17.03.2022

Nowy Napis Co Tydzień #143 / Bez cenzury

Pierwotnie tekst był przeznaczony do opublikowania w paryskim miesięczniku „Kultura”(omówienie emigracyjnych periodyków zostało zamówione przez redaktora Jerzego Giedroycia). Został zresztą napisany w trakcie jednego z moich licznych kilkumiesięcznych pobytów w Maisons-Laffitte. Nigdy jednak nie został wydrukowany, ani w „Kulturze”, ani jakimkolwiek innym piśmie. Redaktor Giedroyc, przepraszając mnie za próżny wysiłek, uzasadnił odmowę zbyt ostrym i jednoznacznie krytycznym tonem mojego szkicu, pisanego jak to nazwał „witriolem”. Jak mogę sądzić, przyczyną zasadniczą była jednak niechęć Jerzego Giedroycia do publikowania w miesięczniku tej (istotnie) bardzo krytycznej, a momentami nawet i złośliwej analizy najnowszej prasy emigracyjnej, w podtekście stawiającej jako jedyny sprawiedliwy emigracyjny ośrodek wydawniczy Instytut Literacki. Jerzy Giedroyc był człowiekiem wyjątkowej szlachetności, różnił się od dużej części, a może nawet i większości emigracji powojennej. Nigdy jednak nie prowadził z innymi ośrodkami podjazdowej wojny, nie podważał niczyjego patriotyzmu i zasług dla Polski. Przeciwnie, w trudnych chwilach był zawsze gotowy do udzielenie wsparcia i daleko idącej pomocy. Był zawsze nastawiony na ratowanie niezależnych wydawnictw w kraju i na emigracji i nawet wtedy, kiedy Instytut Literacki przeżywał duże trudności finansowe, nigdy nie odżegnywał się od pomagania innym. Przykładem jest tego rodzaju wsparcie ze strony Giedroycia udzielone wydawanemu we Francji „Narodowcowi”, pismu nastawionemu krytycznie względem „Kultury”. Opublikowanie w 1986 roku mojego tekstu zaprzeczałoby tej postawie redaktora Giedroycia.

***

Znamię zniewolenia, które daje się zaobserwować u Polaków mieszkających w Kraju, nietrudno też dostrzec u najnowszej generacji emigrantów. Może dlatego, że ich całe dotychczasowe życie przebiegało w warunkach totalitarnego systemu – w nim zostali ukształtowani intelektualnie i osobowościowo – a może stąd się to wzięło, że chcąc odreagować zakłamanie i bezsens, którym byli poddani, brną w drugą stronę i niegdysiejszą bezsilność pokrywają obecnym radykalizmem czy jeszcze częściej frazesem zastępującym myślenie polityczne, tworząc w ten sposób odwrotny świat wobec tego, z którym walczą: komunistyczną mentalność à rebours.

Nie byłoby to jednak najgroźniejsze. Tym bardziej, że wcześniej czy później rzucane na odległość anatemy i dość bezsilne eksklamacje ustępują – jak dowodzi praktyka – analizom, informacji i rzeczowości w ocenach komunistycznego dnia codziennego, który dostatecznie jest koszmarny, żeby należało go jeszcze przyczerniać czy też wulgaryzować. Prasa na emigracji winna więc w swoim interesie szybko uporać się z dawnymi obciążeniami redaktorów. A oni sami muszą pozbyć się skrzywień, które prowadzą do osobistych czy nawet ogólnych porachunków z systemem i jego mocodawcami, by nabrać wagi czynnika politycznego i intelektualnego, wypowiadającego te sprawy, które w Kraju są niemożliwe do artykulacji – czasami są też niedostrzegane. Patronem takiego pisania był Juliusz Mieroszewski, niezapomniany Londyńczyk, pozostający do dzisiaj nieprześcignionym publicystą emigracyjnym, wzorem obserwatora sceny krajowej i międzynarodowej, który łączył wyczucie ideałów i możliwości; praktyki i marzeń; dążeń i pragnień. Poddawał je ocenie z perspektywy czasu, który kiedyś nadejdzie, i pamiętał o cierpliwości – podstawowej cnocie politycznej. Wielkość Mieroszewskiego brała się nie tylko z chłodnego racjonalizmu publicysty, umiejętności zachowania dystansu wobec rzeczywistości PRL-owskiej (znanej mu z lektur i rozmów, a nie na podstawie osobistych przeżyć, co w tym przypadku było zaletą), lecz z głębi moralnych wartości i z intelektualnej precyzji jego dziennikarstwa, ukształtowanego w przedwojennej prasie i wspartego doświadczeniem pobytu w Anglii.

W tym ostatnim widziałbym klucz do zagadki, dlaczego pisma założone po stanie wojennym na demokratycznym Zachodzie tak wielu swoimi cechami bliższe są komunistycznym wzorcom prasowym niż normom dziennikarstwa francuskiego bądź angielskiego. Bowiem największym zagrożeniem dla ich poziomu jest nie tyle radykalizm sądów, gwałtowność reakcji na sprawy dziejące się w Kraju, sprawiających wrażenie, że pragną przelicytować w propagandowej brutalności stronę komunistyczną, ile słabości warsztatu publicystycznego i dziennikarskiego wyniesione z edukacji PRL-owskiej i – najtrudniejsze do przezwyciężenia – mielizny moralne. Przyzwyczajenie do swoistego życia ponad stan.

Obywateli PRL-u rzeczywistość tego państwa zniewala na różny sposób. Odbiera im wszelkie prawa zagwarantowane czy to konstytucją, czy też wpisane w normy demokracji, do której przynajmniej teoretycznie poczuwa się socjalistyczne państwo (co prawda demokracji w ludowym wydaniu). Zabiera im poczucie sensu życia, pracy, przyszłości, czyli związek z realnością, poddając ich nieustannemu ciśnieniu absurdu. Na koniec demoralizuje swoją feudalną strukturą, systemem przywilejów nieopartych na niczym poza zaufaniem władzy, przebywaniem w jej otoczeniu. System zmusza tych, którzy chcą przetrwać, do nieustannego oszustwa. Jego ceną jest niezdolność do uczciwości nawet wtedy, kiedy ta jest możliwa. I kiedy ceną kłamstwa jest zniszczenie resztek społecznych struktur. Pływając w mętnej wodzie, Polacy z PRL-u w swojej znakomitej większości tracą umiejętność poruszania się w normalnym świecie. Swoim zachowaniem przypominają drobnego hochsztaplera, który naciąga na drobne sumy, tracąc możliwość zarobienia kroci.

Założone po 13 grudnia 1981 roku pisma są w swojej większości odbiciem tego rodzaju postaw. Są dramatycznym obrazem sytuacji Kraju po czterdziestu latach komunistycznej niewoli. Kraju i ludzi. Ich przyszłości, w której nawet po odrzuceniu systemu i zerwaniu z doktryną wciąż będzie trudno o prawdziwe wyzwolenie, o przekroczenie barier moralnych i mentalnościowych, barier odziedziczonych w spadku po komunizmie. Bardzo też możliwe, że cień PRL-u będzie dłuższy niż stanie życia temu już teraz na wpół martwemu tworowi Jałty. Tak jak – bez wątpienia – cień Jaruzelskiego i jego wykorzenionej z wartości, i przeżartej nihilizmem ekipy ciąży na sposobie myślenia, na redagowaniu i na postawach zauważalnych w nowo powstałych emigracyjnych periodykach.

