych zalet, zasług czy choćby usprawiedliwień dla polityki prowadzonej po takim „rozwodzie”, który pozostawił w rękach Czechów, a nie Słowaków, niemal wszystkie aktywa, tworząc w efekcie malutkie, ubogie i pod każdym względem nowe państwo. Gdy Gogola pisze: „jak na dyktatora przystało”, robi to w odniesieniu do własnej opinii, iż celem Mečiara było „wychowanie sobie jak największej liczby wyznawców”, a wychowywać chciał najmłodszych. To wszystko dotyczy faktu, że premier Słowacji corocznie, dopóki rządził, spotykał się z dziećmi (i ich rodzinami) urodzonymi 1 stycznia 1993 roku, czyli w dniu, w którym Słowacja stała się samodzielnym państwem. Niezależnie od tego, jak ocenimy ów symboliczny gest, trudno zrozumieć, co miałoby w nim być strasznego czy nagannego. Dzieci tych było dokładnie sto czterdzieścioro dwoje – ciut mało jak na wielką armię przyszłych „wyznawców”. Dowiadujemy się też, że Mečiar – choć nikt tego nie udowodnił – osobiście stał za decyzją o porwaniu syna prezydenta, z którym był skonfliktowany (dziwna to swoją drogą dyktatura, w której istnieje niezależny od dyktatora ośrodek władzy), że za Mečiara rozwijało się „państwo mafijne” i tak dalej. Wszystko to na poziomie ogólnikowych wywodów typu „panuje jednoznaczne przekonanie”, bez przywołania choćby badań opinii publicznej.

Polityczna narracja ma także bohaterów pozytywnych. Gdy już wiemy, że ekspremier był postacią koszmarną, autorka informuje nas o tym, jakoby powszechne były w Słowacji poglądy i dążenia zgoła inne niż te, które reprezentować miał Mečiar. Wyrazicielem opcji prozachodniej, demokratyczno-liberalnej i pod każdym względem nowoczesnej był wedle niej Mikuláš Dzurinda. Gogola o nim, czyli wieloletnim parlamentarzyście, byłym ministrze, liderze wpływowej partii, serwuje opowieść o człowieku niemalże znikąd i bez niczego, a który w ramach kampanii wyborczej „postanowił przemierzyć Słowację od domu do domu, i to na rowerze”. Przemilcza w tej laurkowej prezentacji Dzurindy, że partia Mečiara nie tylko rządziła krajem przez dwie kadencje jako główna siła polityczna, później przez kadencję wchodziła w skład koalicji rządowej, a w międzyczasie dwa razy wygrała wybory, lecz nie była w stanie utworzyć rządu większościowego i w efekcie pozostawała w opozycji; w dodatku sam Mečiar w 2004 roku wygrał pierwszą turę wyborów prezydenckich. Swoją drogą znów nasuwa się pytanie, jaki dyktator pozwoliłby na to, żeby oddać komukolwiek władzę bez żadnych problemów. Choć niechęć wobec mečiaryzmu była wedle Gogoli powszechna i narastała, to z książki nie dowiadujemy się, że jakoś nie wystarczyła do wygrania z partią „dyktatora” wyborów w roku 1998 ani też cztery lata później, a jedynie wskutek wspomnianego nieuzbierania parlamentarnej większości przez HZDS Słowacją rządziła od Sasa do Lasa koalicja antymečiarowska, właśnie z Dzurindą w roli premiera. Choć Słowacy ponoć nie tylko mieli już dość Mečiara, ale i pragnęli Europy i Zachodu, to dziwnym trafem, o czym w książce ani słowa, w referendum akcesyjnym przed wstąpieniem do UE, zorganizowanym w piątym roku rządów Dzurindy, co prawda miażdżąco wygrali zwolennicy integracji europejskiej, jednak frekwencja wyniosła zaledwie pięćdziesiąt dwa procent, czyli z trudem przekroczyła próg czyniący ten werdykt prawomocnym; była to druga najniższa frekwencja w referendach unijnych.

