Nowy Napis Co Tydzień #139 / W więzieniach
Grudziądz
Któregoś dnia powiadomiono, że przenoszą nas do więzienia w Grudziądzu. Zakład ten, o zaostrzonym rygorze, przeznaczony był dla recydywistek. Przebywały tam też kobiety w ciąży i matki z malutkimi dziećmi. Więzienie nie miało kanalizacji i codziennie trzeba było nosić wodę oraz wylewać nieczystości z zastępujących sedesy wiader. Na spacerach chodziło się parami, tak jak w Gdańsku i w Fordonie, w kółko, zgodnie z rozkazem, raz w jedną, raz w drugą stronę. Cicha rozmowa była dozwolona tylko z osobą, z którą się było w parze. Ponieważ już w Fordonie zrozumiano, że nie należy nas trzymać razem z więźniarkami odsiadującymi wyroki za przestępstwa pospolite, w Grudziądzu utworzono dla nas oddzielny oddział i tym razem znalazłam się w trzyosobowej celi z dwiema dziewczynami z „Solidarności”, Teresami – „Dużą” i „Małą”. „Duża” była psychologiem, zostawiła w domu kilkuletnią córeczkę, o którą martwiła się nieprzerwanie, a „Mała” była młodą działaczką, zabraną z zakładu pracy, przeświadczoną o tym, że jeżeli nie spotka jej śmierć, to może w najlepszym wypadku zostanie wywieziona do Sowietów. Ona naprawdę była przygotowana na taką ewentualność. Obu Tereniom wiele zawdzięczam. „Duża” nieustannie ruszała mi z pomocą psychologiczną, kiedy dopadały mnie momenty słabości, a te zdarzały się od czasu do czasu. Pamiętam, że któregoś dnia, chodząc po spacerniku w grudziądzkim więzieniu, ubrana w szarą więzienną kurtkę, z obowiązkową szarą chustką na głowie, byłam tak przygnębiona, że zaczęłam nagle wszystko widzieć w ciemnych barwach. A co będzie, jeżeli naprawdę będę musiała odsiedzieć dziesięć lat? – myślałam wówczas. – Jeżeli już teraz wydaje mi się to nieskończenie długo, a dopiero minęły trzy miesiące? Przypominam sobie uczucie bezdennej rozpaczy, które mnie wtedy ogarnęło. Na szczęście takie chwile trwały krótko i właśnie wówczas ukojeniem były wielogodzinne rozmowy przeprowadzane z „Dużą” Terenią, które miały dla mnie wartość solidnej psychoterapii. „Mała” natomiast podtrzymywała nas na duchu spokojem wynikającym z głębokiej wiary w Chrystusa. Opowiadała o doświadczeniach zdobytych podczas pobytu w Indiach, gdzie pełniła ochotniczą, bezinteresowną służbę w domu dla umierających. Były to bardzo piękne, pełne wewnętrznej mocy opowieści.
Cele w więzieniu miały dodatkowo zaciemnione okna. Już wówczas zorientowałyśmy się, że jest to sprzeczne z obowiązującym w polskim więziennictwie regulaminem. Takie cele mogły znajdować się w aresztach śledczych, gdzie zakładano, że będzie się przebywać krótko, ale nie można było odsiadywać w takich warunkach długich wyroków. Napisałam więc natychmiast list w tej sprawie do Prokuratora Generalnego PRL, Ministra Sprawiedliwości i do Dyrekcji Zakładów Karnych w Warszawie, stwierdzając, że zostałam skazana na pozbawienie wolności, a nie na pozbawienie wzroku. Już nie było mnie w Grudziądzu, kiedy dotarła odpowiedź, z której wynikało, że zarówno powietrza, jak i światła mam wystarczającą ilość.
W tym okresie poznałam Anię Żurawek. Miała tyle wdzięku, że nawet klawiszkę potrafiła przekonać, żeby podała nam po kawałku ciasta, które otrzymała od rodziny na talon żywnościowy. Było to oczywiście wbrew wszelkim przepisom, ale Ani to się udało. Wpadła więc któregoś dnia jak bomba do naszej celi ze swoimi wspaniałymi darami, uśmiechnięta, radosna, i już samo pojawienie się jej dodawało otuchy. Ania była członkiem Prezydium NSZZ „Solidarność” Regionu Warmii i Mazur. W grudniu 1981 roku została aresztowana i osadzona w areszcie śledczym w Ostródzie. Tam też 17 lutego 1982 roku wzięła ślub cywilny z Ryszardem Niszczakiem, w obecności zaledwie trzech osób: matki pana młodego oraz brata i przyjaciółki panny młodej. I Ania, i Rysiek pracowali w Stomilu w Olsztynie. Tam się poznali i pokochali. Ania, rogata dusza, nie mogła pogodzić się z bezprawiem, które ją dotknęło, nie zgodziła się rozebrać do naga i poddać upokarzającej rewizji, i na znak protestu rozpoczęła w ostródzkim areszcie głodówkę. Władze przestraszyły się na dobre. Obawiały się, że delikatna, drobna dziewczyna nie wytrzyma długo i wezwały telefonicznie jej nowo poślubionego małżonka, by przyszedł i przekonał ją do zmiany postępowania. Miłość jest widocznie najlepszym sposobem na wszystko, gdyż Ania po pięciu dniach przerwała głodówkę protestacyjną.