W warszawskim salonie

Na przeciwległym biegunie tej ogólnie opisanej rzeczywistości emigracyjnej prasy brylują „Zeszyty Literackie”. Kwartalnik ten o wyraźnym ukierunkowaniu – co widać po tytule – literackim, wydawany dużym nakładem energii przez Barbarę Toruńczyk, pojawił się w końcu 1983 roku, sygnowany znanymi nazwiskami Stanisława Barańczaka, Ewy Bieńkowskiej, Karpińskiego (Wojciecha) i Ewy Kuryluk. Jako wydawca figuruje Association Cahiers Littéraires, Paryż (siedziba redakcji zmieniała się w obrębie miasta już kilkakrotnie, co dowodziłoby trudności młodego pisma z ustabilizowaniem swojej sytuacji). Do tej pory (wiosna 1986) ukazało się 14 numerów, w równych kwartalnych odstępach, z nazwą w podtytule kolejnej pory roku. Można więc – w końcu to już czwarty rok wydawania – pokusić się o dokładniejszą charakterystykę. Tym bardziej że pomimo trapiących „Zeszyty Literackie” problemów finansowych pismo zyskało spore uznanie zarówno na emigracji, jak i w Kraju. W ciągu tych kilku lat swojego istnienia wytworzyło też swoisty krąg snobujących się na nie – zarówno pośród współpracowników, jak i czytających. Takie przynajmniej mam wrażenie na podstawie rozmów krajowych, co prawda głównie z ludźmi, którzy racje bezpieczeństwa własnego przedkładają ponad wszystko – a „Zeszyty Literackie” nie niosą sobą politycznego zagrożenia. Niewątpliwie związane to jest zarówno z osobami tworzącymi zespół kwartalnika (do wspomnianych doszli od drugiego numeru: Josif Brodski, Petr Král, Tomas Venclova; a od trzeciego Adam Zagajewski), jak i ze sposobem redagowania. Ostatni czynnik jest ważniejszy, warto więc się nad nim zastanowić.

Co uderza każdego przy pierwszej lekturze, to niezwykle wąski zespół współpracowników. „Zeszyty Literackie” obracają się w zaczarowanym kręgu kilkunastu nazwisk i w przeciwieństwie do innych pism, o słabszym nawet poziomie, wytworzyły wokół siebie kapliczkę autorów będących zarazem wyznawcami własnych utworów. Wyznawcami siebie i kolegów. Takie też byłoby i chyba jest zasadnicze przesłanie kwartalnika: bądźmy dla siebie, czyli dla tych kilkunastu wzajem się znających i zaprzyjaźnionych osób, dobrzy. Popierajmy nasze idee, nasze książki, nasze fascynacje i nasze animozje. Te ostatnie głównie wyrosłe na gruncie silnej obcości wobec tych, co nie z nami, co z innej ulicy, co w innej szkole i u innych profesorów pobierali lekcje. Nic w tym zresztą strasznego, podobne praktyki można zauważyć we wszelkich wąskich grupach o dużym poczuciu zagrożenia ze strony zewnętrznego świata. Zapewne sytuacja emigracyjnej diaspory wzmogła jeszcze mechanizmy obronne jaskrawo widoczne w sposobie redagowania pisma.

Nie może więc dziwić nastawienie autorów piszących w „Zeszytach Literackich”, jak i samej redakcji do siebie nawzajem. Z niego biorą się ugrzecznione pochwalne recenzje (książek kolegów, utwory „obcych” są pomijane bądź zwalczane) czy przeżuwanie po raz dziesiąty w namaszczony sposób tych samych rewelacji rodem z sąsiedniej ulicy paryskiej (co jeszcze i tak dobrze) albo wyjętych z dawno już nieistniejącego salonu warszawskiego.

Jeszcze w pierwszych kilku numerach nie było to tak widoczne, jeszcze można było się łudzić, że redakcja próbuje znaleźć swój odrębny tor, że nie będzie powielać ani innych pism, ani tym bardziej przenosić na emigracyjno-paryski grunt zatęchłego kurzu z warszawskich kanap. I to pomimo nie najszczęśliwszych urodzin pisma. Pomysł z winietą i tytułem kwartalnika, wyraźnie sugerujący nieistniejący związek z Instytutem Literackim, wywołał niepotrzebne komentarze, ułatwił pomyłki czytelnikom sądzącym, że mają do czynienia z pismem wydawanym w Maisons Laffitte. Ostatecznie z perspektywy tych kilku lat nie takie to dzisiaj ważne, raczej śmieszne, bo i tak teraz nikt, kto mądry, nie pomyli „Kultury” z „Zeszytami Literackimi”. Tyle że już w tym pierwszym punkcie zawiodło Barbarę Toruńczyk redaktorskie wyczucie. Gorzej, bo tym samym już wówczas, od samego początku w przyjętej formule pisma ujawniły się poważne i coraz bardziej zagrażające przyszłości kwartalnika wady. Nade wszystko jego nieautentyczność.

Jakie są jej skutki, widać wyraźnie z perspektywy krajowej. „Zeszyty Literackie” zyskały sobie pochwały głównie za dwuznaczny status pisma zawieszonego pomiędzy niesprecyzowanym do końca, ale łatwym do odszukania estetyzmem z drugiej ręki a głoszeniem banalnie-inteligenckich prawd, które są tego samego rzędu co frazesy Gombrowiczowskiego prof. Pimki. Zanurzone zostały w bezczasie i skupiają swój wysiłek na przyswojeniu Polakom nierzeczywistej krainy, której tak naprawdę nie ma nigdzie. Wyizolowane z emigracji i jej problemów (zupełny brak informacji o jej życiu i kulturze oraz poważniejszych szkiców problemowych o sprawach polskiej diaspory na Zachodzie), prawie też nie reagują na to, co się dzieje w Kraju i z Krajem. Nie chodzi zresztą o unikanie tematu politycznego czy pomijanie problematyki społecznej, co usprawiedliwia formuła literacka pisma. Gorzej, że również kultura krajowa, literatura zarówno podziemna, jak i oficjalna niewiele interesuje redaktorkę i zespół „Zeszytów Literackich”. Niezauważone pozostają książki wydawane w Kraju. Niewiele też oryginalnych tekstów, poetyckich czy prozatorskich, uznali oni za godne druku w „Zeszytach Literackich”. Mogłoby to wynikać z chwalebnej dbałości o poziom, gdyby nie jednoczesne publikowanie esejów bądź wierszy i opowiadań o bardzo wątpliwej wartości. A niektóre numery kwartalnika stanowią swoisty rezerwat nieudaczników pióra. Zaludniają je szlachetni męczennicy słów, którzy kochają swoje pisanie bez wzajemności. Dla nich kwartalnik Barbary Toruńczyk jest jedną z nielicznych możliwości wypowiedzenia siebie. Jest namiastką getta artystycznego, które przekonuje, że nie na darmo dokonali takiego, a nie innego wyboru drogi życiowej. (Przykładem chociażby utwory Ewy Bieńkowskiej, Ewy Kuryluk, Urszuli Benki).

Ten zastępczy, salonowo-gettowy charakter wydaje mi się najistotniejszy do opisu formuły redakcyjnej „Zeszytów Literackich”. Kwartalnika, który utwierdza w dobrym mniemaniu o sobie, o własnej wyjątkowości ludzi spragnionych sukcesu za wszelką cenę, a zarazem nieprzekonanych do końca o wartości swojego pióra. Stawia adoracyjne kapliczki „swoim”. Oddaje im hołdy i reklamuje, wiedząc, że bez tego artysta nie może współcześnie zaistnieć. Trzeba dla niego stworzyć rzeczywistość w miejsce tej, która nie chce przyznać tego, na co jakoby zasługuje. I „Zeszyty Literackie” ją stwarzają. Tak usilnie, że czasami można domniemywać, iż tylko w takim celu powstało pismo, że o nic innego mu nie chodzi, jak o wylansowanie grupy mniej czy bardziej powiązanych ze sobą przyjaciół i rówieśnych. Wszystko, co pozostałe, jest zaledwie dodatkiem. Ma przydawać splendoru pismu. Taki charakter kwiatka dla ozdoby ma – bez obrazy tych wybitnych artystów – publikowanie wierszy Miłosza czy prozy Nabokova bądź szkiców Kundery. Istotna walka toczy się przecież na innym polu. Chodzi w niej o przekonanie innych (a i siebie samych przy okazji) o wartości własnego dorobku twórczego. Przykładem klinicznie czystym byłyby tutaj nieustanne wymiany grzeczności pomiędzy autorami „Zeszytów Literackich”. Ostatnio między Adamem Michnikiem i Wojciechem Karpińskim, jak i recenzowanie na kolanach słabych książek redaktorów pisma, które wymagałyby polemicznej interpretacji (dowodem chociażby Jana Zielińskiego hołdowniczy pokłon oddany prozie Bieńkowskiej czy pokora Renaty Gorczyńskiej wobec wierszy Zagajewskiego).

