03.03.2022

Nowy Napis Co Tydzień #141 / „Solidarność” moje życie

Najważniejsze słowa? „Solidarność” – wolny, niezależny, samorządowy związek zawodowy. Wierzyłem, że będzie bronić praw ludzi pracy. Byłem pierwszym szefem „Solidarności” w Regionie Łódzkim, delegatem do Komisji Krajowej. Siedziałem w więzieniu jako „polityczny”. Ryzykowałem wszystko, wyjeżdżając z kradzionym paszportem za granicę w 1985 roku, by walczyć o zachowanie związkowego charakteru „S”. Nie wszyscy zachowali się tak samo. W nowej Polsce koledzy związkowcy chcieli zakładać biznesy, kupować dobre samochody, mieć wygodniejsze mieszkania. Sprawy związkowe były na szarym końcu. To mnie dobijało. Musiałem odciąć się, przewietrzyć głowę. Wyjechałem do pracy jako kierowca w ambasadzie w Australii, a następnie w Kanadzie. Polskę kocham, więc tu wróciłem na emeryturę. Czy mam żal, że sprawy w kraju tak się potoczyły? A czy można mieć pretensje do garbatego, że ma proste dzieci?

*

Na bycie związkowcem „skazało” mnie miejsce i czas urodzenia. Przyszedłem na świat 30 sierpnia 1949 roku w kamienicy przy ulicy Zachodniej 66 w Łodzi. Nasze mieszkanie znajdowało się na parterze oficyny. Było klitką o powierzchni dziewiętnastu metrów kwadratowych, do której prawie wcale nie zaglądały promienie słońca. Wczesnego dzieciństwa nie pamiętam. Kiedy pojawiły się moje dwie młodsze siostry, wymykałem się z domu, kiedy tylko mogłem. Mieszkaliśmy w specyficznym miejscu – po sąsiedzku z jedynym wówczas w mieście nocnym klubem Casanova (potocznie nazywanym „Kaszanką”), kinem Włókniarz, naprzeciwko zakładów odzieżowych imienia Lewartowskiego. No i całkiem blisko ulicy Wólczańskiej. W okolicy łatwo można było wpaść. w złe towarzystwo. Kilku moich kolegów wylądowało w poprawczaku, potem byli cinkciarzami albo dawali po łbie wstawionym facetom wychodzącym z knajpy. Od kolegów nie stroniłem, ale bardziej interesował mnie sport. Marzyłem o rowerze. Pierwszy dostałem od rodziców, kiedy zdałem do czwartej klasy. Miałem jedenaście lat, kiedy zostałem stałym uczestnikiem wycieczek krajoznawczych organizowanych przez PTTK. Później wstąpiłem do Klubu Sportowego „Start”. Chciałem się ścigać, byłem uparty. W 1966 roku, w Poznaniu, zostałem mistrzem Polski w kolarstwie szosowym. Pisano o mnie w gazetach. Mama wzięła jedną z nich i poszła do magistratu, do kwaterunku. Jedna wzmianka w prasie wystarczyła, by „od ręki” przydzielono naszej rodzinie mieszkanie. Wcześniej przez szesnaście lat nie mogła się doprosić większego lokum dla naszej pięcioosobowej rodziny.

Nowe mieszkanie miało czterdzieści metrów powierzchni i mieściło się w bloku na Teofilowie. Dla rodziców raj. Jeździłem dalej na rowerze, ale było mi coraz trudniej. Zawiesiłem karierę sportową w 1971 roku. Skończyłem zawodową szkołę piekarniczą. Chwilę pracowałem w piekarni, później zająłem się konserwacją maszyn szwalniczych w zakładach odzieżowych. Zarabiałem około dwóch tysięcy złotych. W 1972 roku założyłem rodzinę. Nie przelewało się nam. Usłyszałem, że szukają kierowców autobusów w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym. Skończyłem kurs i od lipca 1974 roku zacząłem wozić pasażerów. Różnica w zarobkach była kolosalna. Pierwsza wypłata z MPK to cztery i pół tysiąca złotych. Za dwa tygodnie za kółkiem!

Brak akumulatorów i znikające trzy procent premii

Jak prawie wszyscy w tamtych czasach odkładałem na mieszkanie. Brałem dużo kursów. Dzięki temu szybko się zorientowałem, co naprawdę dzieje się w zakładzie. Jak wszędzie działała podstawowa organizacja partyjna, związki zakładowe i rada pracownicza. Był też Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, do którego później sam wstąpiłem. Kiedyś, właśnie na zlecenie Związku, miałem być kierowcą autobusu zakładowej wy[1]cieczki, chyba w Bieszczady. Zapisały się pięćdziesiąt dwie osoby. Rano okazało się, że jadą dwadzieścia dwie. A na każdego uczestnika przypadały pieniądze z funduszu socjalnego. Wziął je kierownik wycieczki. Był dogadany z kierownikiem restauracji, w której zatrzymywaliśmy się na obiad. Dał mu działkę za przygotowane dwadzieścia dwa posiłki, a resztę zachował dla siebie. I tak było na każdym kroku.

Z częściami zamiennymi do autobusów też było lichutko. Brakowało wszystkiego. Nieraz przekładano akumulatory, reflektory, a nawet drzwi z jednego pojazdu do drugiego. Można powiedzieć, że ekipa serwisowa zajmowała się nie konserwacją autobusów, tylko przekładaniem części, które ciągle się psuły albo tajemniczo znikały. Kiedyś jeden z kolegów nie miał wyjścia i musiał jechać z uszkodzonym akumulatorem. Gdyby wyłączył silnik, już by go nie uruchomił. Kiedy dojechał na końcowy przystanek, tylko zamknął drzwi i pobiegł do dyspozytora. W tym czasie jakiś pasażer żartowniś wsiadł do tego autobusu i ruszył w stronę centrum. Kierowca to dostrzegł, ruszył w pogoń i wskoczył przez półotwarte, uszkodzone drzwi. Odzyskał autobus, ale postanowiono ukarać go za nieodpowiedzialne porzucenie pojazdu. Wzbudziło to oburzenie innych kierowców. Wiedzieli, że może im się przytrafić to samo.

Doszedł do tego bunt z powodu obcinanych premii. Ich wysokość miała wynosić dwadzieścia procent. Ale nigdy nikt tyle nie dostał. Zawsze było to siedemnaście procent. Co działo się z resztą? Nikt nam nie umiał albo nie chciał powiedzieć. Zebraliśmy się kiedyś w ośmiu albo dziewięciu i uzgodniliśmy, że pójdziemy do kierownika zajezdni, by pogadać o naszych kłopotach. My wchodzimy, a on na powitanie mówi, że wie, po co przyszliśmy i kto narzeka na pracę… I tak z dnia na dzień niezadowolenie narastało. Coraz częściej padało słowo strajk.

Panie Słowik, pan ustawi syna…

Stopniowo atmosfera buntu przeciwko bylejakości w firmie i machlojkom narastała. Latem 1980 roku napisy wzywające do strajku zdobiły wagony przewożące węgiel ze Śląska na Wybrzeże. Pociągi przejeżdżały przez Łódź. Milicja nawet z tym nie walczyła. Dochodziły nas w MPK wieści, że w kraju wybuchają krótkie protesty. Przyszedł 26 sierpnia 1980 roku. Mieliśmy wyznaczone zebranie całej załogi. Do zajezdni przyjechali wszyscy kierowcy autobusów z miasta. Później wszyscy – kierowcy, administracja, pracownicy warsztatów spotkali się w świetlicy. Dyrekcja chyba czuła swoją bezradność, ale jeszcze padło prowokacyjne: „I co? Będziecie strajkować?”. Napięcie sięgało zenitu. Wtedy kierowca autobusu Bogdan Zeb odparł twardo: „Tak, będziemy strajkować”. Wtedy przedstawiciele dyrekcji wyszli z sali, a my zostaliśmy sami i wiedzieliśmy, że nadszedł czas pisania postulatów. Było nas sześciuset protestujących z MPK. Wszystko działo się spontanicznie i dość szybko. Nie spisywaliśmy protokołów, uzgodniliśmy, że zaczynamy strajk okupacyjny. Poza tym już dotarły do nas informacje, co dzieje się w Gdańsku. Wysłaliśmy tam swoich ludzi z listem poparcia dla dwudziestu jeden postulatów stoczniowców oraz z informacją, że akceptujemy je także jako własne. Ale nasze, łódzkie postulaty MPK dotyczyły nie tylko najpilniejszych spraw „na już”. Zawarliśmy wizję rozwoju komunikacji w Łodzi. A nawet pomysł zbudowania metra!

