Nowy Napis Co Tydzień #133 / Maciej Parowski. Portret krytyka śledczego popkultury
Maciej Parowski niczego nie odkrył, niczego nie wynalazł, nie stworzył teorii ani metody. Był eklektycznym krytykiem śledczym, kierował się instynktem, a gdy już wpadł na popkulturowy trop, zaciskał na nim zęby niczym przysłowiowy buldog. Nie odpuszczał, dopóki nie posmakował tego, co go zainteresowało, nie rozgryzł i nie zracjonalizował na swój własny, niepowtarzalny sposób.
Potem pisał. Pisanie zawsze wychodziło mu najlepiej.
Znaczenia indywidualności wyrastającej tak wysoko ponad skromną przeciętność krytyki popkultury nie pojmie się, a dzieła nie ma nawet sensu opisywać i systematyzować bez zrozumienia, skąd wzięła się ona taką, jaką poznajemy w lekturze. Uprawiana przez Parowskiego krytyka jest skrajnie osobista, choć on sam z podziwu godnym uporem dążył do możliwie największego obiektywizmu interpretacji i syntez, w których miał wielkie upodobanie. A że do krytyki popkultury doszedł dzięki splotowi przypadków (fakt, że mistrzowsko wykorzystanych), bez choćby podstawowej znajomości jego osoby i środowiska, w które wsiąkł całym sobą, się nie obejdzie. Jest z Maciejem Parowskim – uczciwszy proporcje – trochę jak z Arturem Sandauerem, tylko bardziej. Dzieło oddzielone od autora wydaje się płaskie niczym kwiat w książce.
Szczęściarz
Najważniejszym czynnikiem kształtującym Parowskiego jako krytyka był ten, że z akademickiego punktu widzenia zupełnie nie nadawał się do roli, którą przyszło mu odegrać. Ukończył studia ścisłe (Wydział Elektryczny Politechniki Warszawskiej), przepracował nawet jakiś czas „w przemyśle”, nudząc się śmiertelnie i jak uczniak czytając książki „pod pulpitem”, czyli z szuflady zasłanego dla niepoznaki stosami służbowych papierów biurka, o czym wspomina jego przyjaciel Marek Oramus (w „Fenixie Antologii”, 8/2019). Nie wytrzymał w końcu tej nudy, rzucił pewny etat i pewny dochód, i powierzył swe losy „Politechnikowi”, niewielkiej, studenckiej gazetce unieśmiertelnionej w Misiu Barei, w słynnej scenie „Tu jest kiosk, ja tu mięso mam!”. Dawało to wprawdzie dochody z wierszówek (a później nawet z etatu plus wierszówki), ale nie zapewniało świetlanej przyszłości. W studenckiej gazecie nie da się dożyć emerytury.
Taki wybór kierunku studiów u młodego człowieka z nosem w książkach da się wytłumaczyć na różne sposoby. Wersja powtarzana wielokrotnie z podejrzanym naciskiem głosi, że jak wielu jemu podobnych Maciej Parowski bał się studiów humanistycznych, które mogłyby „nawrócić go na komunę”. Mam ją za legendę. Jeśli ja, zaledwie nieco młodszy i jak on z politechnicznej rodziny wiedziałem, że polonistyka tamtych czasów to kuźnia bezkompromisowej opozycji i że, by zwyciężyć przeciwnika trzeba go dobrze poznać – on też musiał. Bardziej prawdopodobne wydaje się więc, że zadziałał aż za często włączający się mechanizm, uruchomiany najczęściej przez rodzinę: humanista nigdy nie będzie pewny jutra, a inżynier zawsze; ideologiczny świat „socu” zmienia się z powiewem wiatru, a „cegła zawsze będzie miała ten sam wymiar”. Oczywisty to nonsens, inżynier zmuszony przez ignorantów do projektowania potworków i przyklepywania pomysłów groźnych dla życia i zdrowia szkodzi bardziej niż pisarz przymuszony do spłodzenia apoteozy przodującego ustroju. Nonsens ten w nieco zmodyfikowanej formie pokutuje zresztą do dziś. Polonistyka? Boże przenajświętszy, synku, kształć się, by znaleźć „prawdziwą pracę” w korpo, a zyskasz zdolność kredytową i przez trzydzieści lat będziesz spłacał wielkomiejski mikroapartament. Bez tego żadna dziewczyna cię nie zechce!