Wspomniany Dzurinda miał na koncie, wedle autorki, „zakończone sukcesem reformy finansów publicznych”. W rzeczywistości był kimś w rodzaju skrzyżowania Leszka Balcerowicza z Jerzym Buzkiem. Jego „reformy” to typowa polityka neoliberalna tamtych czasów: zaawansowane cięcia socjalne, masowa likwidacja transportu zbiorowego i innych usług publicznych, niskie płace i opieranie „rozwoju” niemal wyłącznie na taniej sile roboczej, polityka probiznesowa i antypracownicza, wprowadzenie podatku liniowego i likwidacja podatku od zysków kapitałowych, prywatyzacyjno-likwidacyjna strategia wobec wielkiego przemysłu, rekordowe i wysokie bezrobocie (sięgające momentami niemal dwudziestu procent) i tym podobne. O tym wszystkim w książce nie przeczytamy. Podobno młode pokolenie polskiej postępowo-liberalnej inteligencji jest o wiele wrażliwsze społecznie niż ich starsi koledzy i koleżanki. Autorkę Ufo nad Bratysławą najwyraźniej ten trend ominął.

Nie tylko nie wspomina ona ani słowem o rzeczywistym obliczu neoliberalnych rządów Dzurindy, nie tylko nie bardzo rozumie i wyjaśnia związek między ich skutkami a wciąż wysokim poparciem dla partii tak przecież ponoć znienawidzonego Mečiara czy późniejszymi sukcesami kolejnych złych – w liberalnej optyce – ludzi z partii SMERSMER–Socjaldemokracja (SMER-sociálna demokracia, SMER-SD).[2] pod wodzą Roberta Fico, ale i serwuje nam opinie po prostu groteskowe. W zakończeniu rozdziału czytamy bowiem:

Scenariusz mógł wyglądać następująco: […] Dzurinda naprawia słowacką ekonomię i wprowadza kraj do Europy, Słowacja w ciągu piętnastu lat dogania Austrię i wszyscy żyją długo i szczęśliwie.

Trudno o gorszą syntezę mitomanii i ignorancji. Austrii, czyli jednego z najbogatszych krajów Europy i należącego do czołówki w skali świata, nie dogoniła nie tylko Słowacja, ale i na przykład Czechy. Te same, które po „rozwodzie” przejęły niemal wszystkie kluczowe aktywa, zresztą nieprzypadkowo, bo historycznie były regionem znacznie bardziej bogatym, uprzemysłowionym, zurbanizowanym i mieszczańskim niż peryferyjno-wiejska Słowacja. Ta ostatnia była bliższa pod względem rozwojowym Rumunii niż Czechom i z tejże pozycji nie mogła marzyć o dogonieniu Austrii nawet w perspektywie, obawiam się, nie piętnastu, lecz stu pięćdziesięciu lat.

*

Po lekturze pierwszego i zarazem najdłuższego rozdziału wiemy już, jaka to będzie narracja i że nie ma ona nic wspólnego z choćby tylko częściowym wyważeniem sądów. Że będzie to w zasadzie zestaw opinii i komunałów rodem z bratysławskich kręgów liberalno-postępowych zawartych w książce, która zapewne pozostanie dla wielu polskich czytelników pierwszym, jedynym lub głównym źródłem informacji o Słowacji. Przy czym rozdział ten przynajmniej nosi znamiona literatury faktu – sporo tu źródeł, dat, cytowanych opinii, nawet jeśli sama narracja i jej wymowa pozostają przy tak zupełnej stronniczości i uproszczeniach tworem komiksopodobnym.

W kolejnych rozdziałach będzie za to sporo opowieści tyleż potoczystych, co i pełnych pustosłowia, dygresji, bardzo luźno traktowanej faktografii czy po prostu chaotycznych. Gdy w jednym z rozdziałów autorka przedstawia partię „Mamy Tego Dość” i jej lidera Patrika Magdoškę, czyli niszowy, rolniczy ruch protestu, pojawia się mnogość wątków i dygresji, z których trudno złożyć sensowną całość. Czytamy na przykład, że w Bratysławie budynki i infrastruktura są w opłakanym stanie (wątek powróci przy okazji innego tematu) i „widać, że pieniądze pozyskiwane z funduszy unijnych wyparowują”, choć zarazem nie pojawia się pytanie, co w tej sprawie robili politycy opcji innych niż Mečiar i Fico, bo przecież rządzili Słowacją i jej stolicą nie tak znowu krótko. Są też rolnicy protestujący nie do końca wiadomo przeciwko czemu, bo autorka mgliście opisuje ich problemy i postulaty. Wiemy, że są ze wschodniej części kraju, a „tutaj rozdawnictwo się nie skończyło”, przy czym owo „rozdawnictwo” okazuje się być „płynnym przejściem od etapu szalonej prywatyzacji doby Mečiara do wypisywania projektów unijnych”. Kto czytał wspomnianą na początku książkę Bána, którą Gogola zresztą przywołuje w bibliografii, ten będzie wiedział, jakie są ich problemy, rzeczywiście każące stawiać poważne oskarżenia słowackim elitom władzy, w tym także „populistom” – kto natomiast nie czytał, ten się z Ufo nad Bratysławą tego nie dowie.