Wbrew naszym obawom łodzianie nas poparli. Było im ciężko, bo przecież nie kursowała komunikacja miejska, mieli prawo się denerwować. Tymczasem przynosili pod zajezdnię chleb, wędliny, napoje. Pracownicy innych zakładów przychodzili i deklarowali chęć dołączenia do strajku. Ale my nie organizowaliśmy międzyzakładowego protestu. Wreszcie zostaliśmy zaproszeni na rozmowę do dyrektora. Prosił nas, żebyśmy wypuścili choć kilka autobusów i tramwajów. Nie zgodziliśmy się. Bo jeśli telewizja pokazałaby, że w Łodzi komunikacja jeździ, to co pomyśleliby protestujący w innych miastach? Proszę pamiętać – nie było wtedy telefonów komórkowych, a faksy były rzadkością.

Formalnie byłem przywódcą tego strajku. Czy mogłem liczyć na wszystkich? No cóż, przychodzili różni ludzie – od takich, którzy mieli przeszłość w Armii Krajowej, po takich, którzy świadomie współpracowali z władzą i służbami. Przychodzili tacy, którzy brali matryce z materiałami do powielenia i nigdy więcej nie widzieliśmy ani ich, ani matryc. I tacy, którzy udzielali wywiadów, że chcieliby już wsiąść za kierownicę autobusu, bo mają dość strajku. Nie było czasu na prowadzenie rozmów dyscyplinujących i weryfikację tego, kto jest godzien strajkować, a kto nie. Skupiliśmy się na tym, by spisać postulaty i doprowadzić do ich realizacji. Byliśmy na etapie, w którym przyświecał nam cel, a dobór współpracowników schodził na dalszy plan.

Porozumienie z dyrekcją MPK zawarliśmy już po podpisaniu porozumień sierpniowych w Gdańsku. Podjęliśmy też próbę usamodzielnienia się, chcieliśmy rejestracji związków Ziemi Łódzkiej na zasadzie stowarzyszenia, żeby uzyskać uprawnienia do siedziby, konta, telefonu. Ale kiedy pojechałem z tym do Gdańska, Lech Wałęsa powiedział, żeby dać spokój, bo będziemy robili jeden większy związek.

Po powrocie do pracy wszyscy mieli mieć przypięte w klapie munduru białoczerwone kokardki. Pierwszego dnia po zakończeniu strajku miałem dyżur za kierownicą, a potem wziąłem się do realizacji postulatów strajkowych razem z Longinem Chlebowskim. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że to nie zwykły protest pracowników. Zrozumiałem, że rodzi się wielki ruch związkowy, który może zmienić historię kraju.

Nie kracz, Słowik!

Jesienią 1981 roku na ulicach miasta pojawiły się wspólne patrole wojska i milicji. Media pisały, że w kraju źle się dzieje, a także donosiły o planowanym spotkaniu prymasa Józefa Glempa, Lecha Wałęsy i generała Wojciecha Jaruzelskiego. Ich rozmowa i jej ustalenia miały przynieść złagodzenie napięcia w kraju. Mimo to atmosfera była dość ponura i nikt z nas nie miał wątpliwości, że dojdzie do jakiejś próby sił między władzą a związkowcami i ludźmi pracy. Nie wiedzieliśmy tylko, kiedy dokładnie to nastąpi i jakie siły zostaną zaangażowane. Rozmawialiśmy o tym podczas jednego z posiedzeń Komisji Krajowej. Próbowaliśmy określić, jakimi środkami będziemy dysponować, kiedy już dojdzie do konfrontacji; bo przecież nie wojskiem i bronią. Z kolei krąg doradców Wałęsy kwestionował, wręcz wyśmiewał pomysł strajku generalnego jako całkowicie nieskuteczny. Odradzali wszelkie radykalne działania, rozdrabniali dyskusje, studzili zapał, podpowiadali, że może by się jakoś ułożyć z dotychczasową władzą. Na to nigdy nie było naszej zgody. Jedynym orężem w razie konfrontacji był strajk.