Nasza walka z bezprawiem panującym w więzieniu zaczęła powoli przynosić rezultaty. I tak któregoś dnia zjawił się w zakładzie sędzia penitencjarny, który przyjął nas po kolei i każda mogła mu zgłosić wszystkie swoje uwagi. Za dnia cele były zamknięte i nie mogłyśmy się porozumiewać między sobą, ale wyprowadzano nas raz w tygodniu razem do łaźni i chodziłyśmy codziennie na czterdziestopięciominutowe spacery. Pomimo więc, że mogłyśmy rozmawiać tylko każda w swojej parze, udało się ustalić plan działania. Domagałyśmy się zatem przede wszystkim zabrania nas z więzienia o zaostrzonym rygorze. Zdemaskowałyśmy też brutalne traktowanie więźniarek, między innymi stosowanie kaftanów bezpieczeństwa i bicie w razie najdrobniejszego sprzeciwu. Ponoć częściej niż w innych zakładach zdarzały się tu też wypadki samobójstw. Więźniarki-recydywistki wiele godzin dziennie pracowały przy wyrobie opon i były przy tym niemiłosiernie wykorzystywane. Zarobki za ciężką pracę prawie w całość szły na pokrycie kosztów utrzymania. Nic dziwnego więc, że my, więźniarki polityczne, od razu stwierdziłyśmy, że pracować nie zamierzamy. Jak nas państwo ludowe posadziło, to niech utrzymuje. Już w Fordonie wiedziałyśmy, że istnieją dwa rodzaje racji żywnościowych, nazywałyśmy je „praca” i „niepraca”. Ten drugi rodzaj był, oczywiście, znacznie uboższy w kalorie, i nie było to bez znaczenia, szczególnie w Grudziądzu, gdzie przynoszenie czegokolwiek z widzenia z rodziną było kategorycznie zabronione. Ewentualną paczkę można było otrzymać tylko przez uzyskanie specjalnego talonu. A i wtedy sprawa nie była prosta, gdyż nieufna obsługa więzienna rozbebeszała dosłownie wszystko, co znajdowało się w paczce, z wyciskaniem z tubek pasty do zębów włącznie.
W związku z zakazem przynoszenia czegokolwiek spotkała mnie pewnego razu bardzo niemiła przygoda. Było to podczas świąt wielkanocnych 1982 roku. Po dłuższej przerwie otrzymałam widzenie z mężem. Przerwa spowodowana była tym, że przeniesiono nas z Fordonu do Grudziądza, a nasze rodziny nie zostały o tym powiadomione. Mój mąż pojechał więc do Fordonu i już oczywiście nie zdążył uzyskać zezwolenia na widzenie w Grudziądzu, a widzenia odbywały się tylko w niedziele.
Marek nie był wówczas jedyną ofiarą braku rzetelnej informacji. Rysio Niszczak z kolei otrzymał wiadomość, że Ania została przewieziona z Ostródy do Fordonu. Pojechał więc tam w najbliższą niedzielę, ale po przybyciu na miejsce powiedziano mu, że Ania znajduje się w więzieniu w Koronowie. Rysio ponownie wsiadł do „malucha” i popędził do Koronowa. Tam zostawił samochód przy szlabanie, który strzegł wjazdu do lasu, i dalej poszedł pieszo. Gdy zadzwonił wreszcie do bramy, otworzyło się małe okienko i jakiś człowiek odpowiedział szorstko, że nie ma tu kobiet z „Solidarności”, po czym natychmiast je zatrzasnął. Na ponowny dzwonek nikt już nie odpowiedział. Biedny Rysio postał chwilę i odszedł smętnie do samochodu. Postanowił jednak, że nie wróci do domu z niczym, i zdecydował się jeszcze raz pojechać do Fordonu, aby tym razem dowiedzieć się, że więźniarki z „Solidarności” znajdują się w Grudziądzu. Nie muszę dodawać, że na uzyskanie widzenia tego dnia było już za późno. Dopiero w następną niedzielę, po pięciogodzinnym oczekiwaniu pod ponurą grudziądzką bramą, wreszcie zobaczył się z Anią. Łatwo wyobrazić sobie, jak ciężko było w podobnych sytuacjach osobom takim jak mój mąż, które nie miały samochodu. Zdane były na słabo kursujące wówczas autobusy i pociągi.