Jak było, tak było, faktem pozostaje, że Parowski zawdzięczał studiom odkrycie, jak bardzo nie ceni świętego spokoju. Miał ochotę i odwagę porzucić nudną rutynę, lecz nigdy nie poznał zasad działania najprostszych narzędzi tradycyjnej krytyki literackiej. Wszystkiego, co umiał, nauczył się z praktyki, bardzo nowoczesną metodą „on job training”. Za cały warsztat musiało mu wystarczyć lekkie, gdy trzeba tnące jak brzytwa pióro, wiara w intuicję, w krytycznego nosa i niewyczerpane pragnienie zdobywania wiedzy. Uczył się od każdego, nawet od wroga. Okrutnie wykpiony za sekciarskie zapatrzenie w Pokolenia literackie Wyki, gdy pokazano mu czarno na białym, ile pewien tekst zyskałby na wprowadzeniu kategorii „grupy literackiej” (której wówczas nie znał) zamiast „pokolenia”, zamiast ostrej riposty wziął mądralę na piwo i kazał sobie tłumaczyć, jak to z tymi pokoleniami jest. Przemożna potrzeba poznania nieznanego zaznaczyła całe jego zawodowe życie.
Akademia mogłaby więc, gdyby chciała, krytykować Macieja Parowskiego za braki systematycznej wiedzy nabywanej na uniwersyteckich polonistykach, ale, jak każdy, ten medal też ma dwie strony. Jako dziennikarzowi, Parowskiemu wyjątkowo opłaciło się wtargnąć w świat kultury nazywanej wówczas „masową” (i powszechnie uważanej za gorszą) jako tabula rasa. Bez obciążenia obowiązkową Kłoskowską, bez obciążenia wiedzą z opasłych naukowych tomów, bez obciążenia nawet publicystyką „przodków”, której było sporo. W istocie Parowski wchodził przecież w szkodę choćby Krzysztofowi Teodorowi Toeplitzowi, czyli słynnemu niegdyś „KTT”, mającemu, jak się wydawało, monopol na tematykę popkultury, tak jak Zygmunt Kałużyński miał monopol na krytykę filmową, bardzo pracowicie zajmując się przy tym także kinem, jak wówczas mawiano, „rozrywkowym”. Budowanie na już istniejącym fundamencie jest czymś w akademickim świecie naturalnym i wymaganym, ale w momentach przełomowych nakłada budującemu końskie okulary. Jeśli wzrok masz bystry, często bywa tak, że więcej widzisz świeżym okiem, nie wiedząc, na co patrzysz.
Parowski dostrzegał bardzo wiele. W 1978 roku, w zbiorze jego lekkich, okazjonalnych felietonów na przeróżne lekkie tematy zatytułowanym Bez dubbingu, ukazał się niewiele więcej niż felieton pod tytułem Komiks – chłopiec do bicia, wcześniej publikowany w odcinkach w „Ekranie”.
A chciałem Maćka zapytać o możliwość przedrukowania jednego z jego historycznych już tekstów w magazynie o komiksie, nad którym pracuję – wspominał po jego śmierci Szymon Holcman, postać doskonale znana i opiniotwórcza w polskim środowisku komiksowym, tak zwanym „komiksowie”, w cytowanym już „Fenixie Antologii” 8/2019 – Nie wyobrażałem sobie – i nadal nie wyobrażam! – że w pierwszym numerze tego periodyku mogłoby zabraknąć jednego z artykułów, które na mój sposób patrzenia na to medium miały przemożny wpływ. Chciałem zaproponować legendarny już Komiks – chłopiec do bicia […] Myślałem o Chłopcu do bicia z kilku powodów. Po pierwsze, czytając ten tekst dzisiaj trudno uwierzyć, że został opublikowany dokładnie 42 lata temu.
Zdumiewające, prawda? Z natury rzeczy ulotny, polemiczny felieton na temat popkulturowy – a w popkulturze wszystko zmienia się przecież błyskawicznie i bez ostrzeżenia – przeżył blisko pół wieku i budzi emocje ludzi, którzy mogliby mieć Parowskiego niemalże za dziadka. Ilu poważnych, gruntownie wykształconych krytyków z wielkim dorobkiem może powiedzieć o sobie coś podobnego? Dla przykładu, Sztuka komiksu Krzysztofa Teodora Toeplitza, praca, której fragmenty poznawałem na seminarium doktorskim profesora Andrzeja Jakimowicza w Instytucie Historii Sztuki Uniwersytetu Warszawskiego, która ukazała się drukiem w 1985 roku nakładem prestiżowego wydawnictwa Czytelnik i wówczas nie wzbudziła echa, i dziś jest całkowicie zapomniana.
