Nowy Napis Co Tydzień #129 / Dylematy i rozterki pierwszego sekretarza
Dwudziesta rocznica wprowadzenia stanu wojennego stała się okazją do wielu wypowiedzi oceniających to wydarzenie oraz usiłujących zrekonstruować motywy jego głównego reżysera. Obrońcy decyzji Wojciecha Jaruzelskiego zastosowali podwójną strategię argumentacji. Z jednej strony podnosili osobiste zalety generała: dobrą wolę, patriotyzm i poczucie odpowiedzialności, z drugiej zaś przypominali uwarunkowania obiektywne: to, że sytuacja w roku 1981 była właściwie bez wyjścia, a podjęta decyzja – czymś koniecznym w tym sensie, że każda inna musiała powodować znacznie gorsze skutki. Publiczna dyskusja nad stanem wojennym toczyła się głównie wokół dylematów zasugerowanych przez ową strategię, chociaż nietrudno zauważyć, że oba sposoby argumentacji są wyjątkowo zwodnicze. Mają na celu budzenie sympatii do generała, niczego natomiast tak naprawdę nie wyjaśniają.
Nie warto się spierać w kwestii subiektywnych intencji generała. Oczywiście nikt z nas nie ma dostępu do myśli i sumienia innego człowieka oraz nie ma prawa gołosłownie podważać uczciwości jego deklaracji. Z tego samego względu nie mamy podstaw kwestionować subiektywnego przekonania Bolesława Bieruta czy innych oprawców z czasów stalinowskich co do ich głęboko patriotycznych pobudek. Oparcie się wyłącznie na deklaracji szlachetnych motywów nie pozwala odróżnić autentycznej odpowiedzialności za kraj od rojeń zdeprawowanego umysłu.
Podobnie dwuznaczne jest odwoływanie się do kategorii mniejszego zła. Dość przypomnieć, że takiego samego argumentu użył kapitan Służby Bezpieczeństwa Grzegorz Piotrowski, tłumacząc swoje motywy zamordowania księdza Jerzego Popiełuszki. Opierając się na kategorii mniejszego zła, łatwo bowiem usprawiedliwić każdy czyn i każdą zbrodnię. Wystarczy tylko sobie wyobrazić, że możliwe jest jeszcze coś gorszego, aby dokonać „przewartościowania wartości” i ewidentne zło przedstawić sobie i innym wręcz jako dobro. Jako ilustracja przewrotności takiego myślenia niech nam posłuży znana opowiastka o wodzu sowieckiej rewolucji. Pogrążonemu w lekturze Leninowi przeszkadzała hałaśliwa gromadka bawiących się nieopodal dzieci. Chwycił więc pasek i zaczął nim okładać malców. Jakiż to szlachetny człowiek! Mógł zastrzelić, a nie zastrzelił!
Co się kryje za twierdzeniem, że ze względu na uwarunkowania zewnętrzne stan wojenny był konieczny, a Jaruzelski po prostu nie miał innego wyboru? Właściwy sens owego twierdzenia łatwiej dostrzec w metaforycznym sformułowaniu Adama Michnika: „Sytuacja przypominała grecką tragedię, w której wszyscy muszą odegrać do końca swe role, a i tak wszystko się źle skończy”. Innymi słowy, Jaruzelski – niczym Edyp zabijający własnego ojca – nie jest tak naprawdę odpowiedzialny za żadne zło. To fatum jest faktycznym sprawcą wszystkich nieszczęść, a nasz bohater okazuje się tylko ślepym narzędziem w jego rękach. Stąd płynie sugestia: nie czepiajmy się szczegółów. Po co odsłaniać nowe fakty, drobiazgowo analizować motywy lub, co gorsza, zaglądać za kulisy? Przecież widownia – jak przystało na antyczną tragedię – ma jedynie podziwiać wewnętrzne piękno głównego bohatera oraz współprzeżywać jego osobiste rozterki: od samobójczych myśli po ostateczną determinację i pogodzenie z losem.
Retoryka wypowiedzi usprawiedliwiających postawę Jaruzelskiego odwołuje się niemal w całości do emocji, do naturalnego odruchu współczucia wobec tragicznej postaci rzuconej przez los w sytuację bez wyjścia. Gdyby natomiast w owych głosach pominąć otoczkę perswazyjno-uczuciową i wyłuskać z nich coś na kształt racjonalnej argumentacji, sprowadziłaby się ona do twierdzenia: skoro generał mówi, że chciał dobrze i nie mógł inaczej, to znaczy, że chciał dobrze i nie mógł inaczej.