Nie należy jednak wylewać dziecka z kąpielą. Ostatecznie nigdzie nie jest powiedziane, że pismo literackie nie może propagować i wyrażać dobrego samopoczucia złączonych więzami pokoleniowymi poetów bądź prozaików. Tym bardziej że i tradycja polska mogłaby w tej mierze zaświadczyć o niejednych już literackich bluffach. Na takich podstawach egzystowały przecież niegdyś „Wiadomości Literackie” Grydzewskiego. Tyle że kwartalnikowi Barbary Toruńczyk nie bardzo udaje się jak dotąd wyjść poza ciasny uniform periodyku generacyjnego, ograniczonego do wspólnoty interesów niewielkiej grupy pokoleniowej – przy tym nie najbardziej twórczej.

W rezultacie „Zeszyty Literackie” bardziej szkodzą, niż pomagają swoim autorom. Wpychają ich w ciasne getto samoułudy, pozbawiają krytycznej samooceny, która każdemu – a tym bardziej pisarzowi – jest potrzebna do rozwoju siebie i do tworzonej sztuki. Są dla nich namiastką eleganckiego salonu, którego po wybraniu emigracji zabrakło im w krajach, gdzie mieszkają i pracują. Postanowili go więc wskrzesić, przenosząc bez zmian dawne warszawskie czy krakowskie obyczaje, dawne sądy, przyjaźnie i śmiesznostki. Jakby nic się od tego czasu nie zmieniło, jakby zarówno Kraj, jak i emigracja, Paryż i Warszawa, Boston i Poznań dawały się bezboleśnie nałożyć na siebie. Okazało się to nieprawdą. Eksperyment się nie powiódł. Tym bardziej że przestał ich, tego co piszą i wydawanego pisma chronić komunistyczny mur. Ten sam, który odgranicza od świata, ale i który zarazem pozwala tanim kosztem poczuć się Europejczykiem, bywalcem, wielbicielem wartości. Wystarczy wtedy, że jest się przeciwko (bez dokładniejszego sprecyzowania przeciw komu i czemu). I, że swoją opozycyjność traktuje się w kategoriach misji kulturalnej, jako formę obrony przed barbarzyństwem niszczącym dziedzictwo cywilizacji i formę łączności Polski ze światem. Piszę bez złośliwości, bo dobrze wiem, jak to ważne i jak niezwykle potrzebne w wyjałowionym Kraju. Tam publikowane eseje Bieńkowskiej czy Karpińskiego miały swoje uzasadnienie, były dla nas ważne, potrzebne. Wnosiły nowe tematy, przybliżały świat Polsce. Na emigracji jest inaczej. Dawny trud translatora kultury okazał się niezbyt przydatny. Dawnego muru nie ma, a ten nowy jest inaczej skonstruowany i aby go przezwyciężyć potrzeba innych narzędzi.

Toteż emigracja jest czasem wielkiej próby, jest jak czyściec, który oczyszcza i oddziela nieprzydatny złom od kruszcu, tandetę od arcydzieła, naśladowcę od twórcy. Tego ani autorzy, ani redagujący kolejne numery „Zeszytów Literackich” nie rozumieją, może nie są zdolni zrozumieć? Z tego się wzięło owo rozchwianie adresu: nie wiadomo dla kogo jest wydawane pismo, nie bardzo wiadomy jest jego cel.

W rezultacie nad „Zeszytami Literackimi” ciąży nuda. Jeszcze pierwsze numery sugerowały nowość, pozwalały sądzić, że odkrywamy razem z redaktorami kwartalnika nowe nieznane dotąd obszary literatury (głównie mało przyswojony polszczyźnie dorobek czeskiej kultury – dział Europa środka jest największym osiągnięciem redakcji). Szybko jednak okazało się, że to bardzo już znany i schodzony trakt. Niewiele na nim oczekuje czytelników, niedużo mogą się spodziewać.

Pismo niczego nowego nie proponuje swoim czytelnikom. Nie jest też zdolne do przerwania sztampy polskiej literatury. Nie jest ani polemiczne, ani nie przewartościowuje dawnych hierarchii estetycznych. Stało się – chociaż założyli je młodzi ludzie – akademickie w najgorszym sensie tego słowa. W tym przypadku jego akademizm oznacza filologiczne okadzanie mumii. Mumią jest nadgryziona zębem komunizmu literatura krajowa. Tymczasem Toruńczykówna et consortes zachowują się, jakby żyli na księżycu i jakby wszystko było jak najlepiej na tym niekoniecznie najlepszym z możliwych światów. Nie trzeba zresztą przywoływać Leibniza, gdyż to nie zła filozofia stoi u podłoża klęski „Zeszytów Literackich”, tylko zła filologia. Miłość do słów, które mają zastępować rzeczywistość i które mają być antidotum na wszystkie udręki polskiego losu. Miłość do słów, która jest ostatecznie sprowadzona do miłości ku sobie. A na tę ostatnią nie ma rady.

Toteż niewiele oczekuję po tych krytycznych ocenach. Co więcej pesymistycznie patrzę na przyszłość „Zeszytów Literackich” i na możliwość ich odrodzenia. Jeżeli wziąć pod uwagę, że redakcji pisma udało się w całości i bez uszczerbku przewieźć do Paryża zarówno wystrój, jak i wszystkie faramuszki swego warszawskiego salonu, tym mniej jest prawdopodobne, żeby po tak kolosalnym wysiłku (gdzie Paryż, gdzie Warszawa!) chciała teraz zrezygnować ze swoich przyzwyczajeń, snobizmów, lęków i miłości. Od ludzi nie można wymagać za wiele.

Najdziwniejsze, że w piśmie opartym na tego rodzaju założeniach trafiają się artykuły udane, fragmenty dobrej prozy czy eseistyki. Taki walor miały początkowo ciekawe szkice Zagajewskiego, które z biegiem czasu straciły jednak swoją oryginalność. Ich autor zaczął sam siebie powielać. Wróciły jego stare wady, wyniesione z Kraju: fałszywa, zawyżona samoocena i w jej efekcie przekonanie o bliskim już zwieńczeniu Nagrodą Nobla – ową maladie polskiej literatury, niszczącą dusze wielu poprzedników Zagajewskiego, od Iwaszkiewicza poprzez Andrzejewskiego do Różewicza, że o mniej znanych nie wspomnę.

I jak w wielu periodykach krajowych, także i w „Zeszytach Literackich” można odczytać – trochę, co prawda, na zasadzie palimpsestu – ukryty rytm kultury polskiej, zapis jej zwyrodnień, ale i jej szlachetności; chorób i możliwej kuracji. Niezależnie od zamierzeń redaktorskich, od zadęć i śmiesznostek, od całej otoczki próżności i tandety, która osnuwa pismo, daje ono przecież – zapewne mimowiednie – obraz duszy literata polskiego końca wieku (dwudziestego). Jego fascynacji, jego głupoty, jego tricków, którymi chciałby oczarować świat, i wreszcie jego przejmująco smutnych kompleksów. Tego poczucia niższości, które wyziera spod każdego załgania, spod każdej fałszywej gry, spod każdego mrugnięcia powieką, aluzyjnie dającego do zrozumienia…

Dlatego nie będąc przekonany o konieczności powoływania do życia pisma podobnego „Zeszytom Literackim”, przyznaję im wartość dokumentu. Pod ich nieautentycznością tkwią jednak resztki niepodrabianego autentyku, tak jak zza frazesu propagandy można dostrzec czasami tragiczną rzeczywistość Kraju. Autentyku, który niczym lustro odbija udręczonego polskiego inteligenta, napiętego ku Europie intelektualistę, zadławionego i oszukanego (samooszukanego?) pisarza. Wszystkie jego mielizny, wtórności, potrzeba ułudy znalazły sobie miejsce na stronach kwartalnika. Co podkreślam bez ironii. „Zeszyty Literackie” są przecież wytworem Kraju, wywodzą się z nas, którzy tam żyjemy, myślimy, czytamy, a czasami piszemy książki czy artykuły. Są opisem klęski także i nas stamtąd, zza muru.