Komiks miał towarzyszyć Parowskiemu do ostatnich dni życia, ale na razie przyszłość wyglądała mglisto. Wymuszone przejście z „Politechnika” do „Razem” okazało się degradacją, a wejście w środowisko krytyków filmowych niemożliwością ze względów pozamerytorycznych. W tym momencie do Parowskiego znów uśmiechnęło się to szczęście, które potrafiło studia politechniczne obrócić na jego korzyść. O istnieniu czegoś takiego jak fantastyka naukowa dowiedział się od zafascynowanych nią przyjaciół z „Politechnika” i przerażony tym, że nic nie wie o czymś, czym tak się pasjonują, poprosił o wprowadzenie w jej sekrety. Wysłuchał, co mu powiedziano; przeczytał, co dostał do przeczytania, a niewiele tego wówczas było; zdobył minimum koniecznej wiedzy oraz zawsze bardzo przydatne kontakty. Po ogłoszeniu stanu wojennego, podpisawszy lojalkę pozwalającą na zatrudnienie w RSW „Prasa-Książka-Ruch” (z wyjątkiem stanowisk funkcyjnych: naczelny, zastępca naczelnego, sekretarz redakcji), został kierownikiem działu polskiego nowo powstałego, samotnego wśród wszystkich zamkniętych przez WRON, miesięcznika „Fantastyka”.
Właściwy człowiek na właściwym miejscu
Uzbrojony, łagodnie mówiąc, w rudymentarną, szkolną znajomość nauki o literaturze i równie rudymentarną wiedzę o fantastyce Maciej Parowski był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu w tym kawałku popkulturowego świata, gdzie wszystko było nowe. W redakcji „Fantastyki” miał szansę rozwinąć skrzydła – to górnolotne stwierdzenie nie jest bynajmniej przesadą – i szansę tę wykorzystał. Z fantastyki polskiej mógł przecież publikować, co mu w ręce wpadnie, miesięcznik trafiał do czytelnika wygłodzonego, ale pożądającego przede wszystkim popfantastyki „zachodniej”, anglojęzycznej. Mógł wygodnie, nie przepracowując się zbytnio, zarabiać na tak dostatnie życie, jak to tylko było możliwe w ówczesnej Polsce. Ale nie. Parowski siadał na leżących na redaktorskim fotelu, zdjętych z zawiasów drzwiczkach redakcyjnej szafy, żeby mu nie było za wygodnie, i w bachicznej atmosferze nie z tego świata, w którym za oknem żołnierze obstawiali skrzyżowania, tajemniczo znikali sąsiedzi, fruwała bibuła i brukowce, a żony realizowały kartki, w gwarze, harmidrze i „kto idzie po piwo?”, rządził i dzielił jako jedyna instancja umożliwiająca publikację w rozsądnym czasie (książek ukazywało się wówczas kilkanaście rocznie, w kilka lat po złożeniu maszynopisu, a opowiadań w „Fantastyce” kilkadziesiąt, po kilka w numerze). Oddzielał ziarno od plew. Wprędce stał się znany i kontrowersyjny, bo więcej musiał odrzucać niż przyjmować, a w jego pokoju brodziło się do pół łydki wśród teczek i luźnych kartek „odrzutów”.
Osiągnięcia redaktorskie Parowskiego otacza legenda przypisująca mu bezbłędne wyczucie, pozwalające od pierwszego rzutu oka na pierwsze zdanie dowolnego maszynopisu rozpoznawać nieoszlifowane diamenty. Legenda niech zostanie legendą, ale jest prawdą, że rozpoznane diamenty szlifował ku rozpaczy niewielu wybranych i ku wielkiej radości otoczenia. Do dziś wspomina się jego pierwsze z kilku starcie z młodym Rafałem Ziemkiewiczem, który na komplement Parowskiego po tym, gdy już „puścił” mu on kilka krótkich, kilkuzdaniowych opowiadanek: „Fajne te twoje shorty”, odwarknął wściekły: „Moje? Tam nie ma jednego mojego słowa!”. Ale taka dokładna, wręcz drobiazgowa praca nad tekstem budzi także podziw.