Pamiętam dobrze ostatnie posiedzenie Komisji Krajowej w Stoczni Gdańskiej. Grzegorz PalkaGrzegorz Palka (1950–1996) – opozycjonista, w 1980 wstąpił do „Solidarności”, wszedł w skład prezydium Komisji Krajowej związku. Po wprowadzeniu stanu wojennego został internowany, następnie tymczasowo aresztowany. Zwolniono go w połowie 1984 roku po ogłoszeniu amnestii. Od 1994 roku prezydent Łodzi, a następnie przewodniczący łódzkiego samorządu.[1] proponował powołanie rządu ostatniej szansy, do którego weszliby wyłącznie fachowcy. Wtedy eksperci – doradcy Wałęsy: MazowieckiTadeusz Mazowiecki (1927–2013) – działacz katolicki, najpierw w Stowarzyszeniu „PAX” (1948– 1955), w którym pełnił funkcję zastępcy redaktora naczelnego dziennika „Słowo Powszechne” (1950–1952) i współzakładał „Wrocławski Tygodnik Katolików” (w latach 1953–1955 był redaktorem naczelnym). Na przełomie 1955 i 1956 roku opuścił Stowarzyszenie. W 1957 roku został jednym z założycieli warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, pełnił funkcję redaktora naczelnego w miesięczniku „Więź”, w latach 1961–1972 był posłem na Sejm PRL z ramienia katolickiej grupy Znak. W 1976 roku podpisał list środowiska Znaku przeciwko zmianom w Konstytucji PRL. W sierpniu 1980 roku stanął na czele Komisji Ekspertów w Stoczni Gdańskiej, po zakończeniu strajku był głównym doradcą Lecha Wałęsy i Krajowej Komisji Porozumiewawczej „Solidarności”, w styczniu 1981 roku został redaktorem naczelnym „Tygodnika Solidarność”. 13 grudnia 1981 roku internowany. Należał do najbliższych doradców Lecha Wałęsy i w 1988 roku został członkiem Komitetu Obywatelskiego przy Przewodniczącym NSZZ „Solidarność”, uczestniczył w przygotowujących spotkanie Okrągłego Stołu rozmowach w Magdalence i był jednym z głównych twórców porozumienia, na mocy którego 4 czerwca 1989 odbyły się częściowo wolne wybory. 12 września 1989 roku został pierwszym niekomunistycznym premierem. Konflikt zwany „wojną na górze” doprowadził do startu Mazowieckiego przeciwko Wałęsie w wyborach prezydenckich (Mazowiecki nie wszedł do drugiej tury).[2], GeremekBronisław Geremek (1932–2008) – profesor historii (Instytut Historii PAN), wybitny znawca francuskiego średniowiecza, z PZPR wystąpił w 1968 roku w akcie protestu przeciwko inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację oraz antysemickiej polityki komunistów. W latach 70. opozycjonista, wykładowca Uniwersytetu Latającego i członek rady programowej Towarzystwa Kursów Naukowych. Od sierpnia ’89 doradca „Solidarności”, na I Krajowym Zjeździe Delegatów NSZZ „S” przewodniczył Komisji Programowej, stając się głównym autorem programu Samorządna Rzeczpospolita. 13 grudnia internowany, doradca zdelegalizowanej „Solidarności” i bliski współpracownik Lecha Wałęsy (w 1989 roku szef Komitetu Obywatelskiego), brał udział w rozmowach Okrągłego Stołu z władzami PRL w 1989. Poseł trzech kolejnych kadencji. Należał do założycieli Ruchu Obywatelskiego Akcja Demokratyczna, Unii Demokratycznej i Unii Wolności, był przewodniczącym klubu parlamentarnego UD i UW, a od 2000 do 2001 roku przewodniczącym Unii Wolności. Od 2005 roku do śmierci należał do Partii Demokratycznej – demokraci.pl. W rządzie koalicji AWS-UW w latach 1997–2000 minister spraw zagranicznych, w latach 2004–2008 europoseł. Zginął 13 lipca 2008 roku w wypadku drogowym.[3] i WielowieyskiAndrzej Wielowieyski (1927) – działacz katolicki, ówczesny sekretarz generalny KIK-u, w 1981 roku został kierownikiem ekspertów „Solidarności” (Ośrodek Prac Społeczno-Zawodowych); od 1983 roku doradca Lecha Wałęsy, następnie członek zespołu ekspertów Krajowej Komisji Wykonawczej NSZZ „Solidarność”, a od 1988 roku współorganizator Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”. W 1989 roku uczestniczył w pracach Okrągłego Stołu. Po 1989 poseł i senator, także europoseł.[4] próbowali ten pomysł zbić, zniechęcić do niego delegatów na Komisję Krajową. A przecież dwa tygodnie wcześniej koncepcja była omawiana w Warszawie, w hotelu Solec. W spotkaniu brali udział Wałęsa, Jacek Kuroń, Karol Modzelewski, Jan RulewskiJan Rulewski (1944) – od 1980 roku przewodniczący Zarządu Regionu Bydgoskiego NSZZ „Solidarność”. 13 grudnia 1981 roku aresztowany w sopockim Grand Hotelu, zwolniony na mocy amnestii w 1984 roku.[5] oraz Andrzej GwiazdaAndrzej Gwiazda (1935) – działacz opozycji w PRL, współtwórca Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i NSZZ „Solidarność”. Aresztowany po wprowadzeniu stanu wojennego, wyszedł na wolność na mocy amnestii 22 lipca 1984 roku. W latach 1986–1989 należał do liderów Grupy Roboczej Komisji Krajowej „Solidarności”, sprzeciwiał się rozmowom z władzami PRL prowadzonymi pod przewodnictwem Lecha Wałęsy. Nie brał udziału w obradach Okrągłego Stołu. W latach 1989–1997 współtworzył pismo „Poza Układem”. W 1991 roku mógł wrócić do pracy w gdańskim Elmorze, w 1998 przeszedł na emeryturę. Bez powodzenia ubiegał się o mandat poselski w wyborach parlamentarnych w 1993 i 2011 roku. Odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski (1990), Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (1998), Orderem Orła Białego (2006).[6]. Kuroń ten zaproponowany rząd określił mianem tymczasowego rządu jedności narodowej. Można było myśleć, że ta koncepcja została uzgodniona z prezydium Komisji Krajowej. Kiedy nie udało się storpedować pomysłu powołania rządu ostatniej szansy, zwróciłem uwagę na zachowanie Geremka, Mazowieckiego, Wielowieyskiego i Siły- -Nowickiego. Przestali zabierać głos i siedzieli posępnie pod ścianą. Chyba wiedzieli więcej, niż ujawniali. Podczas zamykania posiedzenia Komisji Krajowej Mirosław Krupiński powiedział: „Do zobaczenia na następnych obradach”. Nie wytrzymałem i skomentowałem donośnie: „Jak się uda, to się zobaczymy, bo może już nie być następnego razu”, na co poirytowany Krupiński powiedział do mikrofonu: „Nie kracz, Słowik, nie kracz…”.

13 grudnia – podróż z Gdańska za kratki

Podczas wspomnianego posiedzenia Komisji Krajowej większość delegatów mieszkała w sopockim Grand Hotelu. Niby nic… Tymczasem tuż po zakończeniu obrad wszyscy delegaci zostali właśnie w hotelu zatrzymani. Nam się upiekło dzięki intuicji Kropy (tak koledzy opozycjoniści nazywali Jerzego KropiwnickiegoJerzy Kropiwnicki (1945) – działacz opozycji demokratycznej w okresie PRL. W latach 1991– 1992 minister pracy i polityki socjalnej, w latach 1992–1993 minister-kierownik Centralnego Urzędu Planowania, w latach 2000–2001 minister rozwoju regionalnego i budownictwa, poseł I i III kadencji, w latach 2002–2010 prezydent Łodzi, członek Rady Polityki Pieniężnej kadencji 2016–2022.[7]), który zarządził, żeby już rano wymeldować się z hotelu i zabrać bagaże, tak by zaraz po zakończeniu obrad wracać do Łodzi. Czułem, że coś się święci. Gdy chciałem po obradach nadać do dyżurującego w Zarządzie Regionu w Łodzi raport z obrad Komisji, żaden telefon ani faks w stoczni nie działał. Wstąpiłem do pobliskiego hotelu Heweliusz, gdzie znalazłem czynny aparat. Podyktowałem dyżurującemu treść dokumentu. Zaraz potem ruszyliśmy do Łodzi. Na ulicach Gdańska było pełno milicji. W Toruniu natknęliśmy się na gigantyczny konwój ciężarówek wojskowych, skończyliśmy je wymijać przed Włocławkiem. Wtedy też, to było około trzeciej rano, usłyszeliśmy w radiu, że został zatrzymany cały aktyw „Solidarności”. I że wszyscy zostali internowani.

Przejechaliśmy kompletnie pustą ulicą obok więzienia w Łęczycy, potem przez Ozorków. Na ulicy Piotrkowskiej w Łodzi siedziba Zarządu Regionu „S” była już obstawiona przez milicyjne suki. Biegali milicjanci, plądrowali wnętrza biura. Nie zatrzymując się, skręciliśmy w uliczkę przy katedrze pod wezwaniem św. Stanisława Kostki i podjechaliśmy na sąsiednią ulicę – do Szpitala im. Pirogowa. Myśleliśmy, że czegoś się dowiemy. A tam zastaliśmy jedynie zdenerwowany personel. Jeden z lekarzy powiedział, że całkiem odcięto łączność telefoniczną.

Wróciliśmy do siedziby Zarządu Regionu. Ulica przed budynkiem już opustoszała. Ani śladu milicji. Weszliśmy do środka, zastaliśmy panią Baczyńską, sekretarkę. Okazało się, że mundurowi zabrali nagłośnienie, sprzęt poligraficzny i dokumenty, zdemolowali wyposażenie biura, potłukli szyby w gablotach z komunikatami. Do budynku zaczęli schodzić się ludzie. Około 8 rano w biurze było już gęsto od związkowców i dymu papierosów. Uzgodniliśmy, że trzeba jak najszybciej napisać komunikat o tym, co dzieje się w kraju oraz o tym, że ustanawiamy Międzyzakładowy Komitet Strajkowy i jesteśmy gotowi do rozpoczęcia strajku. Należy też przedstawić nasze postulaty dotyczące zwolnienia zatrzymanych, cofnięcia decyzji o wprowadzeniu stanu wojennego, zaprzestania konfrontacji z narodem i zwrotu zagrabionych dokumentów oraz mienia. Jeden ze związkowców, uzdolniony technicznie, poskładał prowizoryczne nagłośnienie z resztek porozbijanego sprzętu. Z jego pomocą nasz komunikat odczytał Marek Markiewicz. Przed siedzibą Regionu Związku zgromadził się tłum łodzian. Część z nich wracała z porannych mszy. Kto mógł, rozdawał ludziom materiały informacyjne i książki wydane w drugim obiegu, takie jak Folwark zwierzęcy Orwella.