W tymże rozdziale czytamy również, jakoby za rządów SMER nastała szczególna wycinka lasów w Słowacji. Eksploatatorski, antyekologiczny, staroświecki model leśnictwa jest w Słowacji zmorą od dekad, niezależnie od tego, kto rządzi, co wiem choćby stąd, że pisała o tym niejednokrotnie polska prasa ekologiczna, a z tamtejszymi obrońcami przyrody miałem okazję współpracować już dawno temu – akurat wtedy, gdy rządził Dzurinda i działy się podobne rzeczy. Autorka z nikim takim nie rozmawia, nie ma tu żadnego materiału dowodowego, żadnych porównań, zestawień, dokumentów, odwołań historycznych i tym podobnych. Całość oskarżenia opiera na tym, że podczas wędrówek widziała rozjeżdżone leśne drogi i jakieś wyręby, a od niedawna funkcjonuje zakaz palenia ognisk „na dziko”. Trudno zresztą zrozumieć, czemu autorka ubolewa nad wycinką i eksportem drewna, skoro takie właśnie są prawidła i skutki reform Dzurindy – neoliberalizm, nowoczesność i „wolny handel” polegają między innymi na tym, że kraje słabsze i uboższe sprzedają tym zamożniejszym to, co mają, a ponieważ mają niewiele, zwykle zabierają się za intensywną, jeśli nie rabunkową gospodarkę surowcową.

Możemy się z tego rozdziału dowiedzieć także, iż „prowadzono tutaj [we wschodniosłowackich wsiach] silną kolektywizację, której wyraźnym śladem są rozmieszczone po najmniejszych nawet wioseczkach megafony”. Kto zna nie tylko Słowację, ale i Czechy ten wie, że nie ma to wiele wspólnego z kolektywizacją. Był to pomysł władz naszego ówczesnego „bratniego kraju” na szybki obieg informacji i propagandy w tamtych realiach technologicznych, stąd też megafony są powszechne nie tylko na wsiach, ale i w dużych miastach, na blokowiskach; nie dalej jak kilka tygodni temu miałem okazję usłyszeć z takiego urządzenia w sporym mieście przemysłowym na północy Czech apel o zapisywanie się na szczepienia przeciw koronawirusowi.

Autorka w rozdziale o farmerskim ruchu protestu ze wschodniej części kraju podejmuje, przy okazji wzmiankowania problemu suszy w rolnictwie, także wątek zmian klimatycznych. W jego ramach informuje, nie wiadomo właściwie po co, że „region bratysławski wygrywa jednak w walce z ociepleniem klimatycznym, od lat króluje tutaj bowiem uprawa wina, dla którego, jak wiadomo, ciepło nie stanowi zagrożenia”. Tymczasem ocieplenie klimatu i związane z nim anomalie pogodowe, w tym właśnie susza, stanowią obecnie zagrożenie numer jeden dla winiarstwa w skali świata, w tym w Słowacji. Osoba mieszkająca w pełnej winogradów bratysławskiej dzielnicy Rača mogłaby się tego dowiedzieć od któregoś z tamtejszych winiarzy. Albo z Internetu. Albo po prostu mniej potoczyście omawiać poruszane problemy i nie zapuszczać się w tematy, o których nie ma pojęcia. W jednym tylko rozdziale serwuje kilka takich, zupełnie niepotrzebnych dygresji.

*

Styl tego pisania to osobna sprawa. Książka ma dwieście pięćdziesiąt stron, ale gdyby odliczyć osobistą przedmowę i zakończenie, podziękowania i tym podobne, zostanie niewiele ponad dwieście. Niedużo jak na opisanie kraju, jego przeszłości, kultury, polityki, zróżnicowania etnicznego i jeszcze kilku aspektów, w tym raczej ciekawostkowych niż relacjonujących coś ważnego z historii czy teraźniejszości Słowacji. Może by to wystarczyło, gdyby nie zaawansowane wodolejstwo Gogoli. Przykładem ekstremalnym jest rozdział Trzy słowackie morza.