To, że jakimś cudem w całym tym chaosie Parowski był w stanie czytać coś innego niż nadsyłane opowiadania, a przede wszystkim pisać, jest najlepszą ilustracją prawa Murphy’ego: „każda czynność zajmuje tyle czasu, ile się na nią posiada”. A pisał dużo. W 1990 roku ukazał się wybór jego publicystyki krytycznoliterackiej Czas fantastyki – pierwsza próba opisania sytuacji polskiej fantastyki w momencie przełomu. To prawdziwa, przebogata sylwa – są w niej rozmowy z autorami i wydawcami, zapisy dyskusji z krytykami, są interpretacje i oczywiście syntezy. Parowski, nazwany przez piszącego te słowa „artystą o duszy inżyniera”, przede wszystkim syntetyzował, porządkował, eksperymentował z próbami ustawienia tomów fantastyki na intelektualnych półkach: a to alfabetycznie, a to według rozmiaru, a to po kolorach okładek. Różnie mu to wychodziło, ale miał najrzadszy ze wszystkich dar: jego kiksy warsztatowe przykuwały uwagę do istoty wywodu, jak w reklamie, do której wprowadza się błędy ortograficzne i wykorzystuje kulturowe idiomy w odmienionych znaczeniach, by zaskoczyć odbiorcę, przyciągnąć go do reklamowanego produktu. Przykładem niech będzie ostatni w książce tekst Czary-mary, punk, BANG!, ten właśnie, w którym pokolenia rozmnożyły mu się po jednym na dziesięciolecie. Mimo to – i więcej, właśnie dlatego – uchwycił Parowski proces niezwykłego, literacko-fantastycznego przełomu in statu nascendi. Jak wspomniany Komiks – chłopiec do bicia i ten tekst, w połączeniu z wcześniejszym, Kilkunastu Hamletów, mógłby ukazać się i dziś, budząc bardzo współczesne emocje, choć być może należałoby go wyposażyć w przypisy, a i krótki wstęp nie byłby od rzeczy. Nigdy dość powtarzania, że można źle mieć rację, a dobrze się mylić.
Reszta jest legendą
Maciej Parowski pozostał związany z „Fantastyką” (potem „Nową Fantastyką”) aż do emerytury. Stał się, jeśli nie najbardziej prominentnym (ten zaszczyt przysługuje zapewne tłumaczowi i wielkiemu autorytetowi Lechowi Jęczmykowi), to z pewnością najbardziej znanym i wpływowym członkiem „grupy trzymającej fantastykę” w czasie, gdy polska fantastyka wypłynęła na półki księgarń szerokim strumieniem, zasilona nagłą obfitością papieru, niegdyś deficytowego i przydziałowego, z którym po zamknięciu większości redakcji w stanie wojennym nagle nie było co zrobić.
I to on był koronnym świadkiem tego zjawiska, gdy – po przemianie ustrojowej, a z nią kulturowej – rynek fantastyki literackiej uległ rozdrobnieniu, a zasięg „Nowej Fantastyki” skurczył się, by jeszcze za jego życia z nakładów sześciocyfrowych spaść do kilku tysięcy, czyniąc z niej niewiele więcej niż hobbystyczny biuletyn zapatrzony w minioną chwałę.
Ale porażki nigdy się do „Parówkarza” nie przyklejały. Nazywany „ojcem redaktorem” i „redaktorem wszystkich fantastów” – zarobił sobie na pozycję nie do podważenia. Do śmierci spotykał się ze swymi wielbicielami z pokolenia własnych wnuków, chłonął wiedzę o obcych mu modach i trendach, rozpatrywał inne punkty widzenia, usiłował jakoś dopasować „nowe” do „starego”.
I pisał, ciągle pisał. Fragmenty ostatniej swej książki dyktował już w szpitalu. Zamierzał wrócić do literatury, zgromadził materiały i bodajże rozpoczął nawet pracę nad dwoma zamówionymi opowiadaniami fantastycznymi, w których James Bond miał działać w Polsce jako młody agent, rozwiązując tajemnicę pogromu kieleckiego, a jako agent stary, zmęczony i wypalony, tajemnicę katastrofy smoleńskiej. Ostatnie słowa, jakie usłyszałem z jego ust brzmiały: „twój Bond ma pecha”.
Odniósł sukces, rzadki wśród dziennikarzy, publicystów i krytyków. Obok już wymienionych Bez dubbingu i Czasu fantastyki swe rozproszone pisma sam zebrał w trzy opasłe tomiszcza pod zbiorczym tytułem Małpy Pana Boga. Tomy Słowa i Obrazy wydało Narodowe Centrum Kultury odpowiednio w latach 2011 i 2013, ale już Kukułkę na koniu trojańskim. Retrospekcje – i to było jak policzek – musiał wydać sam, w 2017 roku, w ograniczonym nakładzie i w formule „on demand”. W 2014 roku w wydawnictwie Solaris ukazało się także rozszerzone wydanie Czasu fantastyki, a w 2015 Z bandytą w windzie, tom felietonów zawierający między innymi te z debiutanckiego Bez dubbingu. Tuż po jego śmierci wydawnictwo SQN wydało w pięknej szacie graficznej dwutomowy Wasz cyrk, moje małpy. Chronologiczny alfabet moich autorów. Wydało z budzącym niesmak marketingowym pośpiechem książkę, której autor nie zdążył dopracować, ułomną, niepełną, pełną błędów.