My spotkaliśmy się w wąskim gronie, by uzgodnić, co dalej. Kropiwnicki miał zostać na miejscu, a ja zniknąć i być łącznikiem w mieście. Wtedy Rafał KasprzykRafał Kasprzyk (1952) – adwokat, jeden z założycieli NSZZ „Solidarność” na Uniwersytecie Łódzkim i organizator strajku studentów.[8] huknął na nas, że to ucieczka szczurów z tonącego okrętu i że powinniśmy zostać wszyscy w siedzibie. Zaczęliśmy się sprzeczać. A chwilę potem rozsądzili nas milicjanci. Wpadli na klatkę schodową i zapędzili nas do biura. Po kolei wyciągali nas i wpychali do samochodów zaparkowanych przed wejściem. Pamiętam, jak jeden z nich warknął, że skończyło się brykanie „Solidarności” i wszystkich zatrzymają. Próbowałem tłumaczyć, że jesteśmy w biurze legalnie, a wtedy jeden z interweniujących podszedł i powiedział wprost: „Jak nie wyjdziesz, to cię, k…, tak załatwimy, że zdechniesz tu, na miejscu”.

Zapakowano nas do samochodu z blaszaną burtą. Jechaliśmy na stojąco, nie wiedząc, kto stoi obok. Przed siedzibą Komendy Wojewódzkiej Milicji przy ulicy Lutomierskiej kazano wysiąść mnie, Kropiwnickiemu i Markowi Burskiemu. Pozostali od razu pojechali do więzienia w Łęczycy. Najpierw bawiono się ze mną w dobrego policjanta. Przesłuchujący po cywilnemu mówił, że sam się wywodzi z robotniczej rodziny i – w zasadzie – to nawet mnie rozumie. Podpowiadał, żeby może wydać oświadczenie o zawieszeniu naszej działalności. Później zaprowadził mnie do pomieszczenia, w którym czekało kilku mundurowych. Odczytali decyzję o internowaniu i kazali podpisać. Odmówiłem.

Trafiłem do więzienia w Łęczycy. Warunki były okropne. W stosunku do mnie i Kropiwnickiego wszczęto postępowanie za działalność związkową, której dekret o stanie wojennym zakazywał. Zawieźli nas do Łodzi. Tu wzięli się już porządnie za przesłuchiwanie. Robił to prokurator wojewódzki, niejaki Witold Ekiert, i jakiś esbek, który się nie przedstawił. Przez kilka godzin wałkowali mnie o uczestnictwo w związku zawodowym. Ja spokojnie odpowiadałem, że byłem w Zarządzie Regionu „S” Ziemi Łódzkiej, bo to moje miejsce pracy. Oni upierali się, że to przestępstwo zagrożone pozbawieniem wolności – na co najmniej 15 lat – a nawet karą śmierci. Wtedy żądałem na to konkretnego paragrafu. Nie umieli podać. Trafiłem do celi w komendzie, potem do więzienia przy ul. Smutnej w Łodzi. Stamtąd do Łęczycy, potem znów do komendy na Lutomierskiej w Łodzi. Rodzina nie miała szans, żeby ustalić, gdzie jestem. Rozprawa moja i Kropiwnickiego odbyła się błyskawicznie, bo 17 grudnia 1981 roku. Nasi obrońcy złożyli tyle wniosków dowodowych, że wyznaczono kolejny termin – 23 grudnia. Sąd odrzucił wszystkie wnioski adwokatów. Trafiłem znowu do aresztu przy Smutnej w Łodzi. Pozwolono mi wyjść na spacerniak, a tam… dostałem brawa od innych osadzonych.

Szybko mnie zabrano i przewieziono do aresztu na warszawskim Mokotowie. Osadzono mnie z kryminalistami. Byłem przez nich dobrze traktowany. Zakwalifikowali mnie na szczęście do ludzi, nie do frajerów, których można było bezkarnie bić i poniżać. Co ciekawe, osadzeni ze mną złodzieje dawali mi pierwszemu gazetę do przeczytania, pytali, co naprawdę dzieje się w kraju i co będzie dalej.

Przez cały czas pobytu na Mokotowie uczyłem się angielskiego, prosiłem też o książki historyczne i ekonomiczne z więziennej biblioteki. Szkoda mi było czasu na grę w kości od rana do wieczora. W więzieniu na Mokotowie siedziałem prawie półtora roku – do 17 maja 1983 roku. Potem trafiłem za kratki w Potulicach, a stamtąd do Barczewa. W październiku 1983 roku dostałem przepustkę na pogrzeb ojca.

O ile w więzieniu w Potulicach dało się jakoś funkcjonować, w Barczewie było koszmarnie. Co ciekawe, osadzono tam Ericha Kocha, okrutnika i nazistę odpowiedzialnego za śmierć czterystu tysięcy Polaków. Był skazany na śmierć, ale wyroku jakoś nie wykonano. Umarł w 1986 roku w celi barczewskiego więzienia, mając dziewięćdziesiąt lat. Do Barczewa trafiłem z Andrzejem MilczanowskiemAndrzej Milczanowski (1939) – polityk, działacz opozycji w okresie PRL. Po pacyfikacji strajku w stoczni w 1981 roku został aresztowany i skazany na karę pięciu lat pozbawienia wolności. Zwolniony w kwietniu 1984. Po 1990 roku szef Urzędu Ochrony Państwa, później minister spraw wewnętrznych w latach 1992–1995. [9] i Edmundem BałukąEdmund Bałuka (1933–2015) – obok Mariana Jurczyka i Andrzeja Milczanowskiego jedna z najważniejszych postaci szczecińskiej opozycji demokratycznej okresu PRL. Jeden z przywódców strajku w grudniu 1970 i styczniu 1971 roku, prowadził rozmowy z Edwardem Gierkiem, Piotrem Jaroszewiczem, Franciszkiem Szlachcicem i Wojciechem Jaruzelskim. W stanie wojennym internowany, więziony, zwolniony na mocy amnestii w 1984 roku.[10]. Zabrano nam ciepłe cywilne ubrania i wydano więzienne szmaty. Mnie ubrano w nie na siłę, Bałuka chodził w slipach i prześcieradle. Mieliśmy już uzgodnione, że jak klawisze będą próbowali ubrać Edmunda, to zaczynamy głodówkę. Wkrótce do cel trafili Władek FrasyniukWładysław Frasyniuk (1954) – działacz opozycji demokratycznej i więzień polityczny w PRL. W sierpniu 1980 roku uczestnik strajku we wrocławskim MPK, członek NSZZ „Solidarność”. Po 13 grudnia 1981 roku uniknął aresztowania, był członkiem Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej. Został zatrzymany w 1982 roku. Spędził w więzieniu trzy i pół roku. Uczestnik obrad Okrągłego Stołu, członek Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”. W latach 1991–2001 przez trzy kadencje zasiadał w sejmie z ramienia Unii Demokratycznej i Unii Wolności.[11], Romuald SzeremietiewRomuald Szeremietiew (1945) – w 1976 roku należał do założycieli Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. W 1979 był jednym ze współzałożycieli Konfederacji Polski Niepodległej. Od 1981 do 1984 roku był skazany za prowadzoną działalność opozycyjną, wyszedł na wolność na mocy amnestii. W 1992 roku mianowany wiceministrem obrony narodowej w rządzie Jana Olszewskiego. Współzałożyciel Ruchu dla Rzeczpospolitej (1993). W latach 1997–2001 poseł na sejm z ramienia Akcji Wyborczej Solidarność. W rządzie Jerzego Buzka ponowie pełnił funkcję wiceministra obrony narodowej (do 2001 roku).[12], Leszek MoczulskiLeszek Moczulski (1930) – publicysta, polityk, historyk i geopolityk, doktor habilitowany nauk humanistycznych. Kandydat na prezydenta RP w wyborach w 1990 roku. Działacz opozycji w okresie PRL, wielokrotnie aresztowany, więziony około sześciu lat z przyczyn politycznych. Współzałożyciel Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, założyciel i wieloletni przywódca Konfederacji Polski Niepodległej. Poseł na sejm I i II kadencji.[13] i Jurek Kropiwnicki. Dołączyli do protestu i odmawiali jedzenia. Głodówkę prowadziliśmy od 13 września do 1 października. Poza tym że głód nam dokuczał, było coś gorszego – przymusowe dokarmianie.