Autorka wychodzi w nim z założenia, że skoro Słowacy nie mają dostępu do morza, to muszą mieć jakieś jego ekwiwalenty. Na dwunastu stronach postanowiła je opisać, przy czym wywód ten dałoby się streścić w trzech niedługich akapitach i niczego nie stracić. Pierwszym „słowackim morzem” jest ponoć Balaton, który „przeżywał w słowackiej turystyce wzloty i upadki”. Chodzi o to, że „za komuny” Słowacy mogli tam jeździć, ale niezbyt chcieli, wyboru wszakże nie było, więc jeździli, później nie jeździli, a teraz czasami jeżdżą. I jeszcze o to, że autorka też pojechała, jadła langosza i widziała „madziarskie włochate brzuchy”. Drugim „słowackim morzem” jest Adriatyk, gdzie nasi sąsiedzi niezbyt mogli jeździć dawniej, bo przydział dostawali tylko ci lepiej ustawieni w ówczesnej hierarchii, ale po wojnach bałkańskich mogą jeździć już wszyscy, więc jeżdżą, autorka też, w drodze powrotnej spotkała na stacji benzynowej licznych rodaków swojego męża.

Trzecie „morze” to Zemplínska Šírava – sztuczny akwen we wschodniej Słowacji. Tam autorka również jedzie, namówiona przez kolegę pochodzącego z nieodległej miejscowości. Jedzie, choć, jak podkreśla, wschód kraju to nie jest oczywisty cel podróży „bratysławskiej kawiarni”. Decyzja byłaby godna pochwały, choć wydaje się oczywista dla kogoś, kto chce opisać jakiś kraj, gdyby nie to, co Gogola nam relacjonuje. Wspomina czasy rozkwitu okolicy, ale w odniesieniu do teraźniejszości informuje polskiego czytelnika, że po przełomie ustrojowym

 

Zemplínska Šírava zaczęła powoli pustoszeć. Buda za budą, pensjonat za pensjonatem, wszystko ziało pustką jak pustynie w westernach. […] Chociaż w ostatnim dziesięcioleciu próbowano reanimować jedyne morze w kraju, skutek jest opłakany. Blaszane baraki uderzają o siebie, chwiejąc się i wydając złowieszcze dźwięki, jakby zwiastowały nadejście tajemniczej armii. Z ich otwartych trzewi wyłaniają się wyblakłe od słońca pluszaki i zamknięte atrakcje turystyczne. Słowackie morze wysycha.

 

Opis brzmi niemal jak z wizyty w Czarnobylu, prawda? W czasie, gdy autorka pisała Ufo nad Bratysławą, odwiedziłem w lipcu 2020 roku tę samą okolicę. Można jej wiele zarzucić – zupełny chaos przestrzenny, sterty śmieci, samochody parkujące na plaży nieomal przy brzegu akwenu, grupy pijanych nastolatków i tym podobne – ale będzie to coś dokładnie odwrotnego niż wyłania się z opisu Gogoli. To miejsce w sezonie letnim tętni życiem – setki, jeśli nie tysiące aut, wiele kwater (od staroświeckich kempingów, przez zadbane pensjonaty, po nowoczesne hotele), sporo punktów gastronomicznych i usługowych oraz nieprzebrane tłumy odwiedzających. W epoce Internetu można w kilka sekund znaleźć wiele aktualnych zdjęć dokumentujących taki stan rzeczy. Wszystkie one obrazują popularne miejsce odpoczynku, nic w tym zresztą dziwnego, skoro, nawet abstrahując od przybyszów z dalszej odległości, jest położone tuż obok jednego z większych miast wschodniej Słowacji, Michalovców, dla którego stanowi zaplecze rekreacyjne.

Styl tej narracji miał być z założenia „fajny”. Dużo tu języka potocznego, uwag na marginesie, humoru, kąśliwości, emocji, dygresji. Sprawdza się to, jeśli jest stosowane w odpowiednich proporcjach, ale w takiej dawce zaczyna męczyć czytelnika i przytłaczać całość, szczególnie w tych licznych fragmentach, gdzie konkretów jest niewiele, a w dodatku wspomniane zabiegi są banalne, zgrane i pretensjonalne. To nie jest Andrzej Stasiuk z wielostronicowymi fragmentami pozbawionymi konkretów i faktografii, ale pisanych znakomitym językiem i z opisu nieistotnych detali tworzących świetne obrazy. To nie jest Krzysztof Varga, który własne obserwacje, poglądy, uwagi czy trzeciorzędne zdarzenia potrafi wpleść w spójny i pogłębiony wgląd w zawiłości węgierskiej kultury, przeszłości czy obecnych trendów. To nie jest nawet Ziemowit Szczerek, który w skrajnie subiektywne obserwacje i narracje wkłada ogrom pasji i emocji, dzięki czemu jest to żywe i poruszające. U Gogoli ten zabieg tylko nuży, bo i dominuje nad resztą, i niewiele wnosi do sprawy. A przede wszystkim w miarę lektury wywołuje wrażenie, że autorka niewiele o Słowacji wie, niewiele ważnego ma do powiedzenia, niewiele pracy researcherskiej wykonała, więc pustosłowie stanowi jedyny ratunek, żeby książka o tak wielu aspektach rzeczywistości tego kraju miała choć trochę poważną objętość.