Owszem, mieć na regale półki z własnymi dziełami zebranymi to marzenie każdego piszącego, a przy tekstach nieliterackich także prawdziwy fenomen, ale te wydania to znów medal o dwóch stronach. Tą gorszą jest niekonsekwentna selekcja tekstów, a także redakcyjne niedopracowania. Żadna z wymienionych wyżej pozycji – a każda zwiera od kilkudziesięciu do nawet kilkuset [sic!] tekstów różnego kalibru i różnej wagi, także okazjonalnych – nie ma na przykład indeksów, co w przypadku pism krytycznych tej różnorodności de facto uniemożliwia sensowną lekturę. Jest to tym boleśniejsze, że Małpy Pana Boga i Wasz cyrk… zawierają także ogromny, kronikarsko (to była całkowicie niekomercyjna pasja Parowskiego) bezcenny zbiór zdjęć o nieocenionym walorze dokumentacyjnym.
Małpy Pana Boga. Słowa
Małpy Pana Boga. Słowa, pierwszy tom monumentalnego zbioru „pism wszystkich” Parowskiego wagę ma imponującą, czytać się go nie da bez podparcia obu rąk. Ile jest w nim tekstów, do dziś nie policzyłem, w każdym razie ponad sto trzydzieści [sic!], podzielonych na sześć rozdziałów poprzedzonych wstępami. Nie każdy ma podaną datę powstania lub pierwszej publikacji. Najczęściej da się je umieścić w czasie „z treści”, ale nie zawsze, a nawet jeśli, datowanie takie jest przecież przybliżone. Tak więc, mimo uporządkowania rozdziałami (skądinąd łatwego do skontestowania) i mimo wstępów, drobne teksty i te grubszego kalibru nie dialogują ze sobą, istnieją „każdy w swojej bańce”.
Od deski do deski tego tomu czytać się nie da, a jeśli czyta się teksty wybrane (tylko jak tu dokonać wyboru? Chyba tylko po tym, czy pierwsze zdanie zahaczy nas jak wędkarz rybę), to z rosnącym przekonaniem, że umyka nam coś najważniejszego, że rozpuszcza się w oceanie rozmów z byłymi osobistościami, których się już nie pamięta i recenzji książek dawno zapomnianych.
Mimo tych formalnych przeszkód, choć przy sporej dozie wysiłku, można z tego oceanu krytycznej drobnicy wyłowić „grube ryby”. I wówczas można też rozpoznać, że one wszystkie żywią się przekonaniem, jakoby fantastyka naukowa była czymś specjalnym, różnym od literatury „głównego nurtu” w tym sensie, że nieliterackimi kryteriami się ją ocenia. Że jest coś warta, o ile jest naukowa i diagnozuje rzeczywistość z udziałem środków nieartystycznych, na przykład przeniesieniem akcji w czasie lub na obcą planetę, interwencją obcych na Ziemi lub stworzeniem wyraźnej historii alternatywnej, identyfikowalnej expressis verbis, a nie sugerowanej, jak choćby w Małej Apokalipsie Konwickiego. Że popfantastyka (choć termin „popularna”, „pop”, jeśli w ogóle się w Słowach… pojawia, to wypowiadany z wyraźną niechęcią) ma do spełnienia misję: edukacyjną, światopoglądową i tym podobne, i że ocenia się ją po stopniu wypełnienia tejże, nie kryteriami estetycznymi.
