Nowy Napis Co Tydzień #130 / Bilet do Paryża
Kaziu dostał paszport i wyjeżdża do Paryża! Takie święto trzeba oblać, ale siedzimy tylko do pierwszej w nocy, chociaż sobota, bo jutro czeka go ostatnie pakowanie i wylot z Okęcia. Radość miesza się z zazdrością: mieć paszport, a poza tym wizę. Dotknięcie mitu.
Drogę do domu mam krótką, bo mieszkamy tuż obok, więc nie marznę na osiedlowych uliczkach Dolnego Mokotowa. Od dawna nie było takiej zimy. Z ulgą się kładę, bo nie tyle alkohol, ile całotygodniowa krzątanina zwala mnie z nóg. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że dzwonek do drzwi dźwięczy od dłuższej chwili. Patrzę przez wizjer i widzę faceta pod sześćdziesiątkę z dużą kopertą przy piersiach.
– Kto tam? – pytam zaspany.
– Ja z Regionu – odpowiada facet.
Wygląda na poczciwego i już mam otworzyć, kiedy nachodzi mnie zdziwienie. Dlaczego z Regionu? Przecież ja nie pracuję w „Mazowszu”. Rok temu pracowałem w Ursusie, gdzie organizowałem niezależną kulturę, ale odkąd powstał „Tygodnik Solidarność”, nie mam nic wspólnego ze strukturami Regionu. Coś się dzieje, ale dlaczego nie przysłano kogoś z tygodnika?
– Ale co się dzieje? – pytam.
– Przyniosłem ważne dokumenty – odpowiada. – Proszę otworzyć, bo pilne.
Teraz już zupełnie tracę zaufanie. Pilne dokumenty z warszawskiej centrali w środku nocy? Do mnie? Znam tam wielu ludzi, ale ostatni raz byłem tam chyba pół roku temu. Żadnego ze Zbyszków
– Proszę powiedzieć Zbyszkowi, że przyjdę po nie rano na Szpitalną
– Ale my jesteśmy z milicji! Proszę otworzyć! – Na korytarzu zrobiło się niebiesko. Ukryci milicjanci wychynęli zza węgła i schodów.
– To proszę przyjść po szóstej – odpowiedziałem. – Nie wolno robić rewizji między dwudziestą drugą a szóstą – przypomniałem mu kodeks postępowania karnego.
Facet jeszcze kilka razy coś próbował zagaić. W końcu zostało dwóch mundurowych na straży. Widzę czapki z nausznikami, sztuczne futro kołnierzy i kbk AK wzór 48, jakiego używałem w wojsku. Z okna podglądam, jak cicho odjeżdża leciwa warszawa z wyłączonym kogutem. Pojechali po posiłki. Jest trzecia rano, a trzecie piętro nie daje szans na ucieczkę. Balkony sąsiadów się nie stykają. Chcę zadzwonić, ale słuchawka głucha. Ubieram się ciepło. Drugą parę kalesonów, ciepłe skarpetki, flanelową koszulę i zapasowy sweter chowam do dużego chlebaka. I jeszcze wszystkie papierosy, jakie były w domu, plus mydło i ręcznik. Zapaliłem trzeciego sporta, kiedy usłyszałem pracę silnika. Wrócili. Mają łom, który może przewrócić wieżę mariacką, więc otwieram. Byłem przygotowany na rewizję i stan wyjątkowy, ale mężczyzna wręcza mi nakaz internowania. Nie rozumiem, co znaczy stan wojenny. Jestem w niewoli?
– Z kim wojna? – pytam. – Ruscy weszli?
– Nie. Tak… my sami – mówi facet jakby speszony. Zachowuje się trochę niepewnie. Milicjanci też nie są agresywni. Biorą mnie między siebie na kanapę warszawy i jedziemy. Na Puławskiej widzę tramwaje i autobusy. Ludzie jadą do pracy.
Komenda na Malczewskiego nie do poznania. Ani jednego miejsca na dołku. Internowani drzemią nawet na schodach i moja ekipa z trudem przeciska się przez tłum do biura naczelnika, gdzie zdaję obrączkę, zegarek i portfel do nowiutkiego lnianego woreczka. Woreczek jest elegancki, aż żal, że na użytek więzienny. Sekretarka zawiązuje tasiemki i pieczętuje, kapiąc lakiem roztopionym nad świeczką.
– No i proszę, całe paluszki mam poparzone od tego laku – skarży się naczelnikowi, który ze zrozumieniem przyjmuje skargę pracowniczki. Uśmiecham się. Nie po raz pierwszy jestem świadkiem groteski, bo totalitaryzm jest straszny i śmieszny zarazem. Naczelnik już chce mnie zwyzywać, ale na ekranie małego telewizora pojawia się gość w mundurze, więc szybko podkręca głośnik. W skupieniu wysłuchujemy przemówienia. Kiedy słyszę: „Jak długo ręka wyciągnięta do zgody ma się spotykać z zaciśniętą pięścią?”, nie wytrzymuję. Naczelnik by mi przylał za ten śmiech, ale chce słuchać dalej, więc tylko rzuca mi wściekłe spojrzenie. Całe szczęście Jaruzelski jeszcze długo zachwala swą odpowiedzialność przed narodem i historią, spięcie idzie w niepamięć. Wypraszają mnie na korytarz.
Czekamy. Nie wiemy na co, ale jest jasne, że na transport. Komenda pełna znajomych i moich sześciu paczek sportów nie ma po kwadransie. Internowani stanowią przedziwną grupę mody. Ekipy zbierające zachowywały się różnie – niektórzy nawet nie dzwonili do drzwi, tylko je otwierali łomem. Wieziono skutych, a ktoś przyjechał w piżamie i dopiero na miejscu pożyczono mu spodnie, bo są także zgarnięci grzecznie, którzy mogli się spokojnie spakować i mają zapasy. Witam się z Kaziem. Przyszli po niego, a właściwie po nich, bo i Irenka jest internowana, niedługo po rozejściu się gości. Szczęściem dziadkowie mieszkają w tym samym bloku, bo sześcioletnia Zosia poszłaby do domu dziecka. Paryż poczeka na Kazia
Wreszcie zajeżdżają dyskoteki
Cele dawno opuszczone, nawet nieposprzątane. Szukam żyletek, zapałek i drutu
Rano standardowo: kawa zbożowa plus chleb ze smalcem i informacja, że spotka się z nami komendant aresztu. Z każdej celi można wysłać delegata. Wychodzę i dopiero teraz widzę, jaki to moloch. Szereg delegatów ciągnie się przez cały długi korytarz. Dopiero po chwili udaje się zachować ciszę i można porozmawiać z komendantem. W naszym imieniu dyskutuje profesor Bartoszewski
Podwójne wydanie kwartalnika, poświęcone „Solidarności”, dostępne jest w e-sklepie Instytutu Literatury.