*

Jest też oczywiście o Polsce. Autorkę Polska męczyła, doskwierał jej tu nawet widok wierzb, więc z ulgą z Polski wyjechała. I w porządku, przecież nic na siłę. Słowacy są wedle niej fajni, wyluzowani, bezpruderyjni, nakręcili w kościele film pornograficzny, opalają się nago gdzie popadnie, tymczasem u nas dominuje „biała, nieznosząca inności Polska katolicka”, „katolicka hegemonia” i tak dalej. Zresztą słowacki katolicyzm też jest ponoć znacznie lepszy niż nasz, choć z jego opisu dokonanego przez Gogolę wyłania się obraz, który mnie, człowieka o zerowej łasce wiary, wydaje się cokolwiek głupkowaty. Typowa dla polskiej liberalnej inteligencji maniera narzekania w duchu „w Polsce zawsze wszystko źle, a nawet najgorzej” nie tylko jest do cna nudna, bo tysiąckroć zgrana w tego rodzaju tekstach (a w przypadku takiego wydawnictwa i jego klienteli ani odrobinę odważna, lecz po prostu konformistyczna), ale i komicznie wypada na tle neofickiej „słowackości” Gogoli.

Gdy bowiem autorka próbuje objaśniać nam dzisiejsze i dawniejsze narodowościowe problemy Słowacji, w tym przede wszystkim antagonizm słowacko-węgierski, wówczas okazuje się, że to, co w Polsce byłoby rażące, jest całkiem w porządku w jej nowej ojczyźnie. Autorka usprawiedliwia na przykład decyzję władz Słowacji o wprowadzeniu prawa uniemożliwiającego posiadanie podwójnego obywatelstwa. Ciekawe, że ponoć „nieznosząca inności Polska” nie ma z tym problemu. Gogola tłumaczy słowackie realia wywodami rewindykacyjnymi premiera Orbána (który wedle niej też zresztą jest dyktatorem). Te ostatnie niewątpliwie budzą wiele wątpliwości w ogóle, a szczególnie z punktu widzenia ościennych państw zajmujących częściowo tereny dawnych „wielkich Węgier”. Nie zmienia to faktu, że autorka nagle zaczyna epatować odbiorców przedziwnymi wizjami „referendum w sprawie aneksji”, które może „sprowokować” władza w Budapeszcie. Trudno pojąć, o co w ogóle chodzi, o jakie referendum i gdzie. Węgierskie nie powinno Słowaków obchodzić i niepokoić, bo nie ma dla nich żadnej mocy sprawczej (chyba że ktoś wyobraża sobie, iż węgierskie referendum da zielone światło dla jakiejś napaści zbrojnej na północnego sąsiada), w całej Słowacji trudno byłoby „Budapesztowi” cokolwiek wiążącego „sprowokować”, a jeśli mowa o przygranicznych terenach południa kraju, zamieszkiwanych przez mniejszość węgierską, to i w tym przypadku trudno potraktować poważnie wizję jakichś lokalnych referendów, które w obecnych realiach miałyby zostać z podpuszczenia Budapesztu zorganizowane i cokolwiek zmienić w kwestii słowackich granic.

Autorka w kontekście słowackiej przeszłości i węgierskiego panowania nad słowackim ludem rozumie obawy i reakcje potomków tego ostatniego, ale już w przypadku Polski niekoniecznie. Historia obu krajów nie jest oczywiście bliźniacza, bo słowacka niepodległość jest nader krótka, ale trudno przeoczyć podobne wieloletnie pozbawienie naszych nacji samostanowienia i rzeczywistość zaborczo-okupacyjną. Gogoli te podobieństwa się nie nasuwają. Przeciwnie, my jej zdaniem mamy jakoby być podobni do Węgrów, a „opłakiwanie przepadku sfery wpływów spaja nas z bratankami silniej niż szabelka i szklanka”, co autorka wnioskuje na podstawie solidnej faktografii – a dokładnie mówiąc tego, że jej polski kolega ze studiów wykrzykiwał coś niemądrego we Lwowie.