Dlatego martwi mnie klęska „Zeszytów Literackich”, martwi mnie niedojrzałość i samoniszczące zadufanie polskie, brak poczucia miary, brak umiejętności spojrzenia z boku na siebie, na innych, na Polskę i na Europę. Zamknięcie przed światem. I chyba dlatego są „Zeszyty Literackie” holownikiem polskich mitów – przytwierdzone mocniej niż myśli zespół redagujący, niż chcieliby ich współpracownicy, do pokracznej, brzydkiej, ale jedynie im znanej i dostępnej doświadczeniem realności PRL-owskiej. Czy sami tego chcą czy też nie, „Zeszyty Literackie” są poczęte na skrzyżowaniu dwóch światów, pomiędzy jednym a drugim systemem, w wielkim Nigdzie, które z groteski Jarry’ego weszło na obszar polskiej historii powojennej. Są kulturowym bastardem, który przez swoje nieprawe poczęcie stracił jasny rodowód i nie wie, dokąd idzie, nie wie, po co i dlaczego przyszło mu żyć. Zagubione w świecie, przed którym uciekają. Są uciekinierem bez tożsamości. Uciekinierem z krainy utopii. Przygoda „Zeszytów Literackich” przekonuje, że ta ucieczka jest trudniejsza niż myślimy.

Powrót do szkoły

Odmienne założenia patronują berlińskiemu miesięcznikowi „Archipelag”. O ile „Zeszyty Literackie” gubi nadmiar próżności i skupienie uwagi na własnym (bardzo szczupłym) gronie lansowanych współpracowników, o tyle periodyk redagowany w najbardziej na wschód wysuniętym demokratycznym mieście jest ofiarą uczniowskiej mentalności jego założycieli. Obciążenia równie przykrego, które tak samo dotkliwie jak poprzednia dolegliwość naznacza kręgi nowej emigracji – ukształtowane i uformowane w duchu PRL-owskim.

To dziwne państwo jest w swoich konsekwencjach ideowych nie tyle nawet po czterdziestu latach groźne doktryną (która została sprowadzona do jedynego jej prawdziwego uzasadnienia, stojącego zresztą u samego początku komunizmu: kultu siły, do przekonania, że legitymizacją sprawowanej władzy jest przemoc), ile zniewalające moralnie. Włącza też każdego, kto się temu nie przeciwstawi ze wszystkich sił i w porę nie ocknie w krąg swej podłości. Dzieli się własnym złem, wszczepiając go w dusze. Najłatwiej tego dokonać w szkole, nakładając na poddanych uczniowski uniform. To utwierdza w niedojrzałości, pokazuje bezsiłę rządzonych, ma przekonać, że i tak nic nie można, że los indywidualny kształtowany jest gdzie indziej i przez kogo innego. Z zewnątrz. Niegdyś kamuflowano proceder przekształcania samodzielnych i wolnych jednostek w uczniowski, poddany tłum tajemniczymi siłami historii, których znajomość posiadł komunizm. Dzisiaj coraz częściej prawa dialektyki są maskowane cynizmem pogardy władzy wobec reszty. A jej poddani zostają przygotowani do swojej roli już w szkole. Szkole, która jest uniwersalną metaforą współczesnego komunizmu.

To z niej wychodzą ludzie o połamanych kręgosłupach, o zniewolonym myśleniu, pełni strachu i bierni, niepotrafiący rozpoznać przyczyn własnej sytuacji. Są niezdolni dotrzeć samodzielnie do źródeł, z których wypływa ich bezsilność i poddanie. To w szkole tworzy się szeregi przyszłych skazańców, napiętnowanych na resztę życia niewolników, niezdolnych do oporu, niewierzących ani w siebie, ani w podobnych sobie współpoddanych. Przezwyciężenie komunizmu zaczyna się od przekroczenia barier szkoły (pojęcia szerszego niż system oświatowy, znamiennego dla wszelkiego przymusu ideologicznego w zakładach pracy, domu, czy nawet Kościele), która wżarła się w umysły, która jest regulatorem zachowania, myśli, pragnień. Od wyjścia z uczniowskiego szeregu, skandującego te same zadane hasła, wyciągającego w górę na wyścigi dłonie do odpowiedzi, a czasami i donoszącego na kolegów, żeby się zasłużyć, może nawet zdać do klasy uprzywilejowanych. Komunizm zadaje wiecznie tę samą lekcję niedojrzałości i w zasadzie chciałby zepchnąć poddanych swojej władzy do poziomu dziecka, niezdolnego bez pomocy władców – ojców narodu – utrzymać się przy życiu. Z tego biorą się slogany podkreślające omnipotencję państwa, które o wszystkich myśli, o wszystkich się troszczy i do wszystkiego dokłada pieniądze – rujnowane przez swoją dobrotliwość. A w zamian otrzymuje nieróbstwo, chaos, bezmyślność. Poświęca się dla ciemnych mas, które niczego nie rozumieją, zapite na śmierć (ostatnio w wyższej fazie ustroju także znarkotyzowane), i chciałyby dzięki oszustwu osiągnąć zbawienie, czyli komunistyczny raj dostatku i zaspokojonych potrzeb. Wszechmocne państwo dla dobra swoich nieuformowanych i wciąż niedorosłych obywateli nie może na to pozwolić. Powstały wówczas konflikt jest jedynym źródłem zachwiań równowagi społecznej, czyli kryzysów, w tym wyjątkowo stabilnym systemie politycznym.

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie okresowa skłonność poszczególnych reżymów komunistycznych do wypuszczenia – w miarę narastania owego przejściowego kryzysu – swoich poddanych w świat. Biedni wyruszają na podbój innego systemu, wciąż jednak przywiązani do dawnego życia i niezdolni zapomnieć o uniformie, który kiedyś nosili. Niezdolni do samodzielności.

Powstały w czerwcu 1983 roku w Berlinie Zachodnim miesięcznik „Archipelag” jest tego stanu rzeczy dobrym przykładem. Podpisany przez cztery osoby (Włodzimierza Nechamkisa, Jerzego Stachurskiego, Andrzeja Szulczyńskiego i redagującego pismo Andrzeja Więckowskiego) pierwszy numer periodyku uzewnętrznia uczniowską mentalność swoich założycieli. Nie ironizuję ani nie ganię, tylko stwierdzam fakt, którego następstwa są do zauważenia we wszystkich kolejnych zeszytach „Archipelagu”.

Do tej pory ukazało się ich 30 (ostatni w marcu tego roku) i poza zmianami w personaliach (niektórzy z inicjatorów wylecieli, jak się zdaje bezpowrotnie, spośród redagujących, w tym Szulczyński i Stachurski) zachowało godną podziwu stałość zasad redagowania. Jak w pierwszych numerach, tak i w ostatnich widoczny jest ten sam schemat, rodem z gazetki szkolnej. Szczypta poezji, im bardziej niezrozumiałej tym lepiej – rekordy bije w numerze 1–2/1986 Tymoteusz Karpowicz swoim poematem Rozwiązywanie przestrzeni, do czego dołożyły się i komentarze. Potem dodajmy fragment prozy (najlepiej niedokończonej) – tu przykładem najwłaściwszym byłby sam Andrzej Więckowski, urywkiem powieści Szczęśliwe dzieciństwo w numerze 2 z 1983 roku. Wreszcie całość przysmaża się tym, czym redakcja (każda z reguły) bogata – najczęściej w postaci wypracowań swoich współpracowników na dowolny temat. Bogaty plon osiągnął na tym polu jeden ze stałych współpracowników Włodzimierz Nechamkis. Otrzymana całość ma zaletę prostoty, nie prowokuje żadnych pytań, poza jednym: po co? Zapewnia też spokój oparty na poczuciu, że wciąż jest blisko do Kraju. Zarówno przestrzennie – ostatecznie to Berlin – jak i poziomem można się czuć złączonym z PRL-owskim absurdem. I to chyba najgorsze i najsmutniejsze. Berliński „Archipelag” jest bowiem przedsięwzięciem nonsensownym, poczętym z urojeń według zasady, że jakoś będzie.

I nie wpływa na złagodzenie mojej oceny ani brak – jak do tej pory – dobrego pisma emigracyjnego w Niemczech, ani niewątpliwe poświęcenie wykazywane przy redagowaniu periodyku pozbawionego jakichkolwiek podstaw materialnych. Liczy się rezultat, który jest ubogi.