Aby opuścić obszar jałowej dyskusji, nie ma potrzeby kwestionować subiektywnego przekonania generała, że chciał dobrze. Wystarczy tylko zapytać konkretnie: czego tak naprawdę chciał, co uważał za dobro, a co za zło, jakie były jego faktyczne cele, motywy i dążenia? Odpowiedzi na te pytania można poszukiwać na dwa uzupełniające się zresztą sposoby. Pierwszą drogą podąża spore grono polskich historyków współczesności. Warto wspomnieć zwłaszcza ostatnią książkę Andrzeja Paczkowskiego Droga do „mniejszego zła”. Strategia i taktyka obozu władzy lipiec 1980 – styczeń 1982, znakomicie przeprowadzoną analizę wszystkich chyba dostępnych dziś dokumentów dotyczących stanu świadomości autorów stanu wojennego.
Obraz, który się w ich świetle rysuje, jest jednoznaczny. Zorganizowanie się społeczeństwa w niezależną od Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej legalną instytucję od samego początku stanowiło dla komunistycznej władzy ewidentne zło, z którym należało się jak najszybciej rozprawić. To nie podlegało dyskusji, problemem były tylko czas oraz rodzaj i zakres użytych środków. W sierpniu 1980 roku rozwiązanie siłowe uznano za niemożliwe do skutecznego przeprowadzenia. Na posiedzeniu Biura Politycznego 29 sierpnia, kiedy zapadły rozstrzygające decyzje, Edward Gierek stwierdził: „Może trzeba wybierać mniejsze zło, a potem starać się z tego wybrnąć”
Po pierwsze, podjęto atak propagandowy, prowadzony przede wszystkim przez resort Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, „głównego eksperta partii i władzy ludowej w walce politycznej”. Tak rozumiana „walka polityczna” oznaczała po prostu działalność agenturalną, fałszerstwa i prowokacje. Chodziło o to, aby „»wpuszczać przeciwnika w maliny«, w sytuacje, które będą stawiać wroga w trudnym lub kompromitującym go położeniu, a zwłaszcza pokazywać, że jest on nieodpowiedzialny, awanturniczy i prowadzi kraj do przepaści”. Przeciwstawiając sobie różne nurty „Solidarności”, korumpując poszczególnych działaczy, umieszczając we władzach związku swoich agentów, a zwłaszcza starając się poprzez zmasowany atak propagandowy pozbawić ruch poparcia społecznego, partia mogła mieć nadzieję, że „uda jej się zrealizować zadanie bez konfrontacji” – to znaczy wkomponować niezależny związek w system, czyniąc z jego niezależności zwykłą fasadę.
Po drugie, już w sierpniu 1980 roku przystąpiono do przygotowań wprowadzenia stanu wojennego, które w zasadzie ukończono w marcu następnego roku. Jeden spośród trzech branych pod uwagę jego wariantów, uwzględniający największy zakres oporu społeczeństwa, zawierał stwierdzenie: „nie wyklucza się pomocy wojsk Układu Warszawskiego”.
Oba scenariusze stanowiły jedną całość. Oczywiście lepsze i mniej kosztowne dla partii byłoby „niekonfrontacyjne” rozprawienie się z „Solidarnością”. Gdyby jednak to się nie powiodło, taktyka jej skłócania, dzielenia oraz pozbawiania zaplecza i tak była koniecznym warunkiem wstępnym rozwiązania siłowego.
O motywach kierownictwa PZPR wiele mówią posunięcia mające na celu wewnętrzną integrację aparatu władzy, na przykład spacyfikowanie partyjnego ruchu reformatorskiego, tak zwanych struktur poziomych, jak również rozbicie inicjatywy Związku Zawodowego Funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej. Władza nie tolerowała na dłuższą metę w swoich szeregach ludzi poszukujących autentycznych reform ustrojowych. Podjęła natomiast planowe działania, które miały izolować członków partii, milicji, a zwłaszcza Służby Bezpieczeństwa i wojska oraz ich rodziny od wpływów społeczeństwa zainfekowanego ideami „Solidarności”. Rozpuszczanie pogłosek o listach proskrypcyjnych, świadomie kreowana atmosfera zagrożenia ze strony rzekomych solidarnościowych bojówek, to wszystko miało kształtować psychikę grupy pretorianów gotowych bronić socjalizmu jak niepodległości.