Nie jest jednak tak, że wobec Słowaków krytyczno-potępieńcza maniera, dość typowa dla – nie tylko polskiej – liberalnej inteligencji, zupełnie znika. Co prawda wiemy, że Słowacy są fajni, wyluzowani, opalają się topless i nakręcili film porno w świątyni katolickiej, ale nie są przecież bez wad. Autorka poucza ich, w całym osobnym rozdziale, jakiego z dawnych władców powinni czcić dzisiaj i komu stawiać pomniki, bo jej zdaniem czynią to niewłaściwie; tu zresztą znowu częściowo winna jest ponoć Polska, gdyż „nasze ekspansywne i agresywne narracje narzucane sąsiadowi z pewnością mu nie pomagają” – choć zupełnie nie wiadomo, czego dotyczy ten poważny zarzut w kwestii relacji polsko-słowackich.

W innym miejscu autorka z zadowoleniem informuje, iż folklor jest w Słowacji tak wszechobecny, że w młodzieżowej knajpie w mieście sporym jak na realia tego kraju odbywają się koncerty muzyki cymbałowej (nie wspomina zresztą, że to zjawisko „importowane” z Moraw w czasach Czechosłowacji), ale informuje nas też, iż „słowackie etno jest niezwykle zakonserwowane” (nie wiemy, czemu aż niezwykle, bo za punkt odniesienia służy jej tylko Polska), a „słowaccy intelektualiści z zawstydzeniem patrzą na podejmowanie w Bratysławie zagranicznych dyplomatów haluszkami czy trhancami”, przy czym, o zgrozo, „rodzimej kuchni nie eksponują bynajmniej na nowoczesnych dizajnerskich talerzach”.

Z kolei objaśniając w różnych miejscach książki, że Słowacy byli przede wszystkim narodem chłopskim, ciemiężonym, poddawanym rozmaitym formom opresji zarówno narodowościowej (węgierskiej), jak i społecznej (obcojęzyczne elity eksploatujące lud), mimo to rozlicza ich z tego, że „tak łatwo rezygnują z dziedzictwa, które przecież jest ich udziałem – mieszczańskiego, rzemieślniczego, ziemiańskiego”. Może dlatego, że mają go tak niewiele, co dobrze wiadomo z opracowań historyków. Bardzo dobrym, krótkim wglądem w tę kwestię jest natomiast felieton Sándora Máraia Matka rajcy Jakaba. Ten przepiękny tekst o jego rodzinnej, dawnej Kassie, czyli obecnych Koszycach, drugim co do wielkości mieście dzisiejszej Słowacji, traktuje o dawnym miejscowym patrycjacie. Był on w dużej mierze węgierski, a jeśli nie był węgierski, to niemiecki, żydowski i tak dalej, a tylko w bardzo niewielkim stopniu słowacki. Podobnie było w całych ówczesnych Górnych Węgrzech, czyli dzisiejszej Słowacji. Nie jest to winą Słowaków, lecz ówczesnych realiów polityczno-gospodarczo-narodowościowych, ale trudno się dziwić, że społeczeństwo w ogromnej mierze post-chłopskie nie sięga po tradycje po prostu mu obce.

Kulminacją żalów i pouczeń wobec Słowaków jest wywód, który pojawia się, w zasadzie nie wiedzieć czemu, w rozdziale odbrązowiającym postać Janosika (akurat ten wątek wypada nieźle i ciekawie), a przy okazji bardzo skrótowo omawiającym różne dziejowe krzywdy tego narodu, który przecież nie miał zbyt wiele szczęścia. Gogola ni z tego ni z owego pohukuje:

 […] silny mit „ofiary”, który Słowacy pieczołowicie pielęgnują po dziś dzień, jest ich największym wrogiem. […] To okoliczności sprawiły, że na tysiąc lat znaleźli się w madziarskiej niewoli. To okoliczności zdecydowały, że podporządkowali się III Rzeszy, to okoliczności wreszcie narzuciły im lata socjalizmu. Zawsze okoliczności, nigdy oni sami. Poczucie krzywdy pozbawia więc Słowaków poczucia odpowiedzialności.