„Archipelag” w swoich najlepszych numerach przypomina zsyp do śmieci, do którego oddają swoje szczątki i resztki nienadające się dla innych – czasami nawet malownicze – pisarze tej miary co Odojewski, Grynberg i od przypadku do przypadku ktoś tam jeszcze. Widać po miesięczniku, że zapełniany jest z dużym trudem, że tekstów ledwo staje, że drukuje się, co podleci i co przyniesie poczta. Wcale mnie to zresztą nie dziwi, bo wydawanie regularnego periodyku na emigracji jest bardzo trudne. Szczególnie jeżeli linia programowa rysuje się tak wątle, a zespół współpracowników jeszcze skromniejszy od tego, który poniósł porażkę, wydając „Zeszyty Literackie”.

Nie chciałbym powiększać goryczy redaktora „Archipelagu”, przechodząc obok trudności, które pokonał, aby utrzymać pismo przy życiu. Dzielności, jak i swoistej pewności siebie – kto inny, włącznie z piszącym te słowa, nie byłby do tego zdolny – można Andrzejowi Więckowskiemu pozazdrościć. Sądzę po wynikach, a te są nikłe. Pismo ociera się o wygłup, o bufonadę, pełne jest czasami arogancji. Plonem tego wychodzące co miesiąc blisko sto stron wątpliwej wartości przemyśleń i utworów.

Chyba że celem „Archipelagu” było danie upustu naturalnej i bardzo ludzkiej potrzebie „tworzenia”; drukowanie właściwie każdego, kto lubi pisać. Byłby wówczas miesięcznik berliński przykładem – bardzo oryginalnym – terapii przez słowo. Leczenie częstej u Polaków przypadłości grafomanii, publikowaniem produktów tejże i to dużym nakładem sił i pieniędzy. Jednak Andrzej Więckowski nie jest, pomimo tych trzydziestu wydanych numerów, działaczem parafialnego komitetu charytatywnego, zatroskanym o złe zdrowie psychiczne uchodźców z Kraju, którzy emigracyjną inicjację opłacają wzmożonym wytwarzaniem artykułów, wierszy, opowiadań etc.

A może, tak po prostu, założenie i kontynuowanie miesięcznika „Archipelag” w kapitalistycznym Berlinie było żakowskim żartem, dowcipem ze szkolnej ławy pilnego ucznia, który nadal nie chce się pozbawiać swych dawnych przyjemności rodem z komunistycznej szkoły? I który w trosce o swoje samopoczucie chciałby upodobnić te dwa światy. Przydać skomercjalizowanemu i dlatego zasadniczemu kapitalizmowi humoru i lekkości realnego socjalizmu?

Przyznaję, że ta ostatnia interpretacja odpowiada mi najbardziej. Nie dlatego, że mądra, tylko że tłumaczy zachowanie grupy młodych, inteligentnych ludzi, którzy nie znaleźli innego pomysłu na własne życie jak wydawanie pisma kulturalno-politycznego. Zakładając „Archipelag”, zarazem przenieśli na grunt berliński obyczaje wyrosłe w PRL-u, nacechowane typowo komunistycznym zadęciem. Dokonali aktu sfałszowania rzeczywistości, nie zdając sobie sprawy z tego, że co było możliwe w Kraju, inaczej waży po przekroczeniu berlińskiego muru.

Wtórne zdziecinnienie, którego przykładem jest „Archipelag”, wyraża najwyżej paniczny strach przed światem, przed Zachodem, przed tutejszą kulturą i tu realizowaną polityką. Oznacza też zredukowanie siebie do biednego mieszkańca polskiego getta, który wciąż nie wyszedł z komunistycznej klatki fikcji. Pełen lęku przed tym, co obce, co zewnętrzne, co inne. Założenie pisma jest dlań formą odzyskania utraconego przez emigrację poczucia bezpieczeństwa. Formą powrotu do szkoły.

Bez cenzury

O wiele skromniejsze jest drugie pismo berlińskie, wydawany już piąty rok „Pogląd”. Początkowo był to ośmiostronicowy „Biuletyn Informacyjny KOS” (Komitetu Obrony „Solidarności”) i w takiej formie (od 11. numeru powiększając znacznie objętość) przetrwał blisko rok (od 17 stycznia do 17 października 1982 roku) firmowany przez Towarzystwo „Solidarność” w Berlinie Zachodnim. Potem periodyk zmienił swój tytuł (od 20. numeru), a następnie format – i to nawet kilka razy – po czym ustabilizował się jako dwutygodnik o charakterystycznej, kolorowej okładce, ilustrowany zdjęciami (średniej co prawda jakości technicznej, ale to już nie jest winą redakcji). Jak dotąd ukazało się 105 numerów, od pewnego czasu drukowanych techniką offsetową. Wszystko wskazuje, że „Pogląd” utrwalił swoje istnienie zarówno od strony finansowej, jak i poligraficznej (nękają go jednak kryzysy personalne). Dowodzi tego zresztą wydawanie egzemplarzy miniaturowych „Poglądu”, jak i wersja niemieckojęzyczna „Meinung”, której pierwszy numer ukazał się z datą 2 lutego 1983 roku, obejmując dwa miesiące – styczeń i luty (edycja niemiecka zawiera wybór przetłumaczonych najciekawszych teksów z polskiej wersji „Poglądu”, jak i z innych pism emigracyjnych, a jedyną jej wadą wydaje się duża nieregularność w wydawaniu poszczególnych numerów). Od swojego początku pismo jest sygnowane przez Edwarda Klimczaka.

Największą siłą „Poglądu” jest oparcie pisma na ideach „Solidarności”, w przeciwieństwie do „Tygodnika Paryskiego„Tygodnik Paryski” („Hebdomadaire de Paris”), pismo wydawane przez sympatyków NSZZ „Solidarność” we Francji, najpierw pod nazwą „Hebdomadaire Solidarność – Paris” (ukazało się 67 numerów pomiędzy styczniem 1982 a grudniem 1983) i następnie kilkadziesiąt (86) było wydanych pod nazwą „Hebdomadaire de Paris” w okresie od stycznia 1984 do marca 1986. Redagowane przez Andrzeja Kowalczyka, w kraju związanego z „Biuletynem Informacyjnym Ziemi Puławskiej” oparte – jak można sądzić – na funduszach zbieranych od francuskich sympatyków „Solidarności”. Pierwszy numer ze stycznia 1982 roku był wydany w Lyonie i nosił nazwę „Biuletyn Informacyjny” i od drugiego numeru oficjalnym wydawcą był Comité de Coordination du Syndicat „Solidarność” en France, Paris, z filią w Lyonie. Sądząc jednak z dalszych losów pisma, jego związki z przedstawicielami „Solidarności” we Francji było dość wątłe, a i sam poziom periodyku nie wskazywał na jakieś głębsze umocowania w polskiej emigracji.[1] traktowanych serio, bez hochsztaplerskiego podszywania się pod nośne hasła społeczne czy polityczne. Wyraża się to zresztą w zamieszczanym każdorazowo na końcu numeru fragmencie statutu Towarzystwa „Solidarność”, którego „Pogląd” jest niezależną publikacją, jak i podkreślaniu celów stowarzyszenia.

Gesellschaft „Solidarność” jest „zrzeszeniem zarejestrowanym w Berlinie Zachodnim, mającym na celu obronę prawa do zakładania niezależnych związków zawodowych oraz obronę praw człowieka w Europie Wschodniej”. Taka nader ogólna formuła ma jednak sens na terenie berlińskiej enklawy, która już od wielu lat służy jako stacja tranzytowa, a czasem i miejsce dłuższego postoju tysiącom uciekinierów, emigrantów o politycznym czy ekonomicznym rodowodzie ze wszystkich krajów totalitarnych, w tym szczególnie wielu uchodźcom z bloku sowieckiego (przeważają Polacy). Niesienie im pomocy, informowanie o perspektywach życia w krajach demokratycznych, jak i trafianie do drugiej strony: niemieckich gospodarzy, jest niewątpliwą zasługą berlińskiego dwutygodnika. Jeżeli traktować poważnie zadania, które stawiają przed sobą zarówno redaktorzy „Poglądu”, jak i założyciele Towarzystwa „Solidarność”, to zarówno status teraźniejszy, jak i przyszłość pisma zdają się zapewnione, gdyż tematów i czytelników winno im starczyć na długie lata. Na niemieckim terenie, wobec olbrzymiej i zwiększającej się corocznie emigracji z Polski, potrzeba czasopisma o podobnym do „Poglądu” profilu.

