Nowy Napis Co Tydzień #130 / Ranna zmiana nie zjeżdża
Tekst na podstawie rozmowy przeprowadzonej przez Romana Wróblewskiego.
W kopalni Polkowice zatrudniłem się na początku 1981 roku. Pracowałem pod ziemią jako pomocnik kotwiarza, jeździliśmy do przodka po wybraniu urobku i wzmacnialiśmy stropy. Byłem również pomocnikiem strzałowego, jeździłem wozem, wprawdzie bez uprawnień, ale jak kogoś nie było, to go zastępowałem. Uprawnień nikt pod ziemią nie sprawdzał. Jedyne czego pilnowali, to czy nie pali się papierosów, bo tego nie było wolno. Spałem w hotelu robotniczym w Polkowicach, ale często dojeżdżałem do domu, bo miałem małe dziecko. Mieszkałem w Jaworze na ówczesnej ulicy Rapackiego w jednym pokoiku z żoną i córką.
Stan wojenny zastał mnie w domu, bo miałem wolny dzień. Włączyłem telewizor, a tam co chwilę przemawiał Jaruzelski. Skontaktowałem się z kolegą, Mietkiem Gawrońskim; ponarzekaliśmy, kupiliśmy znicze i poszliśmy je zapalić na grobie nieznanego żołnierza przy Rapackiego. Taki gest. Do „Solidarności” zapisałem się już wcześniej, w innym zakładzie, legnickiej filii Przedsiębiorstwa Transportu Samochodowego i Łączności we Wrocławiu. Pamiętam dokładnie – 20 września 1980.
Rano 14 grudnia pojechałem do pracy, jeszcze tego dnia nikt mnie nie zatrzymał. Strajk ogłosiła już zmiana, która pracowała nocą. Górnicy już nie zjeżdżali na dół, wszystkie dochodzące zmiany przyłączały się do strajku. ZG Polkowice składał się z trzech szybów: głównego, wschodniego i chyba zachodniego. Ja byłem na wschodnim, gdzie mieliśmy własny komitet, ale strajk został ogłoszony na każdym szybie. Było to dobrze zorganizowane, komitet strajkowy tworzyli ludzie, którzy zakładali „Solidarność” na kopalni. Pilnowaliśmy ogrodzenia i bram bocznych, żeby nikt – jak mówiliśmy – niczego nie podrzucił i nie było żadnej prowokacji. Byłem w straży strajkowej, miałem biało-czerwoną opaskę, chodziliśmy wokół kopalni, zmiany były co dwie godziny, jak ktoś był chętny, mógł chodzić dłużej.
Po północy zaczęły przyjeżdżać wozy wojskowe. Było widać, jak polami jadą transportowce. Otoczyli nas. Jakiś major Wojska Polskiego mówił, żeby zakończyć strajk, bo nie chcemy rozlewu krwi, a inne kopalnie strajk już zakończyły. Nie mogliśmy tego sprawdzić – nie było łączności, linie były powyłączane. Wielu górników nie chciało zakończyć strajku. Niektórzy się zbroili: mieliśmy kotwy, zaostrzaliśmy je nawet, w razie jakiejś bitki. Na szczęście do tego nie doszło, bo nie wiadomo, jak by się to skończyło.
Mieliśmy łączność tylko z dyrektorem – który popierał górników. Jednak po rozmowach z majorem komitet strajkowy wraz z dyrekcją poprosili nas, żebyśmy jednak zakończyli strajk. Kazali jechać do domu i przyjść na drugi dzień. To był wtorek 15 grudnia. Jadąc do domu autobusem nr 45, dotarłem pod kopalnię Lubin – bo to po drodze – i zobaczyłem, że tam górnicy jednak strajkują. Od razu zawróciłem. Nie wiem, skąd wzięła się we mnie ta odwaga. Wróciłem do kopalni i mówię, że to nieprawda, że górnicy na Lubinie nie strajkują. Kierownik kłuje mnie gdzieś pod mostkiem i mówi: „Wypierdalaj, bo cię zaraz zwolnimy”. Pojechałem do hotelu, gdzie przesiedziałem cały dzień.
