16.12.2021

Nowy Napis Co Tydzień #131 / La pasionaria

„Solidarność” odniosła duży sukces. 30 lipca 1981 roku cała Łódź była na ulicy. Nie tylko ci, którzy szli w marszu głodowymW 1981 roku systematycznie pogarszało się w Polsce zaopatrzenie w podstawowe produkty spożywcze. 23 lipca 1981 roku rząd wprowadził podwyżki żywności, zmniejszając przydziały mięsa na kartki. Wywołało to falę tak zwanych marszów głodowych w kilkunastu miastach. 25 lipca w Łodzi odbył się pierwszy w Polsce marsz głodowy, 30 lipca największy, w którym uczestniczyło kilkadziesiąt tysięcy ludzi, głównie kobiet z dziećmi.[1], również ci, którzy byli w oknach, którzy stali z boku – ludzie byli wszędzie. Ewenement w skali nie tyko łódzkiej, ale i krajowej. „Paris Match” opublikował artykuł Janina la pasionaria prowadząca zbuntowane kobiety. Ale w sprawach bytowych i zaopatrzeniu niewiele się zmieniało. Mam wrażenie, że również „Solidarność” niewiele chciała zmienić. Zarządy rozsiadły się w wygodnych fotelach i czekały na to, co się stanie. A ja chciałam dalej walczyć.

Moją sprawą zajmował się kapitan Jabłoński. Pochodził ze Śląska, był wielką szychą w SB. Przychodził do naszego domu – ale nie do mnie, tylko do mojego męża, wielki kolega. Stawiał na stół pół litra i mówił: „Nie wiesz, jak się z nią rozprawić? Trzeba bić. Mięso niebite to mięso zdechłe”.

13 grudnia dość późno po mnie przyszli – była 2–3 w nocy. Łomot do drzwi. Dzieci się pobudziły. Otwieram – milicja. Na szczęście nie kapitan Jabłoński. „Janina Kończak?”. Spojrzałam na nich wielkimi oczami: „Janina Kończak to moja siostra. Niestety, nie ma jej w domu. Mam coś przekazać?”. Skąd mi to przyszło do głowy? Nie wiem. Czy moja odpowiedź też ich tak zaskoczyła? W każdym razie cofnęli się. Pod blokiem wszystko było obstawione sukami, więc nie czekałam, tylko górą, przez pralnię na dziesiątym piętrze, przeszłam do następnej klatki do sąsiada. Wzięliśmy psa i udawaliśmy parę zakochanych na spacerze. Twarzy nie eksponowałam, otuliłam się szalem, kołnierz wysoko podniesiony. I tak byłam pewna, że gdzieś tam jest kapitan Jabłoński i że mnie rozpoznają. No, ale przeszliśmy.

Udałam się do parafii w pobliżu. Zaczęłam księdza prosić o pomoc, mówiłam, że po mnie przyszli… Ksiądz, kiedy mnie zobaczył, zbladł, zzieleniał i zatrzasnął drzwi. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. W Łodzi jeszcze nie było czołgów na ulicach, ale było ZOMO i milicjanci. Ukryłam się u koleżanki.

Wraz z członkami zarządu Stomilu jeszcze tej samej nocy rozklejaliśmy rysunki z napisem: „Solidarność żyje”. Po blokach, gdzie się dało. Nie było czym przyklejać, ale na ślinie dobrze się trzymało. 14 grudnia rano poszłam pod siedzibę zarządu. Nie wchodziłam. Był obstawiony.

Zamiast walki czekało mnie raczej aktywne ukrywanie się. Miałam jeszcze złudną nadzieję, że społeczeństwo zareaguje. Stąd akcje informacyjne. Myślałam, że jedność, która pojawiła się przy marszu głodowym, zostanie utrzymana, że się nie poddamy. Nie wiedziałam, jakimi metodami będziemy działać – walka zbrojna nie wchodziła w grę. Ale niech już zaczną się strajki! Bunt! Przecież wszystkich nas nie zamkną! Ale internowanych było dziesięć tysięcy, a społeczeństwo liczyło wtedy trzydzieści sześć milionów.