5 grudnia 1981 roku na posiedzeniu Biura Politycznego generał Jaruzelski stwierdził: „Jest to potworna, makabryczna kompromitacja dla partii, że po 36 latach sprawowania władzy trzeba jej bronić siłą milicyjną. Ale przed nami nie ma już nic. Trzeba być przygotowanym do podjęcia decyzji, która pozwoli uratować to, co podstawowe”. Etap „walki politycznej” zakończył się. Przystąpiono do zbrojnego ratowania podstaw. Wypowiedziano otwartą wojnę społeczeństwu, aby zapobiec – jak to wówczas głoszono – wojnie domowej, choć ową wojnę władza prowadziła w „politycznej” i „niekonfrontacyjnej” formie już od Sierpnia 1980 roku, a teraz po prostu otwarcie sięgnęła po broń. Dopiero po roku 1989 głównym złem, któremu miał zapobiec stan wojenny, okazała się nagle, w deklaracjach jego autorów, już nie wojna domowa, ale interwencja sowiecka.
W zachowanych dokumentach nie odnajdziemy najmniejszej wskazówki sugerującej, że Kania, Jaruzelski czy też ktokolwiek z liczących się członków aparatu władzy poszukiwał rozwiązań, które mogłyby w istniejących realiach geopolitycznych doprowadzić do jakiegoś względnie trwałego modus vivendi, opartego na uznaniu niezależności powstałych organizacji społecznych. Tym bardziej trudno przypuszczać, aby mogły się jeszcze pojawić jakieś materiały świadczące o tym, że ówczesnym przywódcom PRL-u chodziło o coś więcej niż ratowanie komunistycznego systemu oraz własnej w nim pozycji. Ich dzisiejsze deklaracje, skonfrontowane z materiałem historycznym, jawią się jako wymyślone ex post próby racjonalizacji i samousprawiedliwienia. Gdyby faktycznie istniały jakiekolwiek dokumenty ukazujące ich w lepszym świetle, oni sami już dawno zatroszczyliby się o to, aby stały się one publicznie znane.
*
Dyskusję nad motywami wprowadzenia stanu wojennego należy uzupełnić o jeszcze jedną perspektywę. Historycy tworzą swoje hipotezy niejako „od dołu”: zbierają dokumenty, świadectwa i na ich podstawie próbują w sposób „indukcyjny” zrekonstruować zamysły oraz cele głównych aktorów owych wydarzeń. Jest jednak możliwość spojrzenia „od góry” – fenomenologiczna droga wglądu w hierarchię wartości i sposób myślenia, które określały horyzont decyzji ówczesnej władzy.
W takiej perspektywie podstawową sprawą jest uwzględnienie tego, co się znalazło na marginesie debaty: oczywistego faktu, że PRL stanowiła część systemu komunistycznego, a jej przywódcy, z pierwszym sekretarzem PZPR na czele, byli przede wszystkim funkcjonariuszami owego systemu. Trudno się dziwić, że generał Jaruzelski i jego współtowarzysze swój związek z systemem sowieckim próbują za wszelką cenę przemilczeć lub przynajmniej zminimalizować. Jednak w ich wypowiedziach wątek uwikłania w system nieustannie powraca. Jako znakomity przykład może posłużyć ciągłe podkreślanie przez nich tezy, że generał musiał zrobić to, co zrobił. Faktycznie – gdy ktoś wkracza na drogę kariery partyjnej i marzy o funkcji pierwszego sekretarza partii komunistycznej, musi się dostosować do jej wewnętrznej logiki. Sam nakłada na siebie więzy konieczności, które odtąd będą wyznaczały horyzont jego myślenia i działania. W ten sposób sam oddaje się w ręce fatum. Wybiera drogę, na której byt partyjnego funkcjonariusza określa i determinuje jego świadomość.
Jaka jest istota sposobu myślenia funkcjonariusza partii komunistycznej? Jaka logika kieruje rządzącym nim fatum? Są one oparte na prostej zasadzie: trzeba wiedzieć, gdzie się znajduje ośrodek władzy oraz akceptować wyznaczane przezeń kierunki działań jak swoje własne. Przekładając tę zasadę na konkret, możemy zrekonstruować najważniejsze cele i motywy Pierwszego Sekretarza (przedstawionego tutaj jako pewien typ idealny), a tym samym lepiej zrozumieć jego najgłębsze rozterki. Takie spojrzenie pozwala nam pominąć osobowościowe cechy Wojciecha Jaruzelskiego, dotyczy bowiem uwarunkowań obiektywnych, które musiała uwzględniać każda osoba pełniąca podobną funkcję.