W środę 16 grudnia zjechałem na dół. Zmianę zaczynaliśmy o 6 i od razu ogłosiliśmy strajk włoski. Sprawdzaliśmy dokładnie, czy maszyny nadają do pracy, czy czegoś nie brakuje i tak dalej. Wkurzaliśmy tym sztygarów – bo oni chcieli utrzymać wysoki poziom produkcji, a my nagle: „Nie ma światełka”, „nie ma hamulców”, choć wcześniej jeździło się wszystkim. Jak trzeba było, jadąc w dół, kogoś przepuścić, to się hamowało, wjeżdżając w ocios – no bo hamulca w większości wozów nie było. Kiedy ogłosiliśmy strajk włoski, robiliśmy już wszystko według przepisów. Sztygarzy straszyli oczywiście, że zabiorą nam premie. I rzeczywiście, należałem do grupy, której premię zabierano przez pół roku – za to, żeśmy byli tacy oporni. Później szykany były związane z sobotami, w które trzeba było chodzić do pracy. Na początku nie było przymusu, tylko dobrowolność, a płacili trzykrotność zwykłej dniówki. Później zaczęli nas zmuszać, mówili, że nas zwolnią i że nie dostaniemy żadnej innej pracy. No to się baliśmy, bo każdy miał rodzinę, ale nie chcieliśmy tego robić. Byli też tacy górnicy, którzy od początku chodzili pracować w soboty (czy chcieli zarobić, czy tak się bali, nie wiem). Kiedy zmiana, która schodziła z piątkowej nocki, widziała czyste ubrania tych, którzy już zjechali na dół, to obcinała im nogawki. Sam miałem przyjemność tak zrobić. A jak obciąłeś 15–20 centymetrów, to było widać.
W lutym, marcu 1982 zmusili do pracy w soboty już wszystkich. Powiedziane było, że to normalny, sześciodniowy tydzień pracy. Musiałem jechać do księgowej, żeby założyła mi książeczkę górniczą, na którą dawano pieniądze za soboty. Potem dopiero można było za to kupić coś w sklepie górniczym. Jeszcze przed stanem wojennym, kiedy pracowałem jako pomocnik strzałowego, robiliśmy na dole po 6 godzin, ze względu na temperaturę powyżej 36 stopni. W stanie wojennym już to się nie liczyło.
W połowie stycznia w wagonikach, którymi jeździli górnicy, zaczęły się pojawiać ulotki podziemne. Ja też je brałem i czytałem. Później poznałem w pracy kolegę, który zaproponował mi, żebym woził te ulotki do Jawora. Zgodziłem się chętnie. Kilka razy zatrzymała mnie milicja, bo jak wracałem z drugiej zmiany, była już godzina milicyjna. Spisywali mnie, pytali, skąd wracam. Mieliśmy przepustki, ale tylko do 23. Mówiłem więc, że w pół godziny do domu z Polkowic nie dojadę. Zwracali mi uwagę, żebym poszedł do kadr i wyrobił przepustkę do godziny 24, ale się tym nie przejmowałem. Raz zatrzymali mnie na ulicy Rapackiego, wysypali wszystko z torby. Ale nie byłem głupi i ulotki trzymałem za pazuchą, pod swetrem, przy ciele. Zimą ubierałem się grubo, a nikt mnie nie rewidował. Zacząłem rozprowadzać ulotki po zakładach pracy, wśród kolegów, których tam miałem. Woziłem je cały 1982 i na początku 1983 roku.
Chciałem się zwolnić z kopalni. Tylko że z kopalni nie wolno było się zwolnić, mogli cię jedynie wyrzucić – bo zakład był zmilitaryzowany. Ale w końcu się udało i za porozumieniem stron zacząłem pracę w Jaworskim Przedsiębiorstwie Budowlanym. Pozostały mi kontakty z kopalni, dzięki którym nadal miałem gazetki i ulotki, a później nawiązałem kontakt z Wrocławiem i stamtąd dostawałem podziemne wydawnictwa. Kolporterem byłem przez całe lata 80.
Tekst pochodzi z 11. numeru kwartalnika „Nowy Napis”.
Podwójne wydanie kwartalnika, poświęcone „Solidarności”, dostępne jest w e-sklepie Instytutu Literatury.