Ukrywałam się u bardzo różnych ludzi, często zmieniałam miejsce pobytu. Byłam nawet w szpitalu psychiatrycznym. Ania JakuszewskaAnna Jakuszewska (1933–2018) – lekarka, działaczka opozycyjna. Uczestniczyła w proteście łódzkich włókniarek w 1971 roku. Angażowała się w działalność Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela oraz Konfederacji Polski Niepodległej. Od września 1980 organizowała struktury „Solidarności” w łódzkiej służbie zdrowia. 13 grudnia 1981 zatrzymana w siedzibie Związku podczas organizowania akcji protestacyjnej, po kilku dniach zwolniona. W czasie stanu wojennego organizowała lokale konspiracyjne, druk i kolportaż pism podziemnych, pomoc medyczną i materialną dla internowanych. Wielokrotnie zatrzymywana w miejscu pracy na 48 godzin przez SB.[2], która była lekarzem (znałyśmy się jeszcze ze Stomilu, później z zarządu), stwierdziła, że tam mnie chyba nie znajdą. Do dzisiaj czasem budzę się z krzykiem. Byłam na oddziale bardzo mocno zaawansowanych chorób psychicznych. Drzwi się zatrzasnęły, a kobiety zaczęły krzyczeć: „Niech żyje »Solidarność«, niech żyje Wałęsa!”. Przykryłam się kołdrą, a pensjonariuszki zaczęły mnie macać w poszukiwaniu papierosów. Następnego dnia przeniesiono mnie na inny oddział, gdzie ukrywałam się do kwietnia.

Nadszedł czas beznadziei, już po pacyfikacji kopalni Wujek. Niespecjalnie wierzyliśmy, że „Solidarność” się odrodzi. Ale mimo wszystko sądziłam, że przetrwa w ludziach wola zmiany. Że poczuli już, co to znaczy wolność i nie pozwolą sobie tego odebrać. Już wtedy chyba się nie bałam. Tylko o dzieci – nie wiedziałam, co z nimi.

Jak mnie złapano? Na Pierwszej Komunii córki. Chciałam ją zobaczyć przynajmniej z daleka. Rozpoznano mnie, zatrzymano – i od razu do aresztu śledczego na Lutomierską. W celi prostytutki. I to one puściły dalej wiadomość, że zatrzymano osobę z „Solidarności”. Następnego dnia wytoczono mi kolegium za przejście na pasach na czerwonym świetle. Kaucja cztery tysiące złotych. I najprawdopodobniej – choć nie wiem tego na pewno – złożyły się na nią te prostytutki.

Niestety, wcale mnie nie wypuszczono. Natychmiast po zatrzymaniu podjęłam strajk głodowy. Pierwszej nocy podano mi zupę z karaluchami. Czy to było jakieś zagranie psychologiczne? Nie wiem. Zostawiono mi papierosy, ale odebrano zapalniczkę i zapałki – a byłam wielką palaczką. Zaczęłam prosić strażnika o ogień. On wysuwa zapałki, ja się zbliżam, a on się odsuwa, ja znów bliżej, on znów dalej, z szyderczym uśmieszkiem. Wściekłam się, bo w takich momentach było mi już wszystko jedno, czy będzie strzelał czy nie, czy będzie bił czy nie. W zasadzie nie klnę, ale wtedy zwyzywałam go od jakich to tylko było możliwe. W końcu zapalił mi tego papierosa. Miałam ze sobą dwie czy trzy paczki. Żeby już się nie upodlić i nie prosić o ogień drugi raz, odpalałam papierosa za papierosem.