Przekonanie to, niegdyś powszechne, a dziś już przyżółkłe, przywiędłe i rozsypujące się w proch, było przed laty osią sporu „grupy trzymającej fantastykę” i „grupy Tfurcuf” (Parowski pisał oczywiście o „pokoleniach”), zdefiniowanego (błędnie) jako „fantastyka misyjna” contra „fantastyka czysto rozrywkowa”, którego echa ciągle pobrzmiewają tu i tam. Co może wydawać się dziwne, na tak grząskim gruncie wyrosły kwiaty warte zakonserwowania, podziwiania dziś i przechowania na wszystkie możliwe jutra. Generacje, czyli fantastyka na tle, mimo iż odwołują się do „metody pokoleniowej”, przynoszą przecież bogactwo szczegółowych informacji o tym, jak błyskawicznie popliteratura, i to fantastyczna, reaguje na otaczającą ją rzeczywistość, jak umie ją przedstawić nie wprost, nie dźwigając lustra i bez przechadzania się z nim po gościńcach, lecz niczym kamerą dokumentalisty, błyskotliwego, choć może nieco zbyt zakochanego w ostrych cięciach i zawiłych metaforach. W ogóle pierwszy rozdział Obrazów…, Fantastyka na tle nie dość, że z czasem nie utracił znaczeń, to zyskał nowe. Współczesność dźwignęła go o poziom wyżej.
Bardzo dziś interesujący jest też blok tekstów poświęconych Andrzejowi Sapkowskiemu, zwłaszcza jeśli dobierze się niego rozrzucone tu i tam dywagacje o fantasy. Ten typ współczesnej fantastyki pozostał Parowskiemu obcy, nie było nań miejsca w świecie jego swoistej „wrażliwości fantastycznej”. Bo to przecież nie jest tak, by redakcja miesięcznika „Fantastyka” po (przypadkowym) wyłowieniu Sapkowskiego w konkursie, w jednej chwili poddała się jego urokowi, uznała wielkość i lansowała go do wiadomego skutku. Wręcz przeciwnie, Sapkowskiemu przyznano zaledwie wyróżnienie i to za „walory czytelnicze”, co w tamtych czasach, w tamtym środowisku, brzmiało jak obelga, a w każdym razie wyrzut, że niczego więcej w tym Wiedźminie nie ma. Prawda jest zaś taka, że Sapkowski przebijał się do sławy mozolnie, niesiony czytelniczą popularnością, aż wreszcie, zderzony z siłą tej popularności, Parowski niechętnie zmienił zdanie, do czego zresztą nigdy się nie przyznał, utrzymując, że jego pierwotny zarzut błahości poznawczej fantasy cały czas pozostaje w mocy. Ale i tu powtarza się schemat znany i opisany: zmagając się z obcym mu paradygmatem fantastyki, usiłując pogodzić to, co mówiło mu redaktorskie i krytyczne przekonanie o jego „gorszości” z tym, co mówił instynkt: że mamy tu do czynienia z naprawdę dużą, wartościową literaturą, Parowski ogląda kreację Sapkowskiego w nieoczywistym świetle. Usiłuje ją zracjonalizować, a znakomitym przykładem próby tej racjonalizacji jest Wiedźmin Geralt jako podróżnik w czasie, rzucający wyzwanie i nadal zapraszający do odpowiedzi równie błyskotliwymi, równie ekstrawaganckimi interpretacjami.
I na koniec – temat dyżurny: „my i oni”, fantastyka nasza i tylko nasza przeciw „mainstreamowej” reszcie świata. W sposób dziś nieosiągalny, z kulturą argumentacji równie imponującą co złośliwość, Parowski kultywuje tę alternatywę, jego zdaniem nie do przezwyciężenia. Wartościuje ją też, oczywiście, ale wyższości fantastyki nie podaje ex cathedra. Nie ustawia przeciwnika w narożniku, nie tworzy polemicznych chochołów, raczej umiejętnie dobiera argumenty, a przede wszystkim konteksty. Obie strony wiele mogłyby się od niego nauczyć, jedna – śmiałości wkroczenia na nieznaną ziemię, druga – kultury dyskusji.
Małpy Pana Boga. Obrazy
Więcej tu stron niż w Słowach i większy jest ciężar tego tomu – fizyczny z pewnością, a zaryzykuję twierdzenie, że także intelektualny. Z punktu widzenia filologa widać przecież, że pisząc o literaturze, nawet jeśli jest to „tylko literatura popularna”, o fantastyce będącej „tylko popfantastyką” Maciej Parowski stąpał po obcym mu, grząskim gruncie. Był niczym ci wielcy piłkarze, którzy najpiękniejsze gole strzelają z kiksa, bo im „piłka zeszła”. Ale nie przypadkiem, Boże broń! Każdy „gol” Parowskiego wynika z instynktownego pojmowania zasad gry i z doskonałego przeglądu boiska, więc nikt nie może mieć do niego pretensji, bo to cel się przecież liczy, a nie sposób, w jaki go osiągnięto.