 Zapewne Słowacy mają na koncie różne wady i dziejowe zaniedbania, ale naprawdę nie wiem – w świetle choć podręcznikowej wiedzy o losach tej nacji – jakie mieli pole manewru i sprawczość w kwestii wielowiekowej węgierskiej dominacji czy panowania real-socjalizmu w powojennej Czechosłowacji…

*

Wróćmy jeszcze do bieżącej polityki okołopartyjnej, bo ten aspekt słowackiej rzeczywistości eksploruje Gogola nie tylko chętnie, ale i w duchu aż do przesady skrajnie naśladowczym wobec „prawd” obozu liberalnego. Gdy już wiemy, że Mečiar był straszliwym dyktatorem, autorka rozprawia się z Robertem Fico, jego ugrupowaniem SMER, ich rządami oraz domniemanymi łotrostwami. Są tam fragmenty, w których autorka wydaje się rozumieć przyczyny powodzenia „populistów”. Postarali się oni o „najbardziej uciśnionych” i sięgnęli po głosy grup i regionów dotychczas lekceważonych, a „nowe przywileje” zaoferowane przez Fico pracownikom najemnym „rozgniewają przedsiębiorców”, lecz „dla premiera przede wszystkim liczył się głos tych, którzy byli najniżej”. Dla mnie brzmi to jak najlepsza reklama „populistów” i esencja polityki demokratycznej. Gogola jednak wszystko to podaje w tonie krytyczno-prześmiewczym. Nie dowiemy się, skąd się wzięli ci biedni i sponiewierani po latach rzekomo świetnych rządów Dzurindy, gdy, jak pamiętamy, Słowacja o mało nie dogoniła Austrii. Dowiadujemy się za to, co jest pisane z niewątpliwą przyganą, jak gdybyśmy czytali wywody balcerowiczowskiego „boomera” w rodzaju Witolda Gadomskiego, że wsparcie słabych było dla premiera ważne, „nawet jeśli miałoby to kosztować państwo miliony”.

W dodatku SMER jakoby miał być skorumpowany, korumpować i tolerować korupcję. Zarzut ten znowu jest podany do przyjmowania na wiarę, w tonie samych ogólników, bez żadnych konkretów. I za pomocą wydawania wyroków bez werdyktu sądów czy innych instytucji. Gdy dochodzimy do głośnej sprawy zabójstwa dziennikarza Jána Kuciaka i jego narzeczonej Martiny Kušnirovej, które to morderstwo wywołało masowe protesty i polityczne trzęsienie ziemi w Słowacji, Gogola stwierdza, że Fico był powiązany z Marianem Kočnerem i „dobrze wiedział”, iż to ten ostatni stoi za zabójstwem. Nazywa też Kočnera „głównym zleceniodawcą zabójstwa”. Pisze to w książce wydanej ponad rok po tym, gdy sąd orzekł, iż nie da się udowodnić, że – ujęty i skazany – zabójca działał na zlecenie Kočnera. Był to sąd w kraju rządzonym wtedy przez przeciwników SMER i Ficy. Autorka uważa, że fakt ten jest „porażką słowackiego sądownictwa”. Przy czym kilkadziesiąt stron dalej, w laurce na temat prezydentki Zuzany Čaputovej, czytamy nie tylko, że „przykład Słowacji pokazuje, jak wiele wnoszą do polityki kobiety”, ale i dowody na to mają być następujące:

Od początku trwania jej kadencji doprowadzono do finału ciągnące się w nieskończoność procesy korupcyjne, zamknięto dochodzenie w sprawie Kuciaka, wydano wyrok na faszystę Kotlebę. Za przyciśnięcie do ściany pogrążonego w marazmie słowackiego wymiaru sprawiedliwości odpowiedzialna jest również ministerka sprawiedliwości Mária Kolíková.

Nasuwa się zatem pytanie, czy autorka uważnie czytała własną książkę…

Całość miewa lepsze momenty. Dobrze wypada część o Rusinach i problemach tej mniejszości, co zresztą zapewne wynika z faktu, że Gogola pracę magisterską napisała właśnie o nich. Niezłe są też fragmenty o relacjach słowacko-węgierskich, Romach czy zniszczeniu starych (po)żydowskich dzielnic Bratysławy. Ale i wówczas, gdy książka zaczyna być ciekawsza, wątek kończy się, zanim na dobre rozwinie, pojawiają się dygresje, które zastępują konkrety (nie dowiemy się nawet tego, ilu Romów jest w Słowacji), autorka rzadko wychodzi poza informacje dość dobrze znane (jak fragmencik o romskim osiedlu-getcie Luník IX w Koszycach) albo cały efekt psuje niezbyt mądrymi wywodami, jak choćby wtedy, gdy opisując Bratysławę i zniszczenie w czasach realsocjalizmu unikatowej synagogi neologicznej, dodaje pod adresem miasta o wielowiekowej historii i rozmaitych atrakcjach, że w ten sposób utracono „jeden z głównych powodów, dla których warto byłoby dłużej się zatrzymać w stolicy”.