Kiedy mnie zatrzymali, dostałam miesiączki. Potwornie krwawiłam, ale oczywiście nie dostałam żadnych środków higienicznych i nie pozwolono mi się umyć. W celi za sedes służył tylko drewniany podest, więc ile mogłam, siedziałam tam, żeby krew gdzieś uchodziła. Miałam spodnie i byłam cała mokra od krwi. Kiedy wychodziłam z Lutomierskiej, na dziedzińcu stał szpaler ZOMO z pałkami i wilczurami. Miałam wrażenie, że moja godność była już tak upodlona, że nawet psy spuściły oczy. Kiedy trafiłam do ośrodka internowania w Gołdapi, pierwsze, co dziewczyny zrobiły, to wsadziły mnie do wanny.

W Gołdapi mieścił się luksusowy ośrodek wypoczynkowy. W pokojach dwuosobowych spałyśmy po 6–8 osób. Drzwi bez klamek (założono je dopiero później). Niektórym dziewczynom mówiono, że wywiozą je „na białe niedźwiedzie”, ale wtedy już wiedzieliśmy o ośrodkach internowania i o tym, że – na razie – nikogo nie wywożą. Nie wiedziałam tylko, co działo się z dziećmi. Bardzo się o nie bałam. W Gołdapi to właśnie było najgorsze. Straszono kobiety: że mąż odszedł, że ma kochankę, że dzieci nam odebrano, że więcej ich nie zobaczymy. Presja, żeby złamać człowieka.

Byłam przekonana, że zaczną bić. Tego akurat najmniej się obawiałam, bardziej upodlenia. Kapitan Jabłoński na którymś przesłuchaniu też mnie uderzył. „Teraz jesteś La Pasionaria!” – mówił. Ja wtedy nie znałam tego artykułu, nie wiedziałam, kto to jest. Oburzyłam się, a on dał mi w twarz. Ale do bicia już przywykłam. I ojciec, i później mąż mnie do tego przyzwyczaili.

Podczas mojej nieobecności dzieci zabrano do domu dziecka, a kapitan Jabłoński oznajmił im, że będą tam siedzieć za winy mamy. Dowiedziałam się o tym dopiero po wyjściu z więzienia. Najmłodsza córka do dziś stara się o tym nie mówić. Starsze dzieci również nie chcą o tym rozmawiać. „Mamo, ja chcę zapomnieć. Nie chcę pamiętać”. Rozumiem to. Wiem, co czują. Ale nie żałuję. I po tylu latach mówię, że gdyby trzeba było to powtórzyć, zrobiłabym to samo.

Z ośrodka wyszłam razem z Grażyną SumińskąGrażyna Sumińska (1957) – działaczka NSZZ „Solidarność” w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym w Łodzi oraz w Konfederacji Polski Niepodległej. 14 grudnia 1981 w składzie komitetu strajkowego w Zajezdni Chocianowice. 5 maja 1982 prowadziła tramwaj wymalowany hasłami „Solidarność”, „Uwolnić politycznych”, internowana trzy dni później. Osadzona w Ośrodku Odosobnienia dla Internowanych Kobiet w Gołdapi, zwolniona 6 lipca 1982 roku. Kontynuowała działalność opozycyjną, między innymi kolportując podziemne wydawnictwa i ulotki.[3]. Wypuszczono nas tak, jak stałyśmy. Poszłyśmy pieszo, a to był kawał drogi. W miasteczku przyjął nas na plebanii ksiądz Świątek, podzielił się z nami jedzeniem. Poszłyśmy na dworzec. Pojechałyśmy na gapę, dostałyśmy mandat.

Dzieci w ogóle mnie nie poznały. Byłam krótko ostrzyżona, wychudzona. Pomyślałem: „Najważniejsze, że są”. Płakaliśmy wszyscy; jeden wielki płacz. Później dzieci, szczególnie najstarsza córka, wymyślały różne akcje. Mama działaczka, więc córki też musiały działać: zbierały kwiatki i sprzedawały je pod sklepem, żeby zebrać pieniądze dla internowanych. Ale na temat mojego uwięzienia nie rozmawiałyśmy. Nie chciałam przypominać traumy, którą już przeszły. Chciałam, żeby miały dzieciństwo.

