Samopoznanie, groteska i eksperyment. Ameryka Łacińska w prozie Bobkowskiego, Gombrowicza i Straszewicza
Proza trzech polskich pisarzy – Bobkowskiego, Gombrowicza i Straszewicza – kreująca wizerunki Ameryki Łacińskiej, wykracza poza schematy literackie, omija koleiny myślowe, a za pierwsze z ważnych założeń uznaje indywidualny ogląd zjawisk połączony z poznawczym ryzykiem. Każdy z wymienionych twórców pragnie umieścić doświadczenie wygnańcze w porządku biografii, złamać szyfr własnego losu, podjąć namysł nad problematyką egzystencji. Osiedlenie w krajach znacznie oddalonych od Polski, nie dość znanych, jest jednak również traktowane jako dająca się twórczo wyzyskać szansa rozwoju samoświadomości. Dystans geograficzny, który nie wyraża się jedynie w zwykłych miarach odległości, lecz, ulegając interioryzacji, staje się kategorią psychiczną, ośmiela intelekt i uskrzydla wyobraźnię. Z takiej perspektywy inaczej można spojrzeć na wydarzenia historii. Nowe miejsce osiedlenia sprzyja też refleksji nad kulturą – jej kryzysem i możliwościami ożywczej zmiany, szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę konfrontację dziedzictwa starej Europy z duchowymi aspiracjami młodych społeczności w Ameryce Południowej.
W pisarstwie Bobkowskiego, Gombrowicza i Straszewicza podbój nowego terytorium przez ruchliwą i krytyczną myśl nosi znamiona oryginalności. To samo należy powiedzieć o sztuce pisarskiej, naznaczonej mocnym signum osoby, sztuce, która nie zawiera łatwych kompromisów z odbiorcami i burzy ugruntowane sądy. Wyrafinowanie stylistyczne, śmiech szyderczy i wybaczający, wielopiętrowe gry z tradycją literacką, jak również nastawienie autoanalityczne oraz skłonność do groteskowej deformacji, wymienieni pisarze wiążą z nastawieniem polemicznym, z niezgodą na stereotypy. Rodzi się w tym miejscu pytanie ogólne o wolność pisarskiego gestu i szczegółowe – o niezależność wobec powinności zbiorowych, emigracyjnych rytuałów, oczekiwań polskiej publiczności literackiej na obczyźnie.
Oczywiście warto pamiętać o wielu powinowactwach idei, o niekiedy zbliżonej poetyce, przecięciach linii tematycznych, koincydencjach biografii, względnych podobieństwach drogi twórczej. Ale, chociaż Bobkowski, Gombrowicz i Straszewicz byli przez badaczy porównywani, to jednak zwraca uwagę spora ilość różnic. Żadnej z trzech dykcji nie da się podrobić, ale – co ważniejsze – każdy z tych pisarzy inaczej odpowiada na pytania o polskość, o tożsamość wygnańców, inaczej tworzy indeks wartości i kodeks postępowania. Uświęconym mitom narodowym przystawiane są tutaj zwierciadła śmiechu, karykaturalnej dekompozycji ulegają rytuały małych polskich społeczności, bezlitośnie wykpione zostają romantyczne misje, wielkie posłannictwa, utopijne programy społeczne, ceni się natomiast pakty z wielokształtnym życiem, niezależność wyborów stwarzającej się w nowym miejscu jednostki, dar obserwacji, nawet ekscentryczność sądów. Także wizje Ameryki Łacińskiej tworzone są według odmiennych recept.
Andrzej Bobkowski nową przestrzeń pojmuje jako terytorium prywatnej konkwisty, gdzie mogłyby realizować, bez żadnych przymusów i zobowiązań, intelektualne i duchowe potrzeby, krystalizować swobodne osądy, a wsparte etosem pracy marzenia self-made mana, który powołuje do życia dobrze prosperujący modelarski sklep,tworząc, wcale nie pogardzaną, materialną podstawę bytu. Conradowska przygoda – tak często przywoływana w opowiadaniach Bobkowskiego – intensyfikuje trudne zadanie podboju, bowiem nieprzenikniona i groźna przyroda tropików nie poddaje się ludzkiej woli. Zatem owo pełne determinacji zdobywanie własnych skrawków świata ma wymiar moralny.
W powojennej twórczości Witolda Gombrowicza Argentyna jest przedmiotem nieustającego zainteresowania, chociaż studia nad kulturą, polityką, ludźmi, obyczajami i krajobrazem schodzą na plan dalszy, gdyż przesłania je organizowanie własnej sławy, narzucanie innym wizerunku genialnego pisarza, natomiast realia miejscowe często pełnią rolę tła dla odgrywanych wewnętrznych dramatów samopoznania, dla groteskowych oraz fantazmatycznych powrotów do spraw polskich (w Trans-Atlantyku, Pornografii i Kosmosie), także – przy całym ironicznym zdystansowaniu – dla poważnych refleksji egzystencjalnych i metafizycznych. Dopiero w osobnych partiach Dzienników, a szczególnie w cyklu pogadanek (a właściwie: esejów radiowych) Wędrówki poArgentynie, obrazy kraju i kontynentu uderzają celnością spostrzeżeń, przenikliwością poznawczą oraz, o co rzadziej Gombrowicz jest podejrzewany, prawdą sensualnego przeżycia.