Kłopot w tym, że co innego hasła i patronujące periodykowi zasady, a co innego przyziemna i codzienna rzeczywistość redakcyjna. Tej odpowiada nie najbardziej może finezyjne, ale oddające stan rzeczy powiedzenie: tak krawiec kraje, jak mu materiału staje. I kwalifikacji. Z tym jest w „Poglądzie” źle, bo jego redaktorzy niewiele dotąd mieli do czynienia z wydawaniem prasy.

Po pięciu latach redagowania pisma nadal nie ma ono odpowiednio szerokiego zespołu współpracowników, którzy, obejmując w szczególności obszar niemiecki, gotowi byliby poruszać tematy polityki czy życia społecznego Berlina i Republiki Federalnej, nie omijając bliskiej o ścianę (muru) NRD. Temu ostatniemu tematowi „Pogląd” właściwie w ogóle nie poświęca miejsca, ignorując istnienie sowieckich Niemiec.

Tymczasem aż się prosi o głębsze uwagi i wnikliwą charakterystykę dokonujących się na terenie podzielonych Niemiec przemian obyczajowych, duchowych, o analizy nastrojów społecznych, nastawień do Polski i do innych demokracji zachodnich. Można w tym celu wykorzystać dostępną prasę, TV, relacje uchodźców, a także zaprosić do współpracy samych Niemców. W Berlinie Zachodnim, jak i w RFN można też dotrzeć bez trudu do licznej grupy intelektualistów, pisarzy, dziennikarzy, naukowców, których młodość, a czasami i lata dojrzałe upłynęły w okupowanych Niemczech Wschodnich. I którzy potrafią bez iluzji ocenić nie tylko NRD-owskie realia, ale i są krytyczni wobec potężnej Bundesrepubliki. Ciekawsi w tym dla czytelnika polskiego od Niemców Zachodnich, bo i bliżsi naszym doświadczeniom, uodpornieni na lewicowe choroby, na marksistowskie bakterie. Dla pojednania polsko-niemieckiego, w celu zbliżenia między Polakami i Niemcami, o którym tyle „Pogląd” deklamuje, miałyby publikowane na te tematy artykuły kolosalne znaczenie. Jest gorzej. Dwutygodnik nie podjął w ogóle tych problemów. Co więcej, w zasadzie również o życiu miasta, w którym redagowane jest pismo, niewiele się można dowiedzieć.

Nie ma Berlina i brakuje na łamach „Poglądu” rzeczywistości zachodnioniemieckiej. Tylko czasami odzywają się histeryczne głosy, kiedy kilku redaktorów azylantów zostało w zgodzie z prawem niemieckim przeniesionych do jednego z obozów dla uchodźców politycznych na terenie RFN. Dopiero wtedy „Pogląd” otworzył szerzej swoje łamy problematyce (widzianej ze specjalnej perspektywy) wewnątrzniemieckiej, Rozpoczął akcję obrony siebie, analizując system prawny RFN. Protest nabrał dużego rozgłosu, przewijał się jako główny temat przez kilka kolejnych numerów „Poglądu”. Po raz pierwszy wówczas opublikowano kilka ciekawych artykułów o sytuacji berlińskiej (chociażby Romana Stemerowicza Drodzy polscy goście w nr. 7/56 z 1984 roku), nawiązane zostały kontakty z prasą tego miasta, poruszono opinię publiczną. Czy możliwe jest jednak redagowanie pisma od akcji do akcji? Za to nazbyt często jego strony zapełniają wątpliwej wartości humoreski i artykuły, w których więcej jest okrzyków niż argumentów (wyróżniają się w tym Maciej Radwan i Jacek Kaczmarski). Czyżby był to sposób na pozbycie się PRL-owskiego garbu?

Nie zarysowała się też w ponad stu numerach pisma wyraźniejsza linia redakcyjna. Nie wyodrębnił siebie „Pogląd” spośród innych nowo powstałych periodyków. Ma się wrażenie, że znalazł się tam, gdzie jest, prawem przypadku, że równie dobrze mógłby być w innym miejscu, w innym czasie, że redaktorów Niemcy nie interesują. To dlatego powstała całość sprawia wrażenie chaosu, jest rodzajem mieszanki firmowej dla bardzo wytrzymałych żołądków czytelniczych.

Najwyższa pora zdecydować się na konsekwentną selekcję tekstów, na redagowanie pisma o mniejszych może ambicjach „globalnych”, zacieśnionego do podwórka niemieckiego i do wybranych zagadnień polskich. Porywanie się na ogólne sformułowania, na generalne tezy grozi śmiesznością, wyraża emigracyjną chorobę niedowartościowania, a czasami przypomina postawy owych domorosłych statystów, którzy przy piwie dzielą świat i zawierają sojusze. Przykłady pozytywne – przeciwważne tu opisanym – na łamach dwutygodnika dałoby się też odnaleźć. Za takie uważam niektóre reportaże Janusza Rudnickiego czy nieźle redagowany dział informacyjny W świecie. Nawet i one odznaczają się jednak niestaranną adiustacją redakcyjną. Również w dobrych artykułach przemieszane jest to, co ważne, z tym, co nieistotne. I czy nie warto pomyśleć o dziale przedruków z prasy niemieckiej – a przynajmniej omówień najważniejszych artykułów? Nie ma też miejsca w „Poglądzie” na staranniej dobrane informowanie czytelników o życiu kulturalnym, o literaturze Niemiec, o obszarze niemieckojęzycznej kultury.

Największym błędem jest jednak co innego. Przeświadczenie, które redakcja „Poglądu” dzieli z innymi nowo powstałymi pismami emigracyjnymi, że wystarcza nieobecność cenzury, że wyzwolenie spod oka urzędników kontroli prasy automatycznie zapewnia odpowiedni poziom merytoryczny, że zwalnia od redakcyjnego wysiłku.

Nic bardziej mylnego. Bez cenzury też niełatwo pisać. Przede wszystkim ludziom wychowanym w systemie komunistycznym, karmionym prasą o niskim poziomie, której wszystkie słabości są tłumaczone jednym: cenzura nie pozwoliła, bo gdyby nie to… Czego skutki są widoczne w codziennej rzeczywistości krajowego czasopiśmiennictwa, którego łamy zapełniają – poza nielicznymi – niedouczeni dziennikarze, nieznający obcych języków publicyści, nieczytający książek redaktorzy. I nawet ci, którzy obdarzeni zostali bożą iskrą talentu pisarskiego, wykazują przerażającą ignorancję we wszelkich dziedzinach i na każdym poziomie życia współczesnego, budzą zawstydzenie swoją głupotą, która nie przeszkadza im uchodzić za dziennikarskie tuzy. Nie bez racji, bo inni są jeszcze gorsi.

Alibi cenzury starcza za wszystko. Za wady wymowy u spikerów, za błędy stylu (ezopowego, żeby oszukać cenzora) i niekompetencję, a nade wszystko za niechlujstwo moralne; publikowanie niesprawdzonych informacji, nieautoryzowanych wywiadów, orzeczeń lekarskich (słynne cytowania diagnoz psychiatrycznych) czy osądzanie jeszcze przed prawomocnym wyrokiem. Dziennikarstwo krajowe jest chore, jak chora jest prasa polska, jak chory jest system. Nic dziwnego, że samo założenie i wydawanie pisma bez cenzury jeszcze nie leczy z choroby, nie daje gwarancji zdrowia. Częściej pogarsza, niż polepsza stan.

Pisanie bez cenzury jest warunkiem wolności, ale nie zapewnia wysokiego poziomu. Tak jak sama słuszność racji i moralna czystość nie prowadzą do dziennikarskiego spełnienia. Te osiąga się często w zupełnie odmienny sposób: oryginalnością widzenia rzeczywistości, wartością stylu, jasnością sądów, choćby i niesprawiedliwych, oparciem ocen na faktach, czyli podbudowaniu intuicji wiedzą, korzystaniem z różnych, także przeciwstawnych sobie źródeł informacji, by uniknąć błędu i pozwolić na wypowiedzenie racji drugiej stronie, wreszcie umiejętnością burzenia zastanego obrazu świata u czytelników, przenicowywaniem ich iluzji, poddaniu ich przyzwyczajeń sceptycznemu świadectwu. Toteż pisanie bez cenzury i bez cenzora (zewnętrznego, wewnętrznego) to zaledwie początek. Potem trzeba iść dalej. Berliński „Pogląd” nie zrobił tego.