Przede wszystkim Pierwszy Sekretarz nie był suwerennym przywódcą suwerennego państwa, ale – jako funkcjonariusz systemu – wykonawcą generalnych zaleceń moskiewskiej „centrali”. Branie pod uwagę wyłącznie lokalnego kontekstu podejmowanych decyzji jest wielkim uproszczeniem. Choć z takiej perspektywy stanowisko Pierwszego Sekretarza mogło się wydawać najwyższe i w najważniejszych kwestiach decydujące, to z punktu widzenia Moskwy był on tylko zarządcą jednej z wielu prowincji imperium, który wprawdzie za zgodą swoich zwierzchników miał spory zakres wewnętrznej swobody, ale jednocześnie mógł zostać natychmiast odwołany, gdyby nie realizował w należyty sposób nadrzędnych celów komunistycznego systemu. Wszyscy zainteresowani dobrze wiedzieli, że „tej funkcji nie można pełnić bez zaufania sojuszników”. Innymi słowy, strategiczne cele Moskwy były dla wszystkich komunistycznych funkcjonariuszy – a zwłaszcza Pierwszego Sekretarza – również ich własnym celem, fundamentalnym dobrem, a jednocześnie zadaniem do wykonania, którego nie miał prawa nigdy zakwestionować nikt, kto projektował swoje życie w ramach kariery partyjnej i chciał pozostać na kluczowym stanowisku.
Główny cel Moskwy w odniesieniu do sytuacji w Polsce w latach 1980–1981 można precyzyjnie określić. Nie zmieniał się on zresztą od lat i pozostawał taki sam jak w roku 1956 w Polsce i na Węgrzech, czy w roku 1968 w Czechosłowacji: wszelkie ośrodki życia społecznego niezależne od komunistycznej władzy muszą zostać spacyfikowane. Jeśli zaś chodzi o środki mające być w tym celu użyte, preferencje Moskwy, które wynikały ze zwykłej pragmatyki i ekonomii działania, również nie podlegały wątpliwości: należy to zrobić siłami wewnętrznymi, najlepiej środkami „politycznymi”, a jeśli się nie uda, to z użyciem lokalnego aparatu przemocy. Takie właśnie rozwiązanie „problemu Solidarności” było z perspektywy centrum światowego komunizmu optymalne. Inne rozwiązania, a zwłaszcza bezpośrednia interwencja wojsk Układu Warszawskiego, ze względu na wielorakie aspekty sytuacji międzynarodowej, jawiły się jako o wiele bardziej kosztowne, a więc niepożądane.
Niektóre dokumenty zdają się wskazywać, że przywódcy sowieccy zdecydowanie wykluczali bezpośrednią interwencję wojskową w Polsce. Takie deklaracje należy jednak właściwie rozumieć. Dowodzenie, na podstawie oświadczeń członków sowieckiego politbiura, że Rosjanie na pewno by do Polski nie weszli, jest cokolwiek naiwne. Należy raczej przyjąć jako rzecz niemal pewną, że gdyby sytuacja w Polsce ostatecznie wymykała się komunistom z rąk, Moskwa – tak jak to bywało wcześniej w innych krajach – nie zawahałaby się ani chwili. Jasno wyrażana niechęć w kwestii interwencji była natomiast wyraźnym rozkazem skierowanym do przywódców PZPR: macie to załatwić własnymi rękami i zorganizować całą operację tak, abyśmy nic po was nie musieli naprawiać. Kryła się w tym jednocześnie groźba: jeśli coś pójdzie nie tak i będziemy musieli wkroczyć, to wkroczymy bez względu na koszty, ale was, towarzysze – jako fuszerów, którzy nie potrafili należycie wykonać roboty i obciążyli nas dodatkowymi kosztami – przy nowym rozdaniu nie pozostawimy już u władzy i surowo ukarzemy. Interwencja sojuszników jawiła się zatem bez wątpienia jako najgorsze rozwiązanie dla każdego Pierwszego Sekretarza oraz jego najbliższych współpracowników i nie bez racji mogła budzić w nich autentyczną trwogę.
