03.03.2022

Nowy Napis Co Tydzień #141 / Jak nas widzą, tak nas piszą

Łączący w sobie bogatą tradycję podróżopisarstwa oraz dynamikę rozwijającego się od połowy XIX wieku nowoczesnego dziennikarstwa reportaż podróżniczy ma ten walor, że umożliwia czytelnikom poznanie miejsc, osób i zdarzeń, do których samodzielnie z uwagi na rozmaite bariery – geopolityczne, komunikacyjne, materialne – dotrzeć nie byliby w stanie. Jakkolwiek taka wiedza zapośredniczona w cudzej relacji nie może się równać z osobistym, bezpośrednim poznaniem, bywa niekiedy jedynym dostępnym substytutem, a w przypadku utalentowanego reportera może się nawet okazać atrakcyjniejsza od samej opisywanej rzeczywistości. Warto jednak zauważyć, że reportaż podróżniczy stanowi niebagatelną wartość również dla tych, którzy nie są bynajmniej projektowani jako jego odbiorcy, będąc obiektem socjologiczno-krajoznawczej obserwacji – słowem: dla jego bohaterów. Dzięki takiej lekturze mogą oni dowiedzieć się, jak są postrzegani przez przybysza z zewnątrz, dysponującego zmysłem bardziej wyostrzonym, krytycznym, a jako osoba niezaangażowana bezpośrednio w lokalne konflikty czy gry interesów, również bardziej obiektywnego. Taka obserwacja zewnętrzna poszerza znacznie obszar samowiedzy, kształtując tak zwaną jaźń odzwierciedlonąTermin używany w w socjologii i i psychologii, wprowadzony przez amerykańskiego socjologa Charlesa Cooleya, w w Polsce spopularyzowany między innymi przez Floriana Znanieckiego.[1].

Przypomnijmy, że najstarsze relacje na temat naszego kraju pochodzą właśnie z obcych źródeł: ze spisanej w połowie IX wieku anonimowej notatki Descriptio civitatum et regionum ad septentrionalem plagam Danubii (Opis grodów i ziem z północnej strony Dunaju), znanej jako Geograf Bawarski czy z jedenastowiecznej, łacińskiej kroniki biskupa merseburskiego Thietmara.

A gdy polski książę Bolesław Krzywousty, uświadomiwszy sobie, jak potężnym orężem w ręku władcy może być polityka historyczna, zapragnął mieć własną wersję dziejów państwa polskiego, jej opracowanie również powierzył cudzoziemcowi – wbrew utrwalonemu przez Marcina Kromera imieniu najprawdopodobniej pochodzącemu z Włoch lub Dalmacji.

Poziom recepcji takich charakterystyk, obcą ręką nakreślonych, uzależniony bywa od stopnia zjadliwości krytyki lub siły uwodzenia zawartych w nich pochlebstw. Chętnie przyjmując te drugie, wobec pierwszej uruchamiamy rozmaite mechanizmy obronne. Nie zapominajmy jednak, że to nie my jesteśmy intencjonalnymi odbiorcami podróżniczych relacji. Adresowane do obcych czytelników są nam one jedynie udostępnione do wglądu, bez obowiązku autoryzacji. Nawet jeśli wydają nam się krzywdzące, niesprawiedliwe i nierzetelne, musimy uznać prawo autorów do własnego wrażenia i pogodzić się z tym, że nie wszystko, a czasem niewiele im się u nas podoba. O ile jednak relacje te nie są tendencyjnie zaangażowane w jakieś zaplanowane przedsięwzięcie polityczne, na ogół wpisują się w prostą logikę: jak nas widzą, tak nas piszą – a zgodzimy się przecież, że każdy ma prawo widzieć, co chce i jak chce.

Z całą pewnością w żadne podstępne polityczne przedsięwzięcie zaangażowany nie był pomysł trzydziestosiedmioletniego Anglika Bernarda Newmana, który latem 1934 roku postanowił przejechać rowerem Polskę, by przybliżyć swoim rodakom to – jak sam podkreśla we wprowadzeniu – „jedno z kluczowych państw w Europie”. Doświadczenia i wrażenia Newmana z tej trwającej kilka tygodni podróży złożyły się na osobisty dziennik, który w wydaniu książkowym opatrzony został tytułem Rowerem przez II RP. Chociaż angielski cyklista już na wstępie zapewnia czytelników:

Starałem się uczciwie przedstawić problemy Polski. Nie występuję w roli jej obrońcy – to nie jest książka pisana na zamówienie – ale od razu wyznam, że świetnie się czułem wśród Polaków i ogromnie ich polubiłemB. Newman, Rowerem przez II RP, Kraków 2021, s. 23.[2]

– nie spodziewajmy się tanich komplementów. Newman opisuje Polskę i Polaków przede wszystkim tak, jak nas widzi swym chłodnym okiem angielskiego dżentelmena.