Na pierwsze widzenie Marek przywiózł oczywiście paczkę żywnościową, której nie mógł mi jednak dostarczyć. Podczas całego widzenia przy tym samym stole siedziała z nami klawiszka, pilnie słuchając, czy przypadkiem nie rozmawiamy o rzeczach niedozwolonych. W pewnym momencie jednak ktoś ją na krótko odwołał. I wtedy Marek podał mi szybko przepiękną pisankę. Było to nieskazitelnie białe jajko z czerwonym emblematem „Solidarności”. Prezent ten przygotowali, jak zawsze o mnie pamiętający i niezawodni pod każdym względem, przyjaciele z Wyższej Szkoły Morskiej. Wiedziałam doskonale, że zabranie czegokolwiek do celi jest zabronione, ale pomyślałam sobie, że może przy okazji Wielkanocy przymkną na to oko. Wiedziałam też, jak wielką radość sprawiłabym dziewczynom, gdyby owo jajko udało mi się wnieść na oddział. Zawahałam się tylko na moment i natychmiast schowałam mój skarb do kieszeni szarej, więziennej kurtki ze stemplem ZK (Zakład Karny) na plecach.
Po wejściu do dyżurki na oddziale natychmiast kazano mi opróżnić kieszenie. Oczywiście nie wyjęłam jajka, ale zrobiła to przebiegła oddziałowa. Jej reakcja na tę moją pisankę przeszła najśmielsze oczekiwania. Wpadła po prostu w furię. Na tym jednak się nie skończyło. Zażądała, abym rozebrała się do naga. Oczywiście kategorycznie odmówiłam. Postanowiłyśmy bowiem z dziewczynami, że nie będziemy rozbierać się do naga i wykonywać przysiadów, jak tego żądano. Już wcześniej odmówiłyśmy parę razy poddawania się podobnym szykanom. Nie obyło się oczywiście bez raportów karnych i konieczności stawienia się u naczelnika. Postanowiłyśmy jednak, że nie pozwolimy się tak traktować, i byłyśmy w tym bardzo konsekwentne. Nie mogłam więc i teraz postąpić inaczej. Moja odmowa była jednoznaczna. Tego jednak owej oddziałowej było już za wiele. Wezwała przez radiotelefon kolegów z ochrony. […] W tym czasie któraś z „kryminalnych” dziewczyn myła korytarz. Gdy zobaczyła, że dwaj ochroniarze idą do dyżurki z kaftanem bezpieczeństwa, zaalarmowała dziewczyny z mojej celi, szepcząc im przez drzwi, że będą mnie bić. Taka tu bowiem była praktyka, że „niesforne” wsadzano w kaftan, znoszono do piwnicy, bito je tam i zostawiano na tak długo, aż spokorniały, a z ich ciała zeszły ślady bestialstwa.
Nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy i bałam się okropnie. Bałam się nie tylko pobicia, ale również tej piwnicy, w której roiło się od szczurów, jak zresztą we wszystkich więzieniach. Stałam bez słowa i przeżywałam katusze. „Moja” oddziałowa była w widocznie świetnym nastroju. Wreszcie weszło dwóch ochroniarzy. Jeden z nich, z kaftanem bezpieczeństwa pod pachą, wydawał się zaskoczony moim widokiem. Pewnie przypuszczał, że zostali wezwani do jednej z grudziądzkich recydywistek. Spytał więc, o co chodzi. Powiedziałam, że dostałam w prezencie pisankę i bardzo chciałabym ją wnieść do celi i że nie rozbiorę się do naga, gdyż wiadomo dobrze, iż niczego nie mogę ukryć i nakaz rozebrania się ma na celu wyłącznie upokorzenie. Dodałam też, że żadna z więźniarek politycznych, jak z uporem siebie nazywałyśmy, nie będzie zgadzała się na podobne szykany. Moja przemowa nie zrobiła na funkcjonariuszach większego wrażenia. Kazali mi iść ze sobą. Już miałam zamiar powiedzieć, że nigdzie nie pójdę, gdy do dyżurki zajrzał inny funkcjonariusz, którego miałam okazję widzieć już wielokrotnie. Spojrzał na mnie i powiedział:
– Poczekajcie, Kubasiewicz, tutaj – po czym wywołał na korytarz dwóch ochroniarzy.
Nie było ich dłuższą chwilę, a gdy wrócili, jeden z nich, już zupełnie zmienionym, o wiele grzeczniejszym tonem rzekł:
– Chodźcie ze mną.
– Dokąd? – spytałam.
– Do celi
Zawahałam się przez chwilę, ale gdy wyszłam na korytarz, usłyszałam hałas. To moje kochane dziewczyny, gdy dowiedziały się, w jakich jestem opałach, natychmiast porozumiały się krzykiem przez okna i podniosły wrzask. W miarę zbliżania się do celi hałas rósł coraz bardziej. Klawisz szybko otworzył celę.
– Macie już tę swoją Ewę – powiedział.