Po trzech tygodniach z osiemdziesięciu trzech kilogramów zjechałem do pięćdziesięciu dziewięciu. I wtedy się zaczęło. Najpierw strażnicy więzienni owinęli mnie w koc, wyciągnęli z celi i tłukli o ścianę. Darłem się ile sił: „bandyci, gestapo”. Kolejnego dnia, kiedy odmówiłem posiłku, w południe przyszła ekipa doktora Sobolewskiego, który wydawał strażnikom polecenia. Obezwładnili mnie, ale nie dałem otworzyć sobie ust. Przeszli więc do konkretów: użyli rozwieracza szczęk i wepchnęli mi rurę do żołądka, którą podali pokarm. To było coś okropnego, ale było warto. Ja odzyskałem swoje ciepłe ubrania, książki i zeszyty. Kropa dostał zgodę na magnetofon i nauczanie nas angielskiego i francuskiego.

24 lipca 1984 roku nasza udręka się skończyła. Kropiwnicki i ja wyszliśmy na wolność na mocy amnestii. Esbecy odwieźli nas do Łodzi, żeby mieć do końca kontrolę nad tym, co robimy. Na pożegnanie dostaliśmy obaj wezwania do stawienia się w Komendzie Wojewódzkiej Milicji w Łodzi na 26 lipca. Dowiedzieliśmy się tam, że żaden zakład pracy nas nie zatrudni. I najlepiej, byśmy wyjechali za granicę. Gwarantowano nam paszporty, ale – w jedną stronę. Nie zgodziliśmy się.

Przetrwaliśmy – ja, Kropiwnicki i Grzesiek Palka – dzięki pomocy ojca Stefana MiecznikowskiegoStefan Miecznikowski (1921–2004) – jezuita, kapelan łódzkiej „Solidarności”.[14]. Wspierał nas pomocą żywnościową, datkami w postaci środków czystości i pieniędzmi. Godziliśmy się na tę pomoc, bo wierzyliśmy, że zostaniemy ponownie zatrudnieni. Tymczasem okazało się, że na podstawie zarządzenie MSW z obowiązkowego kierowania do pracy wyłączone zostały…. MPK, Uniwersytet Łódzki i Politechnika Łódzka, czyli miejsca pracy moje, Kropy i Palki. Nie chciało mi się wtedy śmiać. Ukończyłem kurs dla taksówkarzy i zacząłem wozić pasażerów.

„Solidarność” miała być… nawozem

Zarejestrowany 10 listopada 1980 roku Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność” uwierał komunistów. Robili, co mogli, by osłabić jego rolę. 22 kwietnia 1982 roku została utworzona Tymczasowa Komisja Koordynacyjna NSZZ „Solidarność”, podziemny organ, którego zadaniem było koordynowanie działalności regionalnych struktur zdelegalizowanej „Solidarności”. Tworzyli ją Zbigniew Bujak Zbigniew Bujak (1954) – współzałożyciel NSZZ „S” w Zakładach Mechanicznych Ursus w Warszawie. Członek prezydium Komisji Krajowej „Solidarność”. Po wprowadzeniu stanu wojennego uniknął aresztowania. Ukrywał się – był jednym z najdłużej ukrywających się działaczy opozycji w PRL. Był członkiem Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej. W 1987 roku powołany do składu Krajowej Komisji Wykonawczej. Uczestnik obrad Okrągłego Stołu. Jeden ze współzałożycieli Agory SA (1989). W wyborach parlamentarnych w 1991 roku zdobył mandat poselski, w 1992 został jednym z trzech współzałożycieli Unii Pracy. Ponownie wybrany posłem w 1993 roku, w 1998 odszedł z UP i przystąpił do Unii Wolności. Od 1999 do 2001 roku prezes Głównego Urzędu Ceł w rządzie Jerzego Buzka[15], Bogdan Lis, Władysław Frasyniuk i Władysław Hardek.

Po wyjściu z więzienia chciałem wznowić działalność związkową. Rozmawiałem o tym z Regionalną Komisją Wykonawczą (RKW) NSZZ „S”, czyli z Jerzym Dłużniewskim, Jerzym Kostrzewą i Markiem Edelmanem. Dwaj pierwsi już na początku dali mi do zrozumienia, że decydujące słowo ma Edelman. Do konfrontacji z tym ostatnim doszło jakoś w połowie lat 80. W kinach grali wtedy Klasztor Shaolin. Poszedłem na ten film prosto ze spotkania z Edelmanem i Kuroniem. Kuroń przyjechał nas niby pogodzić. Chodziło o istnienie RKW i prezydium, które działało oficjalnie. Edelman wystartował do Kuronia ze słowami: „Ty wiesz, co Słowik mi powiedział? Że prędzej mogę sobie ch…ja połknąć, niż będę szefem RKW w Łodzi!”. A ja niczego takiego nie powiedziałem. Potem Edelman złagodził trochę ton: „Jak się pan tak upierasz, to sobie bądź tym przewodniczącym, ale pod warunkiem, że będziesz wykonywał wszystko to, co my ustalimy”.

Wizja roli i miejsca ruchu związkowego w Polsce była przedstawiona w lipcu 1982 roku. Była to wizja Mieczysława Rakowskiego, wówczas wicepremiera i I sekretarza KC PZPR. Stąd się wzięły takie twory, jak związki autonomiczne i neozwiązki. Potem doszły jeszcze wypowiedzi Andrzeja Wielowieyskiego, który bez ogródek mówił, że „Solidarność” ma się stać nawozem, który użyźni glebę pod organizacje społeczne i partie polityczne w nowych strukturach Polski. Bardzo konkretne ostrzeżenie i propozycja wzmocnienia pozycji „S” przyszły od księdza Jerzego Popiełuszki. Tuż po ogłoszeniu amnestii w lipcu 1984 roku, kiedy ja i Jerzy Kropiwnicki wyszliśmy na wolność, trafiliśmy na badania do szpitala przy ul. Barskiej w Warszawie, na oddział Zofii KuratowskiejZofia Kuratowska (1931–1999) – lekarka, profesor nauk medycznych, polityk, dyplomata. Od 1980 roku członkini „Solidarności”, uczestniczka obrad Okrągłego Stołu. Autorka pierwszej w Polsce książki na temat AIDS (AIDS: nowa choroba, 1986). Po 1989 roku współtworzyła Ruch Obywatelski Akcja Demokratyczna, Unię Demokratyczną i Unię Wolności. Senator w latach 1989–1997, wicemarszałek senatu I i III kadencji. Od 1998 roku aż do śmierci ambasador RP w Południowej Afryce.[16]. I tam właśnie odwiedził nas ksiądz Jerzy. Przedstawił pomysł na sklejenie tego wszystkiego, co w trakcie stanu wojennego i po nim zaczęło się rozpadać. Z jego słów wynikało, że zagrożenie zmarginalizowania roli NSZZ „Solidarność” było bardzo realne. Stąd my – Jurek Kropiwnicki, Grzesiek Palka i inni działacze z całej Polski – zaczęliśmy się zastanawiać, co z tym zrobić. Szybko zauważyłem, że zaczęły grać chore ambicje i ludzkie słabości. Klinicznym przykładem tego stanu rzeczy była II Pielgrzymka Ludzi Pracy na Jasną Górę w sierpniu 1984 roku. Wtedy żył jeszcze ksiądz Jerzy Popiełuszko. Tam się miało odbyć spotkanie z udziałem między innymi Lecha Wałęsy, Bronisława Geremka, Andrzeja Wielowieyskiego i Tadeusza Mazowieckiego. Wyglądało to żałośnie, jak w komedii Allo, allo – po Jasnej Górze przemieszczały się grupki pielgrzymów i cichaczem się spotykały, szeptały, coś ustalały. A to w Zbrojowni, a to w innych miejscach. Dochodziło do kuriozalnych sytuacji. Łatwo można się było domyślić, że jedni chcą się uwolnić od obecności drugich. W końcu doszło do spotkania wszystkich uczestników, z którego nic nie wyniknęło. Nie udało się przyjąć jednego dokumentu, deklaracji. Eksperci-doradcy Wałęsy wyraźnie nie byli zainteresowani integracją środowisk ludzi „S”.