Znając cele określone przez „centralę”, kierownictwo PZPR przystąpiło do realizacji postawionego zadania. A nie było ono łatwe. Znalazłszy się między młotem zniecierpliwionych przywódców bratnich partii a kowadłem samoorganizującego się społeczeństwa – które nie tylko że nie dawało się spacyfikować „politycznie”, ale poszerzało przestrzeń niezależną od partii o coraz to nowe obszary – przywódcy PRL-u coraz bardziej uświadamiali sobie, że jedynym sposobem, który pozwoli im przetrwać u władzy, jest skutecznie przeprowadzone rozwiązanie siłowe. Ale właśnie takie rozwiązanie stanowiło prawdziwe źródło rozterek Pierwszego Sekretarza. Nawet najlepsze przygotowanie operacji na podstawie planów zaakceptowanych i pochwalonych przez towarzyszy radzieckich, nawet wybór najbardziej sprzyjającego momentu nie gwarantowały powodzenia, to znaczy takiego jej przebiegu, w którym sytuacja nie wymknęłaby się spod kontroli i nie skłoniła sojuszników do interwencji. Zbyt wiele było niewiadomych: niepewne zachowanie społeczeństwa oraz niepewne (co gorsza) zachowanie kadry oficerskiej wojska – ucieczka pułkownika Ryszarda Kuklińskiego musiała wzbudzić popłoch nie tylko z powodu ujawnienia planów akcji, ale także ze względu na narzucające się pytanie: ilu podobnie myślących oficerów ujawni godzina próby? Dlatego – dopóki się dało – lepsze i bezpieczniejsze było prowadzenie „walki politycznej”, lawirowanie i odsuwanie decyzji w nieokreśloną przyszłość.
Przyjęcie przez kierownictwo PZPR dymisji Pierwszego Sekretarza, uznawanego za mistrza unikania decyzji, było czytelnym sygnałem, że czas lawirowania się skończył. Od nowego przywódcy partii oczekiwano już tylko zdecydowania i skuteczności. Nowy Pierwszy Sekretarz, który objął stanowisko 18 października 1981 roku – choć zapewne prywatnie wolałby dalej lawirować jak jego poprzednik – doskonale wiedział, jakie jest teraz jego jedyne zadanie, czego się podejmuje oraz z czego będzie rozliczany. Od tej daty wszystkie jego decyzje muszą być interpretowane jako elementy przygotowania do skutecznej realizacji wariantu siłowego. Ponieważ wszystko było od dawna gotowe, pozostały tylko szczegóły: działania maskujące, nasilenie ataku propagandowego, znalezienie odpowiedniego pretekstu oraz takie określenie początku akcji, aby do maksimum wykorzystać element zaskoczenia.
Kiedy się wczujemy w sposób myślenia Pierwszego Sekretarza, logiczne i zrozumiałe stają się jego desperackie wysiłki uzyskania od towarzyszy radzieckich zapewnienia, że jeśli pojawią się nieoczekiwane kłopoty, to sojusznicy pospieszą mu z pomocą. Tych próśb wcale nie należy interpretować jako zaproszenia do interwencji, ale jako rozpaczliwą próbę zabezpieczenia sobie tyłów. Próba była desperacka, ponieważ ewidentnie naruszała logikę systemu. Oficjalna zgoda Moskwy na udzielenie mu pomocy w sytuacji krytycznej nadawałaby Pierwszemu Sekretarzowi zupełnie nową pozycję – przyznawałaby mu glejt bezpieczeństwa i zachowanie stanowiska nawet wtedy, gdyby zawalił robotę. Władze sowieckie oczywiście nie dały się wmanewrować w pułapkę. Odpowiedź: „nie pomożemy” nie oznaczała wcale: „w żadnym wypadku nie wejdziemy”, ale: „Nie pomożemy tobie. Znaj, towarzyszu, swoje miejsce w szeregu. Otrzymałeś zadanie do wykonania, to je wykonaj samodzielnie. A jeśli się okaże, że nie potrafisz, to nie licz na nasze względy”. Logika systemu zadziałała z żelazną konsekwencją.
Przedstawiając powyższą interpretację, dokonaną na podstawie wglądu w istotę rozumowania Pierwszego Sekretarza, nie twierdzę bynajmniej, że wyczerpuje ona całe bogactwo wewnętrznych dylematów Wojciecha Jaruzelskiego z 1981 roku. Można jednak sądzić, że swoiste cechy osobowościowe generała, choć dodawały indywidualnego kolorytu podejmowanym przez niego decyzjom, nie wpływały na ich zasadniczy kierunek. O nim bowiem rozstrzygała nieubłagana logika systemu, w którego ramach Jaruzelski działał oraz który uznawał za swój – logika myślenia partyjnego funkcjonariusza, zgodnie z którą cele i wymagania formułowane w stolicy światowego komunizmu każdy Pierwszy Sekretarz musiał przyjąć do wiadomości jako zadanie do wykonania.