W Obrazach, w których w sześciu rozdziałach Parowski pisze o kinie, o komiksie i o multimediach, nie czuje się już oporu materii. Ich autor zamierzał poświęcić się zawodowo krytyce filmowej, której na uniwersytetach nie uczą, wystarczyło mu więc oczytanie, a do komiksu od początku kariery miał nosa… i szczęście. Wyjątkowa pozycja redaktora działu polskiego „Fantastyki” dała mu też okazję, by po wydaniu własnej powieści i zbioru opowiadań, gdy złamał literackie pióro, mógł poświęcić talent komiksowemu scenopisarstwu. Nie Parowski wymyślił kultowego Funky Kovala, którego pierwsze albumy pomogły zredefiniować komiks przez to, jak korzystały z doprowadzonego do rangi sztuki (przez rysownika Bogusława Polcha) szablonu komiksu zachodniego, ale z nim jest on kojarzony. Bodaj czy słusznie, biorąc pod uwagę zręczność pisarską, elastyczność i pracowitość scenarzysty. I to Parowski podjął się syzyfowego dzieła „ukomiksowienia” Wiedźmina Andrzeja Sapkowskiego, pchając ten kamień na wysoką górę po tym, gdy z projektu wycofał się sam Sapkowski, a fani protestowali w niewybredny sposób, widząc we wszystkim, co robił, bluźnierstwo wobec świętości.
A przy tym wszystkim szczęście nie opuszczało Macieja Parowskiego. Jego krytyka filmowa rozwijała się w rytm rosnącego znaczenia kina „rozrywkowego”, zdobywania przez nie dominującej, hollywoodzkiej pozycji w odmianie nazwanej „Nową Przygodą”, i wreszcie inwazji filmu fantastycznego, obejmującego i kino wysokoartystyczne, i artystyczne w mniejszym stopniu lub wcale. Przy czym Parowski dokonał klasycznej krytycznej wolty w postaci rozszerzenia pojęcia „Nowej Przygody” tak, by objęła i Stanleya Kubricka, i Davida Lyncha, i Andrieja Tarkowskiego co najmniej jako godnych przodków. Było w tym szczere przekonanie, że tak właśnie jest, ale była też szczypta wyrachowania: im godniejsza „Nowa Przygoda”, tym zaszczytniej jest przecież być jej kronikarzem…
Rozdział pierwszy Obrazów…, Z notatnika wędrownego popularyzatora Kina Nowej Przygody, jest doskonałym dowodem na to, że krytyk o żelaznych przekonaniach i odpowiedniej do nich sprawności pióra jest w stanie czytelnika na swe przekonania nawrócić, choćby i chwilowo. Zawarte w nim teksty byłyby dziś znakomita pożywką dla poważnej dyskusji. W rozdziale drugim natomiast, obok interesujących, wartych przypomnienia rozmów, zwłaszcza z Juliuszem Machulskim i z Tomaszem Bagińskim, znajduje się esej Robot zbuntowany – ewolucja Robota w kinie, który zachował świeżość porównywalną do zawartej w Komiksie – chłopcu do bicia.
Rozdziały trzeci i czwarty poświęcone są komiksowi. W przypadku tego medium szczęście sprzyjało Parowskiemu podwójnie. Raz, że – analogicznie do kina, tylko w znacznie większym stopniu – miał okazję towarzyszyć jego niezwykłemu rozwojowi, wybiciu się na szlachectwo uznanej „artystyczności” i wreszcie podbojowi przemysłu filmowego. Dwa – że na skalę polską miał w tym swój udział nie tylko krytyczny i wcale nie taki drobny, biorąc pod uwagę dzielony z Bogusławem Polchem status prekursora. Znawcy mogą go kontestować, spierać się i dzielić włos na czworo, ale w świadomości odbiorcy nic tego zmieni.
Rozdział trzeci – Syzyfowe prace. W kręgu komiksu – powinien zostać przypomniany w całości, bowiem ma wartość podwójną jako i dokument przeszłości, i podstawa dyskusji o komiksowej teraźniejszości. Koniecznie należałoby też przywrócić dla potrzeb współczesnego czytelnika choćby część rozdziału piątego – Alchemia wyobraźni. Galerie, czyli rozmowy z Franciszkiem Starowieyskim, Jerzym Skarżyńskim, Zdzisławem Beksińskim, Wojtkiem Siudmakiem i nie tylko.