Zamiast „Solidarności”

Najdojrzalej ze wszystkich analizowanych tutaj pism wygląda sytuacja redakcyjna miesięcznika „Kontakt”. Powstały w Paryżu i ukazujący się od maja 1982 roku, właściwie od kwietnia, gdyż wtedy wydano nienumerowany, tak zwany zerowy numer, podpisywany jest przez Mirosława Chojeckiego, którego energii periodyk zawdzięcza bardzo dużo, i Bronisława Wildsteina jako redaktora. Do tej pory ukazało się 48 numerów czasopisma, co już pozwala zarówno na prześledzenie ewolucji linii redakcyjnej, jak i na wstępne oceny oraz prognozy na przyszłość. Tym bardziej że „Kontakt”, niezależnie od przeżywanych okresowo kłopotów finansowych, stanął już dość pewnie na własnych nogach i obok londyńskiego „Pulsu” jest najciekawszym periodykiem nowej emigracji. Najciekawszym to nie znaczy, że wolnym od wad i poważnych błędów w przyjętych założeniach i w praktyce redakcyjnej.

Częściowo tłumaczą się one brakiem doświadczenia redaktorskiego założycieli i współpracowników pisma (zestaw nazwisk zespołu przygotowującego numery zmieniał się zresztą wielokrotnie, podległy tajemniczym prawom przypływu i odpływu, by ostatecznie ograniczyć się do dwóch wspominanych nazwisk). W miarę czytania kolejnych zeszytów „Kontaktu” widoczna jest jednak wyraźna poprawa jakości zamieszczanych tekstów, lepsza adiustacja redakcyjna. Powoli krystalizuje się jasna koncepcja merytoryczna pisma. Warto podkreślić, że z omawianych pism jedynie ewolucja paryskiego miesięcznika Chojeckiego i Wildsteina daje podstawy do optymizmu i jest świadectwem wyciągania wniosków z własnych porażek.

Największą z nich, która zaważyła bardzo negatywnie na pierwszych numerach, była postawa oczekiwania na cud. Przekonanie redakcji dzielone z wieloma nowymi emigrantami, że zarówno ich pobyt, jak i status pisma są funkcją sytuacji w Kraju, a ta jest przecież tymczasowa i lada dzień ulegnie radykalnej odmianie. Redaktorzy „Kontaktu” w swoich artykułach sprawiali wrażenie pasażerów z poczekalni dworcowej, którzy na chwilę oddali walizki i czekają na następny pociąg. Powielali stary błąd polskiej emigracji powojennej, która też nie liczyła się zupełnie ze stabilnością jałtańskiego układu i hodowała mity kolejnej wojny światowej, rozstrzygającej szybko i skutecznie wszystkie problemy.

Ani „Kontakt” (będąc przecież wyrazem zapatrywań licznych rzesz nowych emigrantów), ani solidarnościowe grupy w Paryżu, Rzymie, Brukseli czy Nowym Jorku nie były przygotowane i nastawione na długi marsz, na drogę, która nie zakończy się prędko, tym bardziej że docelowy punkt: niepodległość Kraju trzeba dopiero wywalczyć. Można ją osiągnąć maksymalnym uporem oraz konsekwencją działań i myśli. Toteż programy lansowane przez pismo mają początkowo doraźny charakter i nie wykraczają poza najbliższy okres. Do tego dołączyła się taktyka służebności ośrodkom krajowym, wynik fałszywych założeń, że jedynie Kraj winien decydować, że on wie najlepiej, że tam jest centrum dowodzenia. Skutki były żałosne i ograniczyły formułę „Kontaktu”. Pismo było na poziomie archiwum dokumentacyjnego. Tymczasem aż się prosiło, żeby tego rodzaju miesięcznik, skupiający ludzi o dużym doświadczeniu społecznym, którzy znali realia PRL-owskie, pokusił się o sformułowanie przynajmniej zrębów programu na najbliższe lata, programu dla społeczeństwa i dla walczącej, zepchniętej do więzień i do podziemia „Solidarności”.

Zabrakło tego zupełnie na łamach „Kontaktu”, pisma sygnowanego w podtytule jako „miesięcznik redagowany przez członków i współpracowników NSZZ »Solidarność«”. Zabrakło też prób oceny dorobku związku, krytycznych refleksji nad popełnionymi po sierpniu błędami i wyciągnięcia wniosków ważących na przyszłość. Zapewne status pisma, uwikłania personalne redaktorów mogły temu nie sprzyjać, chociaż było to wówczas i pozostaje nadal najpoważniejszym zadaniem stojącym przed redakcją. Tym bardziej że niezależność z podtytułu zobowiązuje i że miesięcznik nie jest oficjalnym organem „Solidarności”.

Poważnym błędem, który mocno zaciążył nad przyszłością pisma – można go dostrzec także w ostatnich numerach – była niezgoda redaktorów na status emigranta, odrzucenie wielkich możliwości i całej szlachetnej konotacji tego pojęcia oraz związanych z emigracją polityczną szans, wzmocnionych przez liczne ułatwienia, jakie po grudniowym puczu policyjnym objęły Polaków, którzy znaleźli się na Zachodzie.

Gdyż cokolwiek powiedzieć złego o rządach Europy Zachodniej i jakkolwiek oceniać konsekwencję polityczną prezydenta Reagana, to szlachetność postawy ośrodków politycznych Waszyngtonu, Paryża, Rzymu, Bonn czy Londynu nie ulega zakwestionowaniu. Wbrew często szerzonym przekonaniom o samotnej Polsce oddanej w ofierze sowieckiemu barbarzyństwu, co tylko częściowo jest słuszne, rządy zachodnie – i to niezależnie od swoich partyjnych powiązań – wykazały duże zainteresowanie polską kwestią i umiędzynarodowiły sprawę polską w niespotykany od dawna i wobec jakiejkolwiek politycznej problematyki sposób. Zapewne było to pod wpływem wielkiego poruszenia zachodnich społeczeństw, które od razu zrozumiały znaczenie 13 grudnia 1981 roku i rozdzieliły racje, osądziły winnych, czego nie spodziewali się PRL-owscy komuniści. Dzięki temu ofiar policyjnych i wojskowych działań niszczących społeczeństwo polskie i resztki jego wolności było mniej, niż przewidywały plany strategów oraz taktyków ze sztabu Jaruzelskiego.

Inna rzecz, na ile i o ile Polacy te sympatie, to euforyczne zainteresowanie wykorzystali, czy potrafili dotrzeć ze swoimi problemami. Nie wypadło to najlepiej. Zaważyło odrzucenie roli emigrantów, potraktowanie pobytu jako tymczasowego, co pozbawiało możliwości długofalowego działania. Chorobliwa niechęć przybyszy z Polski do emigranctwa, często ujawniane uczulenie na samo to słowo zaważyło i ciąży wciąż na ich politycznym znaczeniu, nieproporcjonalnie słabym wobec szans, które otrzymali. Waży też na przyszłości tej potężnej liczbowo i nieźle wykształconej (chociaż słabo znającej języki obce) grupy polskiej. W rezultacie nie wyłoniły się żadne istotne ośrodki myśli politycznej, a nowo powstałe pisma – „Kontakt” jest tego dobrym przykładem – nie stworzyły zaplecza intelektualnego do politycznych działań. Wciąż dla wielu z nich wybór polityczny oznacza czekanie na powrót do Kraju. Nadal nie potrafią z dystansem spojrzeć na siebie dawnych i przenieść sprawy polskiej w inne warunki. Czyżby to było widoczne zwycięstwo komunistycznej rzeczywistości, która odwzorowała się w duszach i nie puszcza ich w świat? Konsekwencją jest błąd, który wyraża się marzeniem o powrocie, o tymczasowości pobytu, niechęcią do politycznych działań poza Krajem. Błąd ten ciąży na wielu wybitnych krajowych „niepokornych” i jego ofiarą padł także „Kontakt”.