W trakcie swojego kilkutygodniowego tour de Pologne latem i wczesną jesienią 1934 roku Anglik przejechał po polskich drogach i bezdrożach ponad trzy tysiące kilometrów. Cały jego ekwipunek mieścił się w wojskowym plecaku przymocowanym do bagażnika rowerowego. Budżet wynosił około dwudziestu funtów. Podróż odbywała się „czasami według planu”, czasami zgodnie z logiką przypadku.

Przygoda rozpoczęła się na pokładzie statku „Lech”, którym angielski obieżyświat, przepłynąwszy Morze Północne, Kanał Kiloński i Bałtyk, dotarł do Gdańska. Potem zwiedził fragment polskiego wybrzeża oraz Kaszuby i wzdłuż Wisły ruszył przez Grudziądz i Bydgoszcz w kierunku Torunia. Kolejnymi większymi miastami na trasie były Inowrocław, Gniezno i Poznań. Ominąwszy Łódź – „polski Manchester” nie brzmiał zachęcająco – przez Ziemię Łowicką dotarł do Warszawy. Stamtąd przez Skierniewice, Łódź (tym razem nie sposób już było ją ominąć) i Piotrków Trybunalski dojechał do polskiego Lourdes, czyli Częstochowy. Następnie przez Górny Śląsk do Krakowa, Wieliczki, a potem do Zakopanego i w góry. Dalej wzdłuż Dunajca, na wschód: Stary Sącz, Tarnów, Przeworsk, Dębica, Rzeszów, Jarosław i Przemyśl. Wreszcie Lwów. Stamtąd rekonesans po Huculszczyźnie, a potem do stolicy bagien nad Prypecią, czyli do Pińska. Przez Puszczę Białowieską (spotkanie oko w oko z żubrem), Hajnówkę, Białystok i Grodno do Wilna. Następnie przez „zakazaną granicę” na Litwę (Kowno, Kłajpeda, Mierzeja Kurońska) i niejako bonusowo przejazd przez Prusy Wschodnie (Królewiec, Olsztyn, pomnik poległych w bitwie pod Tannenbergiem i mauzoleum Hindenburga, Ostróda, Iława i wreszcie Malbork, z którego już pociągiem w podróż powrotną do Berlina). Prędkość w zależności od pogody i nawierzchni – od kilkudziesięciu do ponad stu sześćdziesięciu kilometrów dziennie. Osiągnięcie nawet z dzisiejszej perspektywy budzące szacunek.

Słowa uznania, zachwyty i uszczypliwości pod adresem pierwszy raz oglądanego i nieco egzotycznego kraju rozdaje Newman z talii wrażeń niemal po równo i chyba – trzeba to przyznać – całkiem uczciwie.

Smakuje mu na przykład polskie jedzenie. Nie tylko kilkukrotnie podkreśla, że „w Polsce nikt nigdy z głodu nie umrze”, ale do tego stopnia chwali sobie różnorodność i obfitość dań, że zaczyna się nawet obawiać, czy w połączeniu z gościnnością Polaków nie zagrozi ona jego kondycji fizycznej:

Sławne są polskie przystawki, zwłaszcza ich rozmaitość. Trzeba wybaczyć niepodejrzewającemu niczego gościowi, gdy widząc ich bogaty wybór, uzna je za właściwy posiłek; jeżeli jednak pofolguje apetytowi, jego żołądek będzie się musiał niebywale porozciągać, by zgodnie z savoir-vivre’em spełnić oczekiwania gospodarzy przy kolejnych daniach. Niektóre przyprawy są może nieco zbyt wyraziste dla angielskiego podniebienia, ale ogólnie rzecz biorąc, polskie jedzenie jest nadzwyczaj dobreTamże, s. 111.[3].

Anglik, choć jest wielkomiejskim bywalcem salonów, ma upodobanie do prostoty prowincjonalnego życia. To dlatego takie wrażenie robią na nim kolorowe stroje łowickie, zakopiańskie i huculskie, kunsztowne wycinanki z papieru i kilimy, tańce na klepisku. Ogromne zainteresowanie budzą w nim mniejszości etniczne, Żydzi, Cyganie, Huculi. Z miast podobają mu się: Gdynia za jej rozmach, Toruń ze swoim gotykiem, Kraków ze swoim majestatycznym spokojem („Jeżeli jest gdzieś w Europie urokliwsze miasto niż dawna stolica Polski, to ja jeszcze tam nie dotarłem”Tamże, s. 149.[4]), malowniczo położone na brzegu Niemna Grodno oraz Wilno – „zdecydowanie jedno z najbardziej fascynujących miast nie tylko w Polsce, ale i w Europie”. Zaskakująco wiele pochwał pada też pod adresem Warszawy. Rynek staromiejski nazwany zostaje w książce „jednym z najpiękniejszych w całej Europie”, u Fukiera ma się znajdować „najlepszy – jak twierdzą nie bez racji – wybór win w całej Europie”. Niektóre opisy brzmią wręcz jak wycięte z folderu biura turystycznego:

Stare Miasto najbardziej podobało mi się nocą, w blasku księżyca. Kolory na ścianach domów gasną i są pełne uroku. Pastelowe odcienie zlewają się ze sobą – oślepiający blask za dnia zmienia się w łagodny spokój. W sąsiadujących ze sobą wąskich uliczkach pełno dziwnych cieni i osobliwych iluzji. Wszystko zamiera w niemal kompletnym bezruchu. Jeśli przysiądziecie gdzieś na chwilę i puścicie wodze fantazji, na pewno usłyszycie głos tej najdawniejszej, pełnej chwały WarszawyTamże, s. 105–106.[5].