Historia na tym jednak się nie skończyła. Otrzymałam oczywiście raport karny i następnego dnia musiałam stawić się u naczelnika. Gdy weszłam, od razu dostrzegłam na naczelnikowskim biurku moje piękne jajko. Naczelnik zdawał się mieć minę raczej rozbawioną.
– Co to jest? – spytał.
– Jajko – odpowiedziałam.
I tu znowu, jak poprzedniego dnia, musiałam wysłuchać kazania, że przecież dobrze wiem, że to jest zabronione Po tej przemowie naczelnik stwierdził, że w drodze absolutnego wyjątku, mając na uwadze, że to święta wielkanocne, pozwoli mi wnieść jajko do celi, ale bez skorupki. Odpowiedziałam, że to moi przyjaciele zrobili dla mnie tę piękną pisankę i bez skorupki traci ona całą swą wartość.
– A właśnie! – krzyknął naczelnik. – Ja wiem, że wam chodzi o tę skorupkę, Kubasiewicz, a na to zgodzić się nie mogę, bo to prowokacja.
Mówiąc to, rąbnął jajkiem o biurko i nerwowo zaczął zrywać skorupkę. Gdy napis „Solidarność” już zniknął, podał mi jajko i kazał zabrać do celi. Chciałam je wyrzucić do kosza, ale naczelnik głośno zaprotestował:
– Macie zabrać to jajko do celi! Nie potrzebuję, aby mówiono, że nawet na Wielkanoc pozbawiłem was jednego mizernego jajka! Dość tej zabawy!
Przyniosłam więc jajko do celi, ale było ono tak wymiętoszone, że postanowiłyśmy z obiema Tereniami wrzucić je do kubła.
Muszę dodać, że za odmowę rozebrania się po widzeniu naczelnik ukarał mnie pozbawieniem na miesiąc korespondencji z rodziną. Jestem przekonana, że przed egzekucją w kaftanie bezpieczeństwa uratowały mnie dwie rzeczy. Solidarna reakcja dziewczyn i fakt, że – jak się później dowiedziałam – właśnie w przeddzień świąt uznana zostałam przez Amnesty International więźniem kwietnia, a przez inną organizację więźniem roku 1982. Skatowanie mnie, co musiałoby wyjść na jaw bardzo prędko, nie przysporzyłoby sławy grudziądzkiemu naczelnikowi i jego zakładowi.
Po kilku tygodniach przebywania w Grudziądzu dowiedziałyśmy się, że znowu przenoszą nas do Fordonu. Było to najprawdopodobniej wynikiem, jak już wspomniałam, bezustannych odwołań i skarg, szumu w mediach zachodnich i starań czynionych przez naszych bliskich. Wieść o tym, że ma to być znów Fordon, wywołała różne reakcje dziewczyn. Jedne cieszyły się, a inne, które zdążyły się już przyzwyczaić do tego więzienia, żałowały, że podjęto taką decyzję. Ja byłam zadowolona, że starania o wyjazd z Grudziądza uwieńczone zostały sukcesem, ale równocześnie byłam bardzo zawiedziona, że odsyłają nas z powrotem do tego niesłychanie brudnego, zapluskwionego i zakaraluszonego Fordonu. Trzeba wiedzieć, że niektóre z naszych dziewczyn były tam tak pogryzione przez robactwo, że zwyczajnie chorowały. Opuchnięcia i strupy w wyniku pogryzień przez pluskwy nie były czymś odosobnionym.
Znowu w Fordonie
Spotkała nas jednak niespodzianka. Natychmiast po przyjeździe do Fordonu zostałyśmy umieszczone, nie jak poprzednio, razem z więźniarkami skazanymi za przestępstwa pospolite, ale wszystkie „polityczne” osadzono razem. Na wspólnym oddziale. Widocznie jednak uznano nas za osoby szczególnie niebezpieczne, ponieważ oddział, gdzie się znajdowałyśmy, zabezpieczony został dodatkową kratą. Nie dosyć więc, że cele były pozamykane, to jeszcze inne więźniarki przebywające w budynku nie mogły wejść na nasz korytarz. Uniemożliwiono więc nam kontakt nawet przez zamknięte drzwi. Dodam, że był to jedyny oddział w taki sposób odizolowany i zabezpieczony. Znamienne, że w tym samym zakładzie znajdował się oddział z otwartymi celami, gdzie kobiety skazane nawet na długoletnie wyroki za zbrodnie kryminalne przechodziły swobodnie z celi do celi i korzystały z tej namiastki wolności przez cały dzień, od samego rana do ciszy nocnej. Niemniej byłyśmy razem i to było bardzo ważne.