Ta książka zapewne spodoba się publice nazwanej ironicznie swego czasu „młodymi wykształconymi z wielkich miast”. Im mniej wiedzą na omawiany w niej temat, tym zapewne bardziej się spodoba. Jest dobrze skrojona pod gusta, język i system wartości tej grupy. Być może nawet zasłuży na jedną ze środowiskowych nagród. Całość to coś w rodzaju hipotetycznej publikacji, w której jakiemuś narodowi zaprezentuje i objaśni Polskę zbiór tekstów autorstwa publicysty „Gazety Wyborczej” czy „Polityki”. Z tych młodszych, gorszych warsztatowo, bardziej zapalczywych, ideowo wyrazistych w kierunku postępowo-liberalnym, przedkładających opinie ponad informacje, łatwo etykietujących i oceniających, chętnych do zabierania głosu na wszelkie tematy, czołobitnych i zupełnie niezdystansowanych wobec poglądów swojego środowiska, a wręcz uważających je za jedyne słuszne, oczywiste i obowiązujące. Powstałaby w efekcie rozprawka coś przecież o Polsce mówiąca, ale i bałamutna. W dodatku po prostu błaha, bardzo przyczynkarska, chaotyczna i niewiele mówiąca o kraju innym niż ten, który „widzą” czy raczej wyobrażają sobie postępowo-liberalni opiniodawcy z klasy średniej i/lub kreatywnej. W tym przypadku więcej o różnych aspektach „słowackości” dowiemy się nawet z co lepszych przewodników, gdzie takie informacje pojawiają się siłą rzeczy na marginesie treści turystyczno-krajobrazowych. Otrzymujemy materiał, który obiecuje sporo, a oferuje niewiele.

Nie da się mizernego efektu końcowego usprawiedliwić „osobistym” czy „subiektywnym” charakterem całości. Wspomniałem na początku o książce Andreja Bána. Jego Słoń na Zemplinie. Opowieści ze Słowacji (polska edycja: Książkowe Klimaty, 2019) jest w założeniu podobny. To reportażowo-przyczynkarska opowieść o ojczystym kraju autora. Z hojnie wymyśloną listą tematów – i tych o „wielkich sprawach”, i tych o marginaliach, ciekawostkach czy kuriozach. Naznaczona liberalną manierą krytycyzmu wobec rodaków, wałkowaniem „wad i błędów narodowych”, niechęcią wobec „populistów”. Z podejrzliwością wobec poczynań tych polityków i partii, którzy są nie dość „europejscy” czy „nowocześni”. Z zacięciem do tropienia korupcji, przekrętów, klientelizmu politycznego, szemranych powiązań decydentów i tym podobnych. Z nieskrywaniem własnych, wyraziście postępowo-liberalnych poglądów i ocen, a wręcz traktowaniem ich jako oczywistych. U Bána jest niemal wszystko to, co w książce Gogoli, a lista wątków i tematów pokrywa się w stopniu znamionującym niewielką pomysłowość autorki Ufo nad Bratysławą. Problem natomiast w tym, że u Gogoli nie ma prawie nic z tego, co jest w książce Bána: dobrego warsztatu dziennikarskiego, znacznej przewagi konkretów nad pustosłowiem, porządnego rozpoznania Słowacji, ciekawości wyrażającej się w odkładaniu choć czasami własnych poglądów i oczekiwań czy chęci dociekania przyczyn postaw odmiennych niż własne. Zbiór tekstów słowackiego dziennikarza jest do bólu stronniczy, a w wielu aspektach i ocenach równie do bólu przewidywalny – a mimo to stanowi całkiem wartościowy wgląd w „słowackość”; również dla czytelnika, który z autorem się nie zgadza z tym, tamtym, a nawet z niemal wszystkim. Szkoda, że z tych dwóch niedawno wydanych książek o mniejszym z naszych południowych sąsiadów to właśnie ta autorstwa Gogoli zyska zapewne znacznie większą popularność.

Weronika Gogola, Ufo nad Bratysławą, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021.

 

okładka książki

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Remigiusz Okraska, Słowacja przez bardzo liberalne okulary, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 127

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...