Znaleźliśmy ludzi sprawdzonych. Może nie z pierwszych stron gazet, ale zacnych – to był zalążek grupy roboczej: Grażyna Przybylska z Płocka, Zbyszek Mroziński z Piotrkowa, Andrzej Gwiazda, Marian JurczykMarian Jurczyk (1935–2014) – w sierpniu 1980 roku stanął na czele Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Szczecinie, kierował Międzyzakładową Komisją Robotniczą „S”, a w 1981 roku został przewodniczącym Zarządu Regionu Pomorze Zachodnie NSZZ „Solidarność”. Wszedł w skład Komisji Krajowej. Internowany 13 grudnia 1981 roku. W 1982 roku tymczasowo aresztowany i oskarżony o spisek w celu obalenia PRL. Był prezydentem Szczecina.[17], Jan Rulewski, parę osób ze Śląska. Naszym celem było utrzymanie z trudem wywalczonej pozycji „Solidarności”. Lech Wałęsa podsunął nam argumenty. Wymyślił sobie trzy segmenty w związkach: polityczny, ekonomiczny i związkowy. Postanowiliśmy to wykorzystać i zagospodarować ten ostatni. Wałęsa początkowo to akceptował. Chcieliśmy działać w ramach „Solidarności”, a nie obok. Dlatego też powstała Grupa Robocza Komisji Krajowej „Solidarności” i katalog zadań, którymi mieliśmy się zająć, by podkreślić związkowy charakter tego gremium. Tymczasem na zewnątrz przyklejono nam łatkę rozłamowców opętanych chorymi ambicjami przejęcia władzy. Co gorsza, było to kolportowane na Zachód…

Ludzie z Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej – Henryk Wujec8 Henryk Wujec (1940–2020) – działacz opozycji demokratycznej w PRL, członek Komitetu Samoobrony Społecznej „KOR”, a także NSZZ „Solidarność” Regionu Mazowsze oraz członek Komisji Krajowej NSZZ „S”, uczestnik obrad Okrągłego Stołu. Parlamentarzysta i doradca do spraw społecznych prezydenta Bronisława Komorowskiego.[18] i Wiktor KulerskiWiktor Kulerski (1935) – działacz opozycji w PRL, późniejszy wiceminister edukacji w rządzie Tadeusza Mazowieckiego.[19] – bo z nimi się spotkałem przed wyjazdem za granicę – byli przekonani, że wyjeżdżam legalnie. Kiedy się zorientowali, że chcę bryknąć bez paszportu, sytuacja się zmieniła. Wszystko, co mi obiecano – czyli wyposażenie w glejty, przepustki, sprawy do przekazania – stało się nieaktualne. Niczego nie dostałem. Co więcej, już za granicą okazało się, że Jerzy Milewski, pod którego opieką byłem, otrzymał korespondencję od Bronisława Geremka. Ostrzegał on Milewskiego przede mną; a że mój wyjazd nie był uzgodniony z TKK, że stoją za tym wrogie intencje. Na szczęście Milewski nie przejął się tym listem.

Jak z Andrzeja zmieniłem się w Tomisława

O konieczności wyjazdu za granicę i zapobieżeniu wypchnięcia „S” na margines wielokrotnie rozmawiałem z Kropą. Chciałem, żeby to on jechał. Lepiej znał język, swobodniej poruszał się za granicą. Kropa zaś uważał, że ja się do tego lepiej nadaję od strony propagandowej. Odnowiliśmy kontakt z poznanym wcześniej Andrzejem Machalskim, szefem Między[1]zakładowego Robotniczego Komitetu „Solidarności” (MRKS) z Warszawy. Poznaliśmy się w więzieniu na Mokotowie. Machalski siedział za Radio Solidarność. Kiedy odzyskał wolność, dał nam znać, że ma pewne możliwości przerzutu posłańca za granicę. Wcześniej wyekspediował na Zachód dezertera z Armii Czerwonej.

Machalski przygotował ekipę, która miała mnie przerzucić za „żelazną kurtynę”. Moim zadaniem było czekać na znak. Wyczekiwany sygnał odebrałem w nocy z 23 na 24 grudnia 1985 roku. Miałem wyjść z domu około godziny 4. Ale jak? Żona niczego nie mogła się domyślić. Powiedziałem, że pójdę po świeży chleb do piekarni. Ale jak zamknąłem za sobą drzwi, dopadły mnie wyrzuty sumienia. Jeśli nie przyniosę tego chleba, to żona i syn zostaną na święta bez pieczywa. Wymyśliłem, że pójdę do Grześka Palki i poproszę, żeby kupił chleb i zaniósł mojej żonie. No, ale, jak to z babami… żona Grzegorza zaczęła zadawać pytania: a dlaczego sam nie możesz tego chleba kupić? A dlaczego jeszcze trzeba zanieść wam do domu ten chleb? No, ale jakoś się udało.

Do Warszawy pojechałem taksówką z zaufanym kierowcą Józefem Siewierą. Ryzyko było, bo przecież bezpieka chodziła za mną aż do 1989 roku. Jeździli za mną, kiedy zarabiałem jako taksówkarz, odstraszali mi klientów, ech… tak to było. Wracając do wyprawy – miałem się przedostać do Szwecji z pomocą Jugosłowianina, przemytnika ludzi, i jego przyjaciółki. Oni przywieźli z sobą „zakładnika” – kierowcę ciężarówki, niejakiego Tomisława Różicza. Tego Tomisława mieliśmy upić i świsnąć mu paszport. Następnie zamienić jego zdjęcie na moje – wykonane na specjalnym papierze – i przystawić suchą pieczęć. Ja miałem nauczyć się jego daty urodzenia z paszportu, miejsca zamieszkania, no i podpisu cyrylicą. Tomisława zaprowadziliśmy do pewnego małżeństwa w Warszawie, które nie miało pojęcia, w czym uczestniczy. To była normalna rodzina, która szykowała kolację wigilijną, a tu słyszą, że mają gościa – z Jugosławii – i muszą urządzić pijaństwo…

Jechaliśmy z Warszawy do Szczecina w fatalnych warunkach. Ślisko na drogach i kompletnie pusto, bo przecież święta. Na przejściu granicznym musiałem się podpisać. I coś temu pogranicznikowi nie pasowało w stawianych przeze mnie literach. Kazał się podpisywać prawą i lewą ręką. Miałem rękę w opatrunku, bo kilka dni wcześniej w pracy pękł kamień szlifierski i poważnie zranił mnie w dłoń. To mnie uratowało, bo pogranicznik wreszcie pozwolił wejść na prom.