Inną miłą niespodziankę stanowiło to, że umieszczono nas w całkowicie odnowionych, wymalowanych, czystych celach, z nowymi materacami i kocami. Okazało się też, że nawet metalowe miski, łyżki i kubki, zamiast powykręcanych, poczerniałych, całkowicie już zużytych, zostały zamienione na zupełnie nowe. Dano też nowiuteńkie „mundurki”. Zamiast brudnych i zużytych spódnic, bluz i kurtek sprawiono nam całkiem sympatyczne spodnie „ogrodniczki” i pozwolono zatrzymać własne sweterki czy podkoszulki, choć o każdą podkoszulkę czy inną część ubrania trzeba było występować z pismem do samej naczelniczki. Wszystko to sprawiło na nas bardzo korzystne wrażenie, gdyż jak na Fordon była to prawdziwa rewolucja! […]
W pierwszym składzie mojej celi znalazły się: Ela Mossakowska, kierowniczka toruńskiego hotelu, skazana za wywieszanie solidarnościowych plakatów i ulotek, Zosia Kwiatkowska, sekretarka z gdyńskiego Transbudu i członek Komitetu Budowy Pomnika Ofiar Grudnia 1970 roku, skazana przez sędziego Andrzeja Grzybowskiego z Sądu Marynarki Wojennej na pięć lat więzienia „za kontynuowanie działalności związkowej”, Ania Żurawek, Mała Terenia i ja.
W pierwszych dniach czerwca przyprowadzono do celi nową dziewczynę. Była to Marylka Błaszczak, studentka z Torunia. Oczekiwałyśmy jej już w Fordonie od paru dni, bo wiedziałyśmy z głośnikowych wiadomości, że wraz z innymi studentami została skazana przez toruński sąd na trzy lata więzienia. Gdy więc zjawiła się wreszcie u nas, ku jej wielkiemu zaskoczeniu powitałyśmy ją głośnym:
– Dlaczego tak późno? Czekałyśmy na ciebie wczoraj.
Okazało się, że Marylka wpierw była internowana w Darłówku, gdzie przebywała do 2 czerwca, skąd ją zabrano, by postawić przed wymiarem sprawiedliwości. Jakież były moje radość i wzruszenie, gdy przekazała mi nowiny i pozdrowienia od Joanny Gwiazdy, z którą razem przebywała jakiś czas w internie! […]
W Fordonie prowadziłyśmy nieustanną walkę z kierownictwem w obronie naszych praw, co nie było znowu takie łatwe. Wymagało bowiem nie tylko zdecydowania i konsekwencji, co w warunkach więziennych może być trudne, ale również wielkiej solidarności. Znajdowałyśmy się więc w nieustannym stresie. Nastroje wśród nas nie były jednak takie najgorsze. Wiedziałyśmy bowiem, że nieoczekiwaną poprawę warunków zawdzięczamy temu, iż nie siedzimy biernie, z opuszczonymi rękami, jak również temu, że opinia publiczna interesuje się naszym losem. […] Mój, najwyższy w Polsce, wyrok przyciągał uwagę mediów, w czym nie było żadnej mojej zasługi, ale na tej mojej „sławie” korzystałyśmy wszystkie. Mówiono o nas bowiem niemało, opisywano warunki więzienne, w jakich przebywałyśmy, i relacjonowano na bieżąco naszą codzienną walkę. […] Jeżeli dobrze pamiętam, pierwszą naszą poważną wspólną akcją było ogłoszenie głodówki na znak protestu przeciwko pobiciu dziewczyn z Bydgoszczy, które skazane zostały za rozdawanie ulotek „Solidarności”. Domagałyśmy się widzenia z prokuratorem i głodówka miała zostać przerwana dopiero wówczas, kiedy pojawi się on w więzieniu. Władze zakładu starały się za pośrednictwem oddanego sobie lekarza straszyć nas przymusowym dokarmianiem. My jednak przedstawiałyśmy owemu lekarzowi konsekwencje, jakie mogą go spotkać, gdy zechce nas zmusić do posiłku. Tłumaczyłyśmy, że podawanie jedzenia wbrew woli głodującego jest prawnie zabronione i żeby się dziesięć razy zastanowił, zanim się do tego zabierze. Obawa przed nagłośnieniem sprawy w mediach spowodowała, że zostawiono nas w spokoju. Sama akcja jednak nie była prosta, gdyż nie wszystkie dobrze znosiłyśmy głodówkę, a nie było wiadomo, kiedy się zakończy.[…] Głodowałyśmy przez tydzień i co prawda nie doczekałyśmy się prokuratora, ale przysłano adwokata, który powiadomił nas, że będzie przeprowadzone śledztwo w sprawie pobicia. Nie ukrywam, że z wielką ulgą powitałam tę wiadomość, bo dawało nam to możliwość przerwania protestu.