W pierwszej części dylogii Turyści z bocianich gniazd Czesław Straszewicz konstruuje model mikroświata, posługując się wycinkami ograniczonej przestrzeni, która tworzy poczekalnię dla rozbitków historii XX wieku. Takie są obszary baru „Tango”, Kiosku, portowego nabrzeża czy podjazdu willi „Belvedere”. Ocean, wielki kontynent oraz metropolia to magiczne alternatywy. Dostępne jest życie jedynie w dusznym stłoczeniu. Mit przygody rozprzęga się w bylejakości, roztapia w codziennych trywiach. Społeczność lokalna zajmuje się małymi sprawami, które uznać można za parodystyczny, groteskowy rewers spraw wielkich. Wszystko w tym świecie jest prowizoryczne, umowne, zmarginalizowane, niedokształtowane. Przerwy w podróży nie da się niczym sensownym zapełnić.
Straszewicz tworzy w swej powieści rodzaj laboratorium, potrzebuje więc przestrzeni wyłączonej i oddalonej od kulturalnego centrum. Egzotyka i obcość realiów miejscowych kwestionuje doniosłość i świętość polskich powinności i złudzeń. Konfrontacja z wyobrażeniami rdzennych mieszkańców Punta Chata, zetknięcie polszczyzny z brzmieniami fraz wypowiadanych po hiszpańsku, doświadczenie tygla kultur i międzynarodowego języka portów (miejsc pogranicznych) każdą pewność stawia pod znakiem zapytania. Jak spostrzega Violetta Wejs-Milewska, wędrówka na najdalszy koniec świata przynosi i rozczarowanie i naukę, gdyż
Egzotyzm miejsca akcji jest nie tylko geograficzny, ma on również naturę „psychiczną”. To co z europejskiego punktu widzenia wydawać mogło się ważne, w dalekiej Ameryce przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Tu bardziej niż gdziekolwiek indziej dochodzi do ekstremizmów, poglądowej polaryzacji, do zmagań kulturalnej obcości ze swojskością
V. Wejs-Milewska, Wykorzenieni i wygnani. O twórczości Czesława Straszewicza, Kraków 2003, s. 194. [1].
Gombrowicza, Bobkowskiego i Straszewicza różnią ponadto formuły autoprezentacji oraz sposoby oswojenia nowego miejsca w świecie. Dramatyczne okoliczności wyboru, czy uciekać od kataklizmu wojennego (jak Gombrowicz), czy, obawiając się wyrzutów sumienia, wyrzec się pisarstwa, ulec zbiorowemu obowiązkowi, włączyć się w działania zbrojne (jak Straszewicz), albo (jak Bobkowski) uchodzić z powojennej Europy zainfekowanej faszyzmem i komunizmem, mają tutaj istotne znaczenie. Pisarze musieli podjąć nowe wyzwania, zrozumieć i stworzyć wykładnię dokonującej się zmiany, oswoić obcą przestrzeń, ale też – po kataklizmie biograficznym i historycznym – odnaleźć w sobie pisarza.
Witold Gombrowicz niezależnie od chwilowych racji i doraźnych programów wspólnoty emigracyjnej, rozwija wypracowane wcześniej kategorie literackie: przypuszcza frontalny atak na formę polską, nie może pogodzić się z „formą polonijną” (mam tu myśli kulturę ułatwioną i obyczaje życia zbiorowego, które pisarz nazywa „zabawkami w prezesów, komitety i sesje”
Natomiast Andrzej Bobkowski po Szkicach piórkiem już w Ameryce Łacińskiej staje się pisarzem politycznym i – polemicznym. Według określenia Józefa Wittlina (cytuję za Czapskim), „zawiedziony kochanek Francji” po wyjeździe do Gwatemali w roku 1948, najpierw entuzjastycznie podnosi zalety tego kraju, a z czasem nabiera doń krytycznego dystansu
Z kolei Czesław Straszewicz, autor zagubiony w szerokim świecie i odnaleziony przez paryską „Kulturę” w napisanej w roku 1952 na prośbę Jerzego Giedroycia, udramatyzowanej autobiografii, która nosi tytuł Pióra w ukropie, albo strach nami rządzi, tak przedstawiał własne wygnanie:
Ameryka […], którą Straszewicz zna jest straszna. A może on, w wieku swoim, jest w Ameryce strasznym? Małżeństwo jego z Ameryką raczej niedobrane, predestynowane do zdrad i do konfliktów duchowych i materialnych. […] Co się ustroi […] pierwsze pas zrobi – żadnego spektatora w zasięgu krótkowidzących oczu nie widząc – wnet przestaje się wdzięczyć w strachu swoi!
Cz. Straszewicz, Pióra w ukropie, albo strach nami rządzi, „Kultura” 1952, nr 2–3 (52–53), s. 3–13. [5]
Wypowiedź będąca spowiedzią i zarazem testamentem, w której odwołanie do ostateczności łagodzone jest przez zabawowe stylizacje utrzymane w tonie buffo, ujawnia kłopoty z wiekiem późnym, niedogodności osamotnienia, wyłączenie z kręgu odbiorców, gdyż nikt w Ameryce Łacińskiej nie oczekuje na słowo polskiego pisarza. Jako kontrapunkt pojawia się marzenie o wojennej Francji, a także o rozmowach z mentorem i przyjacielem – Bolesławem Micińskim. Dodajmy, że Straszewicz unika ekshibicji, obcy jest mu efektowny egocentryzm, i nawet najbardziej okrutne diagnozy losu Polaków-nieudaczników (w powieści Turyści z bocianich gniazd) łagodzi wybaczającym humorem