Po jakimś czasie wróciłam do Stomilu. Nie mogłam jednak dojść do siebie. Więzienie zostawiło trwały ślad w mojej psychice. Wciąż mnie nachodzono, przychodziły kolejne wezwania, nie chcieli mi dać spokoju. Kiedy mnie internowano, SB rozpuściło w Stomilu plotki, jak to rzekomo wzbogaciłam się na zagranicznej delegacji „Solidarności” w październiku 1981 roku, jak to przemyciłam diamenty w długopisie… A wszystko, co przywiozłam wtedy z Francji, to trzy duże puszki proszku do prania.

Ludzie się bali. Na zwykłe „dzień dobry” nikt w bloku nie odpowiadał. W zakładzie kompletnie odizolowano mnie od załogi. W raportach, które później otrzymałam z IPN-u, czytałam, że byłam jedną z najbardziej ekstremistycznie nastawionych osób. Przerzucali mnie z pokoju do pokoju, w godzinach, kiedy zakład już pracował, żeby nie było mowy o żadnym kontakcie. Stomil był zmilitaryzowany, więc byłam na ciągłych rozmowach u komisarza. Siedziałam i patrzyłam w okno.

Do wyjazdu z Polski skłoniła mnie… nie obojętność, ale strach ludzi w miejscu zamieszkania i w zakładzie pracy. Do tej pory mnie śmieszy, jak opowiada się jak to pomagano internowanym. Mnie ani mojej rodzinie nikt nie pomógł. Mogliby się przynajmniej zainteresować losem dzieci. To było duże rozczarowanie. Czułam, że już niczego nie mogę tu zrobić. Że mogę coś zdziałać jedynie we Francji – już tam byłam, poznałam związkowców, po[1]znałam późniejszego prezydenta Jacquesa Chiraca i innych.

Dostałam paszport w jedną stronę i dla siebie, i dla dzieci. Na lotnisku okazało się jednak, że mój syn nie może lecieć. Ktoś ze znajomych czy z rodziny dał mu mały pistolecik-zabawkę. Pod tym pretekstem zatrzymano nas natychmiast, wygadywali jakieś brednie o tym, że prawdopodobnie przygotowywałam zamach… W końcu za bramki puszczono dzieci i męża – ale mnie zostawiono. To był moment przełomowy. Już było wiadomo o losach niektórych internowanych, których znajdowano w stawie. Myślałam, że po raz wtóry zostanę zatrzymana i pozbawiona rodziny. Nie wtuliłam głowy w ramiona, nie zachowywałam się spokojnie. Pchałam się siłą, krzyczałam, wyzywałam, robiłam wszystko, żeby świadkowie widzieli, że coś się dzieje. Przepuszczono mnie. Kiedy znalazłam się na płycie lotniska, poczułam wielką ulgę. Ale dopóki samolot nie wystartował, byłam przekonana, że coś się jeszcze stanie.

W Paryżu czekał francuski związkowiec, który natychmiast zabrał nas do siebie do domu. Zetknięcie się z prawdziwym życiem Francuzów było szokiem. Dla mnie może mniej, bo już widziałam tak zwany wolny świat, ale szczególnie dla dzieci. Gerrard, który nas gościł, zabrał nas do wielkiego domu towarowego. Dyrekcja centrali kazała dzieciom iść do działu zabawkowego i wybrać, co im się podoba. Były zszokowane, to był dla nich inny, bajkowy świat. Wybrały bardzo skromnie: dziewczynki wzięły jakieś malutkie laleczki, synek natychmiast złapał to, co odebrano mu na lotnisku. Znalazły się w bajce.

A czy ja potrafiłam się odnaleźć? Do dziś zadaje sobie to pytanie – kim ja tu, we Francji, jestem i dlaczego tu jestem?

Tekst jest fragmentem rozmowy przeprowadzonej przez Andrzeja Szozdę w ramach projektu Pokolenie „Solidarności”. Wywiady po 13 grudnia 2021 roku dostępne będą również w formie podcastu na portalu NowyNapis.eu.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Janina Kończak, La pasionaria, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 131

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...