Muszę wyjaśnić, że każdorazowa nasza „akcja” była karana zgodnie z obowiązującym w więzieniu regulaminem. Odbierano nam więc widzenia z rodzinami, pozbawiano prawa prowadzenia, i tak ograniczonej już do minimum, korespondencji, nie wolno było robić zakupów w więziennej kantynie, nie wyprowadzano na spacery lub zarządzano spacer w odosobnieniu i tak dalej. Wszystko to było nie tylko bardzo trudne dla nas, ale również kłopotliwe dla władz więziennych. Gdy bowiem naszym rodzinom nie udzielano widzeń, one z kolei natychmiast robiły szum, że coś niedobrego się dzieje. Zachodnie rozgłośnie snuły różne przypuszczenia na ten temat. Do więzienia napływały protesty z różnych stron. Zastanawiano się, czy przypadkiem nas gdzieś nie wywieziono, czy nie jesteśmy maltretowane lub chore. Przypominano przy tej okazji natychmiast pluskwy, karaluchy i co tam jeszcze. Władze więzienne nie mogły więc w nieskończoność odbierać nam widzeń, gdyż musiały koniecznie udowodnić, że żyjemy i cieszymy się nawet w miarę dobrym zdrowiem. Gdy więc znowu miałyśmy taką okazję, powiadamiałyśmy natychmiast bliskich o wszystkich najważniejszych wydarzeniach. Nie zawsze okazywało się to łatwe, gdyż, jak twierdzono, można było rozmawiać wyłącznie o sprawach rodzinnych, osobistych. Rozpowiadanie o tym, co się dzieje w więzieniu, nie było traktowane jako sprawa osobista. Początkowo więc przy próbach przekazania stosownych informacji natychmiast widzenie przerywano. Nie wychodziło to jednak na zdrowie kierownictwu więzienia, bo błyskawicznie informacja o wydarzeniu przedostawała się na zewnątrz. Była to więc ciągła próba sił, bardzo szarpiąca nerwy.
[…]
Więzienie w więzieniu
Nasza izolacja trwała. Nie było widzeń, nie było korespondencji. Nie wiedziałyśmy, co działo się poza kratami. Bardzo dziwne, że właśnie wtedy wyszła na kilkudniową przepustkę Maryla R. z Torunia. Nie prosiła o nią i otrzymanie zezwolenia na wyjście właśnie w okresie, kiedy nie mogłyśmy liczyć na żadne ulgi, a wręcz przeciwnie, zbierałyśmy same kary, było dla niej samej i dla nas wszystkich olbrzymim zaskoczeniem. Podejrzewam więc, że była to zagrywka porucznika Sz., szefa fordońskiej ochrony, obliczona na to, że późniejszy powrót Maryli do Fordonu spowoduje rozłam w grupie. Tak też się stało, bo właśnie po jej powrocie zaczęły się moje kłopoty. Dlatego też postaram się przedstawić prawdę o tamtym trudnym okresie.
Na początku 1983 roku, gdy w fordońskim więzieniu było nas stosunkowo niewiele, porucznik Jerzy Sz. zastąpił w kontaktach z nami naczelniczkę Stefanię M. Jerzy Sz. był postacią, która cieszyła się w Fordonie bardzo ponurą sławą. Więźniarki skazane za przestępstwa pospolite opowiadały, że zachowywał się niezmiernie brutalnie wobec wielu z nich i bały się go okropnie; był też o wiele gorzej nastawiony do więźniarek politycznych niż sama naczelniczka. Ona bowiem, choć w początkowym okresie mojego uwięzienia zdawała się niewiele rozumieć z tego, co nas spotkało, w miarę upływu czasu powoli zaczęła zmieniać stanowisko. Być może przełomowym momentem był fakt skazania Leszka Moczulskiego na siedem lat więzienia? Naczelniczka bowiem nie mogła w żaden sposób pojąć tego, że ja zostałam skazana na dziesięć lat więzienia, podczas gdy Leszek Moczulski tylko na siedem. Była tym tak dalece zaskoczona, że – jak mi wyznała kiedyś – kazała sobie przynieść moje akta, by zobaczyć, co takiego sąd miał mi do zarzucenia. Od tej pory odnosiłam wrażenie, iż stosunek naczelniczki do mnie zmienił się pozytywnie i niejeden raz starała mi się pomóc. Ot, choćby jadąc służbowo do Potulic, zabrała mnie na widzenie z moim synem, za co byłam jej prawdziwie wdzięczna. Na takie posunięcie nie można było w żaden sposób liczyć ze strony naszego ochroniarza: jego wrogość była zupełnie jawna. […] Wzywał nas po kolei na „przyjacielskie” rozmowy, co nie przeszkadzało mu oczywiście nakładać na nas coraz większych kar. W tym okresie nie było już ani jednej dziewczyny z mojej dawnej celi. Dowożono natomiast nowe osoby, których zupełnie nie znałam. Przez jakiś czas przebywałam nawet zupełnie sama.