Przypomnijmy to zadanie: należy zniszczyć niezależne od komunistycznej władzy ośrodki życia społecznego po najmniejszych kosztach dla „centrali”, a więc przy użyciu lokalnych sił. Patrząc z dystansu – zgodnie z zasadą „po owocach ich poznacie” – można stwierdzić, że generał Jaruzelski wywiązał się z owego zadania wzorowo! Straty z perspektywy moskiewskiej „centrali” okazały się minimalne. Ruch „Solidarności” został zdławiony, a koszty operacji poniosła niemal wyłącznie Polska i jej społeczeństwo.
Zastanówmy się na koniec, czy generał Jaruzelski nie mógł wówczas postąpić inaczej. Nie ulega wątpliwości, że gdyby tylko zechciał się wyrwać z logiki systemu, mógł w każdej chwili uciec w prywatność i zrezygnować z publicznego stanowiska, które wówczas zajmował. To, że mimo wahań tego nie uczynił, pozostało jego osobistą decyzją i świadomym wyborem, aby swoją rolę Pierwszego Sekretarza i Funkcjonariusza Systemu odegrać do końca. Ważniejszy jest jednak inny sens tego pytania. Czy Wojciech Jaruzelski – ale także Stanisław Kania i inni przywódcy PZPR – pozostając na kierowniczym stanowisku partyjnym, nie mógł w latach 1980–1981 myśleć bardziej w kategoriach przywódcy narodu niż Pierwszego Sekretarza? Czy rzeczywiście pętało go fatum i musiał zrobić to, co zrobił? Odpowiedź na to pytanie zostawmy samym zainteresowanym.
Przywołajmy im jednak kontekst: cud ruchu „Solidarności” – miliony ludzi, którzy wbrew wszelkim fatalizmom, koniecznościom dziejowym i obiektywnym uwarunkowaniom postanowili żyć w wolności oraz wziąć swój los i los swego kraju we własne ręce. Świadomi istniejących granic próbowali je przesunąć jak najdalej i jak najbardziej poszerzyć przestrzeń twórczej wolności. Pojawiły się setki propozycji społecznych, gospodarczych i politycznych reform kraju. Powszechna świadomość takiej, a nie innej sytuacji geopolitycznej powodowała, że owe propozycje były niezwykle odpowiedzialne, ostrożne i ograniczone. Nie kwestionowano sojuszy, nie proponowano natychmiastowych wolnych wyborów, a „monetaryści” przygotowywali projekty reform ekonomicznych opartych na samorządach pracowniczych. Żadna z tych propozycji nie została podjęta. Wszystkie bowiem były z góry traktowane przez kierownictwo PZPR jako podstęp wroga, którego trzeba osaczyć i zniszczyć.
Dwadzieścia lat temu ludzie wolni oraz odpowiedzialni za siebie i swój kraj, ale bezbronni i świadomie rezygnujący z przemocy, stanęli naprzeciw niewolników fatum, uzbrojonych janczarów pod wodzą Pierwszego Sekretarza – najwyższego rangą niewolnika i sługi systemu. Jak się później okazało, sługi wiernego aż do końca, aż do momentu, gdy w drugiej połowie lat 80. z centrali komunistycznego imperium zaczęły płynąć wyraźne sygnały obwieszczające jego kres. W tym sensie wolno powiedzieć, że Pierwszy Sekretarz nigdy sam nie wyzwolił się z systemu, który ongiś wybrał jako swoje życiowe przeznaczenie, ale po prostu został przezeń osierocony. Być może z tego właśnie poczucia osierocenia biorą się melancholia i autentyczny tragizm, które przebijają dzisiaj z jego postaci.
Powyższy tekst jest przedrukiem wcześniejszego szkicu. Zob. Z. Stawrowski, Dylematy i rozterki Pierwszego Sekretarza, „Azymut” 2002, nr 6 (dodatek do „Gościa Niedzielnego”, 2.06.2002); Z. Stawrowski, Budowanie na piasku. Szkice o III Rzeczypospolitej, Kraków 2014, s. 87–98; Z. Stawrowski, Solidarność znaczy więź AD 2020, Kraków 2020, s. 358–369. Ukazał się także w „Kwartalniku Nowy Napis. Liryka, Epika, Dramat” 11/2021.