Ale prawdziwym must see dla angielskiego turysty jest Cytadela z Pawilonem X i Bramą Straceń – „godzina spędzona tutaj, w towarzystwie życzliwego przewodnika, powie więcej o polskiej mentalności niż dziesięć lat w nocnych klubach Warszawy”. W podsumowaniu swojej podróży po Polsce z pewnym zdumieniem Newman odnotowuje, że ani razu nie usłyszał pod swoim adresem złego słowa, przeciwnie – same uśmiechy, chociaż jak przyznaje samokrytycznie w rozmowie ze swoim pojazdem, „musieliśmy być cholernie uciążliwi dla setek osób”.

Jak przystało na angielskiego lorda (żart nawiązujący do cyrkowego epizodu w Hajnówce), Bernard Newman bywa też jednak kapryśny i niezadowolony. Proszę sobie wyobrazić, że polskie drogi ośmiela się nazwać najgorszymi w Europie. Dobrego zdania nie ma też o polskich kolejach. Nieustannie narzeka na monotonię nizinnego krajobrazu i drewnianej wiejskiej zabudowy. Nie jest też wielbicielem czerwonej cegły. Część swych krytycznych uwag łagodzi dowcipną aluzją, jak wówczas, gdy ostrzega, że w warszawskiej dzielnicy żydowskiej „nie mają czego szukać osoby o delikatnym powonieniu”, albo gdy zauważa, że jednym z dwóch najsilniejszych skojarzeń z Polską pozostanie dla niego obraz bosych kobiet pochylonych z wypiętymi zadami nad zagonem ziemniaków. Czasami jednak dokładnie opisuje rażące go zjawiska, poddając je nawet prowizorycznej analizie. Jego uwagę dwukrotnie zwraca na przykład obojętność czy raczej brak inicjatywy Polaków – ludzi skądinąd serdecznych i uczynnych – w obliczu cudzego nieszczęścia, takiego jak wypadek woźnicy na publicznej drodze czy atak epilepsji na ulicy w mieście.

Autor we wprowadzeniu podkreśla, że jego książka jest „lekkim reportażem z podróży”, i taki jej charakter stara się konsekwentnie podtrzymywać niezobowiązującą, anegdotyczną formułą narracyjną. Nie oznacza to jednak, że w jego relacji pomijane są zupełnie sprawy ważkie. Newman analizuje możliwe rozwiązania problemu „korytarza polskiego”, wsłuchuje się w głosy mniejszości ukraińskiej, w pretensje Litwinów do Wilna, wchodzi nawet w polemikę z nazistami. Rysuje także perspektywy rozwojowe dla Polski, której wieszczy w nieodległej przyszłości – biorąc pod uwagę jej impet demograficzny, pracowitość i zasobność w surowce naturalne – mocarstwową pozycję w Europie.

Czy Bernard Newman jest jedynym bohaterem książki? Otóż nie. Przypomnijmy i podkreślmy, że przejechał on Polskę w tandemie. Jego wiernym i niezawodnym towarzyszem podróży był George – rower produkcji angielskiej. Obdarzony imieniem niczym wierzchowiec, wielokrotnie personifikowany, nie tylko wiózł dzielnie autora po polskich drogach, ale również zabawiał rozmową albo zgoła podpowiadał trasę wyprawy – to jego perswazji zawdzięczamy na przykład bonus po Prusach Wschodnich. Ponad trzy tysiące kilometrów i jedynie trzy pęknięte sprężyny w skórzanym siodełku. Niezły sprzęt! Czy sprytny Anglik nie przybył tu aby w charakterze przedstawiciela handlowego brytyjskiego przemysłu rowerowego… Wszak Polska to naprawdę duży i bardzo chłonny rynek zbytu, którego potencjał Newman wielokrotnie podkreślał, przewidując, że już za kilkanaście lat Polaków będzie blisko sześćdziesiąt milionów, podczas gdy Anglików nieco ponad czterdzieści, a Francuzów jeszcze mniej. Niestety, w tym przypadku przepowiednie sympatycznego turysty z Wysp Brytyjskich nie spełniły się z powodu „zbrojnej ingerencji w przyrost naturalny”. Szkoda.

Bernard Newman, Rowerem przez II RP, tłum. Ewa Kochanowska, Kraków: Znak Horyzont, 2021.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Tomasz Chlewiński, Jak nas widzą, tak nas piszą, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 141

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...