Niektóre dziewczyny gadały z ochroniarzem, inne nie. Ja przez długi czas w ogóle nie dawałam się wyciągnąć i nie odpowiadałam na pytania. W tym czasie często na spacerniku rozmawiałam z Helenką, przemiłą osobą, nauczycielką, której nazwiska już dziś niestety nie pamiętam. I kiedyś Helenka powiedziała, że oświadczyła porucznikowi, iż Rosjanie nie mają żadnych tradycji demokratycznych, bo z totalitaryzmu carskiego wpadli prosto w następny totalitaryzm. Zgodziłam się z tym rozumowaniem w zupełności i myślę, że właśnie ta wypowiedź odegrała wyjątkową rolę w mojej późniejszej historii. Kiedyś bowiem, gdy po raz któryś zostałam wezwana do Sz. i on coś zaczął mówić na temat stosunków radzieckopolskich, wdałam się z nim w dyskusję. Nie wiem już, jak to się stało, ale w odpowiedzi na jakieś jego stwierdzenie – zacytowałam zdanie zasłyszane od Helenki. Nie chciałam silić się na wymyślanie własnych argumentów. Wiem, że to był punkt zwrotny. Sz. spojrzał na mnie bardzo uważnie, ze zdecydowaną wrogością, i powiedział coś w tym rodzaju:
– Wy wszystkie powtarzacie te same stwierdzenia. Jak gęsi. Czy to wasza, Kubasiewicz, zasługa?
Nie pamiętam już dziś, co na to odpowiedziałam. Przerwałam na pewno rozmowę. Porucznik uznał wówczas, że z uwagi na mój wyrok mam duży autorytet wśród dziewczyn. Nie wpadło mu do głowy, że tamto stwierdzenie powtórzyłam za cichą i skromną Helenką. Być może właśnie wtedy postanowił zrobić coś, co pomniejszy mój autorytet?
Wypuścił więc Marylę na przepustkę w momencie, kiedy było tak wiele szumu w mediach wokół mojego listu otwartego. W związku z tym listem na zewnątrz panowało wówczas przekonanie, że to ja, a nie Ela Mossakowska, zostałam karnie zamknięta w kabarynie. Porucznik chciał to wykorzystać. Liczył pewnie na to, że fałszywe informacje oraz brak innych wiadomości z Fordonu zezłoszczą Marylę. Wówczas zapewne stwierdzi ona, że celowo przedstawiłam historię Eli jako swoją i tylko przeze mnie nazwiska pozostałych dziewczyn są zupełnie nieznane. Było to jednak duże nieporozumienie, które wynikało po części z tego, że już wcześniej podjęłam się roli „korespondentki”. Nie wszystkie dziewczyny mogły przekazywać wiadomości do mediów. Ja zaś jako członek Zarządu Regionu Gdańskiego miałam przyjaciół, którzy bez problemu trafiali z informacją tam, gdzie było trzeba. Ponadto spośród osób mi najbliższych wyszły już z internowania Joanna Gwiazda i Ania Walentynowicz, a w grudniu 1982 roku, tuż przed samymi świętami, kiedy zaczęto wypuszczać na wolność studentów, wyszedł z więzienia również mój syn. Na wolności była też Madzia i jej ojciec Staszek Kowalski.
Wszystkie te osoby nie miały żadnego problemu z przekazaniem informacji, a mój mąż był w ciągłym kontakcie zarówno z nimi, jak i z innymi osobami z podziemnej „Solidarności”. Prasa drugoobiegowa i rozgłośnie polskojęzyczne informowały więc regularnie o sytuacji panującej w Fordonie i nazwiska dziewczyn były oczywiście doskonale znane. Miałam okazję się o tym przekonać zaraz po wyjściu z więzienia.
Niestety z Elą Mossakowską było inaczej. Sprawę pogarszał jeszcze fakt, że nasz kapelan nie przekazał mojemu mężowi napisanego przeze mnie tekstu, zatytułowanego: W więzieniach, najlepsza polska młodzież, w którym pragnęłam przedstawić Marylkę Łaszewską. Udało mi się wcześniej pokazać Marylce ten napisany przeze mnie tekst i obiecałam, że zostanie wydrukowany. Przeznaczony był dla pisma „Skorpion”, które właśnie zaczęła wydawać Joanna Gwiazda. Niestety, oddany księdzu artykuł przepadł bez śladu. Jak więc mówi polskie przysłowie: nieszczęścia chodzą parami.