W Sztokholmie nie mogliśmy znaleźć naszego gospodarza. Czas mijał, a jego ani śladu. Okazało się, że wyjechał po nas do Ystad. Spotkaliśmy się dopiero wieczorem. Przemytnicy odżyli i wrócili do Polski wraz z paszportem Tomisława. W Szwecji dostałem paszport profesora Nilsa Stenlunda. Ze Szwecji ruszyłem do Brukseli, a stamtąd samolotem do Rzymu.

Tajne spotkanie z Janem Pawłem II

7 stycznia 1986 roku miałem się spotkać z Ojcem Świętym. Musieliśmy działać bardzo ostrożnie, dlatego nie zgłosiłem się do ojca Konrada HejmoKonrad Hejmo – dominikanin, wieloletni świadomy współpracownik Służby Bezpieczeństwa. W latach 1979–1984 ks. Hejmo był wicedyrektorem Delegatury Biura Prasowego Episkopatu Polski. W 1984 roku został głównym opiekunem polskich pielgrzymów w Rzymie.[20]. Prosto z placu Świętego Piotra weszliśmy z Bogdanem Cywińskim, który podczas studiów na KUL poznał Karola Wojtyłę, do biblioteki, w której oczekiwał nas Jan Paweł II. Papież zadawał mi dużo pytań o to, czym kierują się ludzie przystępujący do „Solidarności”, czy zasady i etyka związku uwzględnia rolę Kościoła i dobro rodziny, co jest ważne dla zwykłych ludzi w Polsce. Powiedziałem możliwie dyplomatycznie, ale i szczerze, że oprócz Lecha Wałęsy i Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej NSZZ „Solidarność” jest jeszcze trzeci ośrodek – ludzie podziemia „S”, którzy zaczęli się zrzeszać po 1984 roku – i ten właśnie ja reprezentuję. Ta trzecia grupa stanowiła zalążek Grupy Roboczej „Solidarności” . Nie mieściła się ani w koncepcjach TKK, ani zapatrywaniach Wałęsy. Przytoczyłem też słowa Wielowieyskiego, który określił „S” jako nawóz pod przyszłe struktury kraju. Wspomniałem, że są działania zmierzające do likwidacji przedstawicielstwa związkowego „S” za granicą. Nie miałem śmiałości zapytać, czy słowa Frasyniuka o wycofaniu poparcia dla „S” są prawdą. Odpowiedź przyszła sama. Jan Paweł II poświęcił na naszą rozmowę prawie godzinę i pożegnał się, mówiąc, że wyraża wielkie uznanie dla naszej postawy i życzy wytrwałości.

Przypieczętowany

Z Rzymu wróciłem do Brukseli. Liczył się każdy dzień. Chodziło o afiliację „Solidarności” przy Międzynarodowej Konfederacji Wolnych Związków Zawodowych (MKWZZ), o czym rozmawiałem z Johnem Vandervekenem, a także przy Światowej Konfederacji Pracy Jana Kułakowskiego. MKWZZ było silną organizacją, która z powodzeniem równoważyła komunistyczną Światową Federację Związków Zawodowych w Pradze.

Byłem przyjmowany dość entuzjastycznie, choć pojawiły się pewne wątpliwości. Sceptycy, z uwagi na położenie geograficzne Polski i uwarunkowania polityczne, obawiali się, że nasi związkowcy mogą zacząć skręcać w lewo i rozwalać związkową międzynarodówkę od środka.

Rozmawiałem z najsilniejszymi organizacjami pracowniczymi z Niemiec, Francji, Szwecji i Norwegii. Ze wszystkimi o tym samym: o afiliacji zarówno do ŚKP, jak i MKWZZ. Konkretne deklaracje z ich strony nie padły, ale czułem, że jestem na dobrej drodze. Pozostało jeszcze spotkanie ze związkowcami amerykańskiej centrali ALF-CIO w Waszyngtonie. Poleciałem tam z Anną Ulatari, pracownicą biura brukselskiego i tłumaczką. Wiedziałem, że nie mogę pozwolić, by w paszporcie pożyczonym mi przez szwedzkiego naukowca pojawiły się jakiekolwiek stemple amerykańskie, stąd miałem wizę na osobnym druku. Niestety, urzędniczka z emigration office z hukiem trzasnęła mi pieczęć w paszporcie. Moje protestacyjne „nooo, stop!” wywołało jej gniew. Chwyciła kolejną nasączoną tuszem pieczęć z tekstem „cancelled” i demonstracyjnie przybiła ją na kolejnej stronie paszportu. Nie zważając na protesty moje i Anny Ulatari oddała mi dokumenty i zarządziła: „Next!” Byłem załamany, wszak warunkiem wypożyczenia mi szwedzkiego paszportu był brak jakichkolwiek amerykańskich pieczęci. Ale znaleźliśmy na to sposób. Mniejsza o szczegóły.

Tego samego dnia spotkaliśmy się z Irvingiem Brownem (zawodowym związkowcem, członkiem Amerykańskiej Federacji Roboczej, a później AFL-CIO). Odegrał on zasadniczą rolę podczas zimnej wojny. Starając się ograniczyć wpływy komunistyczne w międzynarodowych związkach zawodowych w Afryce i w Europie, wspierał w nich grupy dążące do rozłamu. Z nim rozmowa była twarda, związkowa. Pytał, czy nasza władza zaakceptuje „Solidarność” i pozwoli na jej działalność. Odpowiedziałem wprost, że nie ma co dyskutować o „Solidarności” sprzed 1981 roku. I że obecnie toczy się perfidna gra o zmarginalizowanie i wypchnięcie na aut związku zawodowego, a jednocześnie o zawłaszczenie nazwy „Solidarność” dla związku współpracującego z rządzącymi. Brown w lot wszystko zrozumiał. Pierwsze szlaki na amerykańskiej ziemi miałem przetarte. Kiedy spotkałem się z Lanem Kirklandem, wówczas przewodniczącym centrali American Federation of Labor-Congress of Industrial Organizations (AFL-CIO) i usłyszałem, że w pełni popiera wstąpienie „Solidarności” do MKWZZ, wiedziałem, że cel został osiągnięty. Afiliacja „S” przy największych światowych organizacjach pracowniczych została nieformalnie przypieczętowana.

Powrót do Polski w odczepionym wagonie

Z Ameryki wracałam samolotem. Wylądowałem w Berlinie z moim szwedzkim paszportem, pozbawionym już nieszczęsnych amerykańskich pieczęci. Pozostawało pytanie, jak przedostać się za żelazną kurtynę do Polski. Do rodziny i przyjaciół. Postanowiłem zaryzykować i jechać pociągiem późną nocą. Czekałem na podróż w hotelu blisko słynnego Dworca Zoo. Dla mojego bezpieczeństwa na peron miała mnie odprowadzić zaufana Polka mieszkająca od lat w Niemczech. Okazało się, że w holu czekała na mnie młoda hippiska, kolorowo i fantazyjnie ubrana. Kiedy mnie rozpoznała, powiedziała, że mam dziwny gust, bo hotel, który wybrałem, był znanym domem schadzek wynajmującym pokoje na godziny. Złapałem się za głowę, ale czekały mnie ważniejsze problemy. Szczęśliwie wsiadłem do pociągu, zająłem kuszetkę. Obudziło mnie zimno. Wyszedłem na korytarz i zorientowałem się, że wagon nie jedzie, lecz stoi w szczerym polu. Okazało się, że uległ awarii i został odczepiony. Znalazłem niemieckich kolejarzy, od których dowiedziałem się, że wagon zostanie doczepiony do kolejnego składu. Zapytałem, czy można się gdzieś rozgrzać kawą lub herbatą. A oni mi na to, że mogą mnie poratować zimnym piwem…