Rozdział szósty, Zupełnie inna bajka. Multimedia, składa się z wywiadów i ma charakter historyczny. Parowski urodził się za wcześnie – lub żył zbyt krótko – by towarzyszyć rewolucji mediów elektronicznych – jedynie ją liznął. Z jednym wyjątkiem. Z biblioteki Babel do Galaktyki Internetu, zbiorek krótkich recenzji kilku książek (w tym Marshalla MacLuhana) sugerujący praktycznie nieograniczone możliwości „nowych mediów”, ale też i zagrożenia, zapładnia wyobraźnię samym tytułem, odwołującym się bezpośrednio do słynnego opowiadania Jorge Louisa Borgesa. Ach, jakże by się chciało odwrócić sytuację, czyli zmierzyć się z kolejną reinterpretacją Borgesa w duchu jak najbardziej postnowoczesnym!
Kukułka na koniu trojańskim
Kukułka na koniu trojańskim. Małpy Pana Boga, tom 3: Retrospekcje różni się od poprzednich dwóch tomów Małp… pod każdym względem. Ma inną formę graficzną, a choć równie gruba, jest jednak cieńsza od nich, bo złożona na innym papierze, inną czcionką, z inną interlinią. Do trójwymiarowej, mozaikowej krytyki Macieja Parowskiego dodaje czwarty wymiar: czas. Retrospekcje patrzą za siebie. Kronikarstwo – to jest ich wielki walor. Ale równie wielki walor ma ciągła pogoń autora za uciekającą w coraz szybszym tempie, ginącą za horyzontem fantastyką wielomedialną, czego dowodem choćby wywiady z przedstawicielami świata gier, fabularnych i komputerowych, będące cennym uzupełnieniem tego, co wcześniej zawarte zostało w Obrazach.
Fandom, który nie ma przeszłości, nie ma przyszłości – to prawda pierwsza i oczywista. Prawda druga, mniej oczywista, brzmi: fantastyka jest częścią polskiego życia artystycznego, czy ona tego chce, czy nie, i czy polskie życie artystyczne tego chce, czy nie. Przypominanie Macieja Parowskiego, a nawet więcej, przywracanie do życia jego przebogatej krytyki, powinno się zacząć właśnie od tych tekstów historycznych, których on jest bohaterem, choć dobrze ukrytym. Bez nich skazana byłaby ona nie tyle na niezrozumienie, co na rozumienia zbyt bogate, interpretacje rozbiegające się w zbyt wielu kierunkach, poważnie zagrożone ahistorycznością.
O edytorsko pięknym, ale poskładanym w całość bez ładu i składu, pośmiertnym, pełnym błędów Waszym cyrku, moich małpach. Chronologicznym alfabecie moich autorów (SQN, 2019) niewiele mam do powiedzenia. Tylko tyle, że to tom kronikarski, z którego warto byłoby wyjąć Moich autorów, opisane lekko, z humorem i sentymentem sylwetki napotkanych w karierze fantastycznych osobowości. I że jest kronikarsko niekompletny, bo nie wszystko, co Parowski zaplanował do druku zostało wydrukowane z powodów, których wolę się nie domyślać.
Zakończenie
Zebrane pisma krytyczne Macieja Parowskiego ukazały się drukiem i zstąpiły pod strzechy – to dobrze. Nie grozi im już uschnięcie w szufladach, nie grożą nieszczęścia – rękopisom zdarza się jednak płonąć. Upór i pracowitość autora znów obróciły się na dobre.
Niestety, tak jak jest dziś dostępny literacki i komiksowy dorobek Parowskiego, krytyka pozostaje znana fragmentarycznie i przypadkowo, czyli faktycznie nieznana. Małpy Pana Boga, z czego swego czasu podkpiwałem, bardzo przypominają książeczkę do nabożeństwa pana Podbipięty: dziwne jest w nich „materii pomieszanie”. Niedostatki edytorskie uniemożliwiają „odmieszanie” pomieszania.
Wielka to szkoda. Parowskiemu nie dane było wprawdzie podjąć prób połączenia w jedno wielomedialności współczesnej fantastyki, nie zdiagnozował jej i nie opisał jej odejścia od prymatu czystej popliteratury w stronę skomplikowanej sieci franczyz, uniwersów i multiwersów, a jednak… jednak… jego teksty dedykowane każdy jednemu, określonemu medium fantastyki, gdyby je ze sobą umiejętnie zestawić, powiedziałyby wiele o początkach tego zjawiska. Ośmielę się nawet postawić tezę, że stworzyłyby solidny fundament dla każdego, kto dziś ma ochotę zajmować się tą, bez przesady, rewolucją kulturową.