Oskarżenie o to, że w przekazywanych na zewnątrz wiadomościach celowo pomijam inne dziewczyny, mocno mnie zabolało. Gdy jednak próbowałam na ten temat sensownie porozmawiać, usłyszałam, że mam stanąć przed sądem koleżeńskim. Tego było już naprawdę za wiele. Żadna z dziewczyn nie stanęła w mojej obronie. Byłam tak rozżalona. Zamknęłam się w celi i odmówiłam wychodzenia na spacery. Nie chciałam się z nikim spotykać. Nie ukrywam, że najbardziej mnie bolało, iż Renia, która znała mnie dobrze, też poddała się tej atmosferze i nie ruszyła mi z pomocą. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, wiem, że moja reakcja była wówczas mocno przesadzona, ale trzeba wziąć pod uwagę moje osamotnienie po wyjściu wszystkich zaprzyjaźnionych dziewczyn. Nie miałam, tak samo jak i reszta, żadnych widzeń, podczas których można było coś skonfrontować i czegoś się dowiedzieć. Izolacja była więc ucieczką i reakcją obronną. Musiałam wydobyć z siebie głęboko ukryte siły, aby nie popaść w głęboką depresję. Moja rodzina i przyjaciele przejęli się bardzo tą moją dodatkową izolacją i ze wszystkich sił próbowali mi pomóc. Joanna Gwiazda napisała artykuł zatytułowany Więzienie w więzieniu, ale poprosiłam ją przez „Dużego”, by tekstu nie publikowała, bo miałam już dość rozgłosu. Bałam się, że roztrząsanie tej sprawy zaszkodzi mi jeszcze bardziej.
Gdy zaczęłyśmy znowu mieć widzenia z rodzinami, można było się dowiedzieć, że całe to oskarżenie nie miało sensu, bo chwilowy rozgłos związany z moim listem nie zagłuszył przecież sprawy innych więźniarek oraz problemów, które były udziałem wszystkich. Ja jednak długo nie potrafiłam przejść nad tym do porządku dziennego.
Dziś dochodzę do wniosku, że ten paranoiczny, dziesięcioletni wyrok nałożył na mnie jeszcze jedno dodatkowe brzemię. Nazwałabym to brzemieniem zwiększonej odpowiedzialności. Byłam częściej niż inne współwięźniarki przedmiotem zainteresowania i tym samym miałam więcej okazji do wypowiadania się w różnych sprawach, uważałam zatem, że moim obowiązkiem jest zachowywać się tak, aby wszystkim, a szczególnie tym młodszym służyć przykładem i dodawać ducha. Zawsze byłam lojalna w stosunku do współtowarzyszek niedoli i jeżeli tylko miałam taką okazję, upominałam się o każdą. Starałam się też wszystkim pomóc. Miałam głębokie przeświadczenie, że mogę liczyć na lojalność i przyjaźń dziewczyn, bo panowała pomiędzy nami naprawdę wielka solidarność. W okresie, o którym teraz mowa, było już jednak zupełnie inaczej.
Święta wielkanocne 1983 roku spędziłam w celi sama, towarzyszyło mi jedynie kilka kotków. W poprzednim roku zaopiekowałyśmy się dwoma młodymi kotami. Jednego nazwałyśmy Dekret, bo był cały czarny jak ów dekret o stanie wojennym, a drugiego Generał. Wkrótce jednak okazało się, że Dekret jest kotką i co więcej, to ona prawie rok później obdarzyła nas kociętami. Wprawdzie zarówno Dekret, jak i Generał uznane zostały przez nas za koty polityczne, ale nie sposób było nie zaopiekować się ich potomstwem. Zaczęłyśmy więc prosić władze więzienne, aby pozwolono nam zatrzymać kocięta, i obiecałyśmy znaleźć dla nich opiekunów. Sprawa była pilna, gdyż rozrabiały w celi niesamowicie i prawdę powiedziawszy, chociaż były urocze, marzyłam już o tym, aby się ich jak najszybciej pozbyć. Zwróciłyśmy się więc do naszych rodzin, aby szukały chętnych i pomogły przekazać maleństwa w dobre ręce. I w takiej sytuacji trafiła do mojej celi Irenka z Olsztyna. Od razu zaklepała sobie jednego kota i obiecała go oddać rodzinie podczas najbliższego widzenia. Gdy dowiedziała się, co mnie spotkało, postanowiła też, mimo moich protestów, solidarnie razem ze mną zrezygnować ze spacerów. Wypożyczyłyśmy sobie z więziennej biblioteki Potop i całymi godzinami czytałyśmy go na głos. Po przeczytaniu trzytomowego dzieła przyszła kolej na Pana Wołodyjowskiego. Wyznam, że ta lektura mojej młodości i serdeczna obecność Irenki pozwoliły mi się powoli pozbierać. Stan taki trwał parę tygodni, kiedy to szczęśliwie Irenka wyszła na wolność. Nie zostałam jednak sama, gdyż w międzyczasie, około 15 kwietnia 1983 roku, dowieziona została z więzienia na Rakowieckiej nowa skazana, Danusia Jadczak z Warszawy, z którą szybko się zaprzyjaźniłam i dzięki niej zaczęłam znowu wychodzić na spacery.
Tekst jest fragmentem książki Ewy Kubasiewicz-Houée Bez prawa powrotu, która zostanie wznowiona przez Instytut Literatury i Fundację Centrum Dokumentacji Czynu Niepodległościowego.