Mój powrót do kraju nie był łatwy. Nikt nie czekał z kwiatami. Nie pojechałem od razu do domu, do Łodzi. Mogło tam czekać SB. Zresztą chciałem najpierw zdać relację z mojej misji przedstawicielom TKK oraz skontaktować się ze Zbigniewem Bujakiem, który się ukrywał. Ale nic z tego nie wychodziło. Kierowano mnie do Bronisława Geremka. Dla mnie on nie był partnerem do rozmowy. Nie pełnił żadnych funkcji w związku. Postanowiłem, że pojadę do Lecha Wałęsy. Spotkaliśmy się u niego w domu. Nie ukrywał, że nie podoba mu się, iż doprowadziłem do przyjęcia „S” do międzynarodówki związkowej. Zadał mi tylko jedno pytanie: co papież powiedział? Odpowiedziałem, że Ojciec Święty popiera „Solidarność” jako związek zawodowy i nie zamierza wycofywać poparcia dla tej idei.

„Wolny łikend” i upadek ideałów

Po stanie wojennym „Solidarność” poniosła podwójne straty. Kiszczak decydował, kogo wypuścić, kto ma siedzieć. Na zimno obserwował, jak ci wypuszczeni próbowali się wgryźć w rzeczywistość. Ludziom zaszumiała polityka w głowie – ten chciał zostać wojewodą, tamten chciał się dostać do rady nadzorczej dużej fabryki i zarabiać duże pieniądze.

Kiedyś jechałem do Gdańska z pewnym delegatem z Opoczna. Zatrzymała nas drogówka. A ten delegat zrugał mundurowych jak sztubaków i kazał im zjeżdżać, bo „on jedzie do Wałęsy do Gdańska”. Wierzyć mi się nie chciało w to, co widziałem… Byli i tacy, którzy nie chcieli dyżurować w związku, bo chcieli mieć „wolny łikend”…. Czy mam pretensje do ludzi, którzy postawili na karierę, a nie wytrwali w działalności związkowej? I tak, i nie. Tak, bo przecież mieliśmy coś zmienić w Polsce. Z drugiej strony… Mieć pretensje do garbatego, że ma proste dzieci? Z falą zabierają się różni ludzie. Naiwnością byłoby myślenie, że to się wszystko idealnie powiedzie. I że ludzki wysiłek ma swój koniec. Mam tylko żal do ludzi, którzy w latach 80. nie mieli odwagi powiedzieć, że bardziej podoba się im RKW, a teraz mówią „popatrz, do czego to doszło”. No to ja się pytam, gdzie ty byłeś, chłopie, kiedy były głosowania? Czemu nie podnosiłeś ręki? Poza tym… chciałem, żeby związek zawodowy miał charakter rewindykacyjny, a nie nowoczesny. Zaprotestował Frasyniuk. „A cóż to za pomysł z rewindykacyjnym charakterem związku?!” Ano właśnie. Bo w rewindykacyjnym charakterze nie mieści się robienie kariery, zarobkowanie.

Dyskusja o „Solidarności” jest cały czas ułomna. Okrągły Stół nie wziął się z powietrza. „S” zaakceptowała jego formułę. Stół został przepieprzony. Komisarzy okrągłostołowych nikt nigdy nie wskazał. A teraz oni przepoczwarzają się nagle w inne postaci. Gdy zaczęliśmy jeździć do Wałęsy, przed jego gabinetem widziałem te same twarze, które wcześniej znałem z resortu. I oni mnie nie chcieli do Wałęsy wpuścić. Czy można sobie wyobrazić coś podobnego.

Na marginesie jako „ekstrema”

Lata 1986–1987 były trudne. Ludzie byli zmęczeni ciągłą walką. Gubili się też w rozlicznych konfliktach i grupach wpływu. Niektórzy już szykowali się do prowadzenia własnych interesów. Zbliżały się obrady Okrągłego Stołu. Chcieliśmy w nich uczestniczyć z Kropiwnickim, prosiliśmy nawet episkopat i prymasa Glempa. Nic to nie dało. Twórcy Grupy Roboczej, mieli opinię „ekstremy”. Prawda jest taka, że to Kiszczak decydował, kto może zasiąść z nim do rozmów. Co więcej, nie wiedzieliśmy o spotkaniu w Magdalence we wrześniu 1988 roku, które było przygotowaniem do Okrągłego Stołu. Mogę się domyślać, że właśnie po Magdalence Wałęsa ogłosił podczas pielgrzymki, że za rok będzie mógł powiedzieć więcej.

18 grudnia 1988 roku powołał Komitet Obywatelski. Wskazał ludzi, którzy mieli się w nim znaleźć. Oczywiście nikt z Grupy Roboczej tam nie wszedł. Chcieliśmy wiedzieć, co to za twór i czym ma się zajmować. Słyszeliśmy, że przygotowaniem wyborów, zmianą konstytucji, wszystkim i niczym. W ogóle nie sposób się było dowiedzieć, co się dokładnie dzieje w Polsce. Więcej mogłem powiedzieć o bitwie o Midway na podstawie lektury Tygrysów [popularna w latach 80. seria książek o konfliktach zbrojnych – red.] niż o tym, co działo się w kraju. Warszawa trzymała się razem, Wybrzeże też. Dziś można się dowiedzieć wielu rzeczy z książek i z internetu. A wtedy? W szkole piekarniczej tego nie uczyli. W 1990 roku dowiedzieliśmy się, do czego był potrzebny Komitet Obywatelski. Wałęsa szykował się do walki o prezydenturę.

Profesor Milton mówi: Nie wierz Balcerowiczowi!

W maju 1981 zostałem wybrany na przewodniczącego, a pół roku później został wprowadzony stan wojenny. Zgodnie ze statutem tę funkcję można było pełnić przez dwie kadencje. Rozliczyłem się za kadencję 1981–90, złożyłem sprawozdanie, dostałem absolutorium i zostałem wybrany na przewodniczącego na kolejną kadencję. Kończyła się 15 stycznia 1992 roku. Nie zgłaszałem chęci kandydowania. Złożyłem sprawozdanie, dostałem absolutorium. Przyjąłem stanowisko wiceministra pracy.

Dla mnie gwarantem powodzenia był Jan Olszewski – premier. A szefem resortu był Kropiwnicki. Miejsc pracy ubywało, a demagogów i cudownych uzdrowicieli, szczególnie po stronie SLD, nie brakowało. Opowiadali o restrukturyzacji miejsc i polityce aktywnego zwalczania bezrobocia.

Spotkałem się z Miltonem Friedmanem, wybitnym ekonomistą, laureatem Nagrody Nobla oraz doradcą prezydentów Nixona i Reagana. Pytałem go o powszechną prywatyzację, o to, skąd czerpać wzorce do jej przeprowadzenia. Jego odpowiedź była prosta; doradzał, bym nie wierzył ani Balcerowiczowi, ani żadnemu innemu. „Prywatyzacji w tak wielkiej skali jeszcze nikt nie robił. Porywacie się na gigantyczne przedsięwzięcie. Nie wiadomo, co z tego wyniknie. Sukces będzie waszą wielką wygraną, ale porażki – także waszymi wielkimi porażkami”.

Nie żałuję swojej życiowej drogi, na którą zawiał mnie wiatr historii. Miałem okazję poznać wielkich tego świata i w jakimś sensie przyczynić się do obalenia totalnego ustroju.

Tekst na podstawie rozmowy przeprowadzonej przez Annę Kulik.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Andrzej Słowik, „Solidarność” moje życie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 141

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...