Pismo nie wyzwoliło się zresztą z tego do dzisiaj. Jak i ze swoistego poczucia niższości, również zaszczepionego przez komunistów, którym udało się wmówić, a częściowo nawet i przekonać, że emigracja jest czymś wstydliwym, skazuje na drugorzędność, uniemożliwia prawdziwe życie. Kołacze się po Kraju to głuptackie napiętnowanie idei emigracji. Wmuszanie społeczeństwu obrazu emigrantów jako ludzkich cieni. Jego refleksem jest dzielony i przez „Kontakt” dystans wobec emigrantów – bywszych ljudiej – do których nie bardzo wiadomo, czy przyznać się czy też lepiej ich się wyrzec.

Efektem jest niezdolność do sformułowania autentycznej myśli politycznej na łamach miesięcznika młodych emigrantów (jednak emigrantów, niezależnie od tego, za kogo się sami uważają). I dlatego nie potrafi „Kontakt”, jak również przeróżne paryskie, rzymskie, brukselskie komitety solidarnościowe wywrzeć prawdziwego wpływu na swoich rówieśnych, na młodych działaczy „Solidarności”, na robotników czy inteligentów w Kraju.

Pomimo tego to „Kontakt” pozostaje najdojrzalszym i najlepiej się rozwijającym periodykiem nowej emigracji. Pismo odnalazło swoje miejsce na mapie emigracyjnej prasy, wnosi nowy ton, poddaje pod przemyślenie ważne sprawy. Nie zawsze w dostatecznie przekonujący sposób, nie zawsze atrakcyjnie. Wciąż są zauważalne słabości redagowania. Wciąż wiele artykułów wymagałoby staranniejszej adiustacji (nie chodzi mi o błędy korektorskie), ostrzejszego segregowania i surowszej selekcji, a również skrótów. Za często zdarzają się miesięcznikowi tasiemcowe opracowania, których autorzy przelewają z pustego w próżne. I niedbałość formalna, złączona ze zwykłym niechlujstwem, cechami przejętymi za PRL-owskim dziennikarstwem. Broni pisma żywe reagowanie na fakty, na aktualność i ton szczerego zaangażowania. To ostatnie słowo zostało bardzo nadużyte przez komunistów, w tym przypadku jest jednak odpowiednie i dobrze oddaje sens wysiłków „Kontaktu” i jego animatorów. Ostatnie numery były zresztą powyższych pochwał dobrym przykładem, jak chociażby okładka marcowego numeru z tego roku (autoportret głodującego Czesława Bieleckiego, przemycony z więzienia) – dowód wyczucia przez redaktora powagi spraw i pilnego obserwowania rzeczywistości krajowej. O tym samym świadczy redagowany na niezłym poziomie przez Józefa Darskiego dział Z obozu, bardzo potrzebny zarówno czytelnikom krajowym, jak i emigracji.

Prawdziwa siła „Kontaktu” tkwi w czym innym. Pismo oparte jest na mocnych podstawach organizacyjnych – wielki i niezastąpiony ma tutaj wkład Mirosław Chojecki – i na wyraźnym oraz ważnym poczuciu łączności z „Solidarnością”. Z jej ideami, z jej walką, z jej potrzebami, czyli z dążeniem większości społeczeństwa polskiego. Tego w Kraju i tego na emigracji. Nie jest też fałszywą ani na wyrost hipotezą, że od wyniku zwarcia komunizmu w jego marksowsko-leninowskiej wersji z pragnieniami i wolą Polaków zależy przyszły los Polski. Miesięcznik „Kontakt” ma tutaj do odegrania znaczącą rolę. Oczywiście, jeżeli nie zaprzepaści swoich szans i nie zatraci się w różnych małościach, w toczących polskie dusze lękach. W oportunizmie, w nadmiernej ambicji i wyczuleniu na siebie czy wreszcie w najtrudniejszym do przezwyciężenia: lenistwie duchowym.

Jedno należy zaliczyć do pozytywów czterech lat istnienia „Kontaktu”. Pismo jest coraz częściej traktowane jako porte-parole „Solidarności” i tych agend związku, których tak naprawdę nie ma na Zachodzie (choć winny być). A ponieważ działania tej reszty, która się ostała, pozostawiają wiele do życzenia, dlatego „Kontakt” jest zamiast nich. Zamiast związkowej działalności, zamiast związkowej myśli, zamiast działaczy, którzy roztopili się w emigracyjnych masach, rozdrobnili we wzajemnych kłótniach, w nieporadności…

Jest coraz częściej jedynym – choć nieoficjalnym – zachodnim przedstawicielem „Solidarności”. Samotnym reprezentantem tej całej, tak wydawało się niegdyś licznej i przepojonej wiarą oraz energią grupy solidarnościowych emigrantów. Tym trudniejsza jego rola, tym większe zadanie. Warto mu w tym pomagać.

Życie ułatwione

W moim przeglądzie tematów, ambicji i osiągniętych rezultatów przez nowo powstałe periodyki polskojęzyczne nie chodziło o dezawuowanie wysiłku czy odebranie szans na przyszłość komukolwiek, o zniszczenie tego, co się dopiero zaczęło. Czytając te różne poziomem, skalą zainteresowań i formą pisma, miałem jednak wrażenie, że w większości przypadków za pochopnie zdecydowano się na ich wydawanie. Założyciele nie bardzo sobie zdawali sprawę z konsekwencji, jakie powstanie nowego pisma za sobą niesie. Z konieczności oddania całych siebie pracy redakcyjnej, najczęściej bez wielkich widoków na sukces. Nie bardzo wiedzą ani dla kogo wydają swoje czasopisma, ani jakie treści mają w nich wyrażać, ani kto ma do nich pisać.

Uzasadnienie tego rodzaju, że Kraj potrzebuje, że na emigracji takiego tytułu brak – nie są wystarczające. Toteż borykają się z brakiem czytelników, ograniczają nakłady, ledwo dyszą pod brzemieniem trudności finansowych. Wyrywają sobie nawzajem niewielki zespół współpracowników, powielają tematy i formy. Obok przeróżnych przyczyn tej sytuacji jest jednak najważniejsza: zaistnieć za wszelką cenę, wydobyć się z anonimowości i zdobyć rząd emigracyjnych dusz. W dalszej perspektywie także przysłużyć się Krajowi. Akurat najczęściej Kraj nie potrzebuje tego, gdyż od emigracji oczekuje bardziej samodzielnej polityki (i wobec rządów ich państw, i wobec PRL-u) i niezależnej duchowo postawy. Dlatego wiele z tych pism przypomina polipy, które obsiadły polską sprawę i chciałyby, aby Polacy z Kraju, aby krajowa sytuacja były dostatecznym uzasadnieniem dla ich emigranctwa, dla ich postaw, ich działań.

Jak dotąd nowo powstałe pisma nie są interesujące. Prezentowane na ich łamach myślenie polityczne czy społeczne aspiracje, wizje kultury w niczym nie uzupełniają rachitycznej i tłamszonej duchowości polskiej. Tej krajowej, poddanej komunistycznej presji, zwyrodnieniowym mechanizmom komunizmu, i tej emigracyjnej, roztopionej w morzu innych wzorów życia i duchowości. Wolne słowo, niezależna, nieocenzurowana gazeta to dopiero początek. Nadal aktualne jest pytanie: co będzie w niej wypowiedziane, jakie wartości i jaka polityka; jaka literatura i jaka duchowość zostaną dopuszczone do głosu? I czy nowe pisma potrafią nas z Kraju i z emigracji przekonać do siebie i wypełnić lukę powstałą po czterdziestoletnim braku demokracji, braku dyskusji, braku zasad politycznych? Czy zechcą zapoczątkować nowy styl myślenia i umocnić nadzieję? Przy tym nie za cenę łatwości, uproszczonych odpowiedzi, taniego optymizmu i sloganów.

Powstałe w różnych krajach Zachodu pisma są drobnymi wysepkami polskości w świecie. To jednak za mało na uzasadnienie ich wydawania. Trzeba czegoś więcej. Powinny być przecież znakiem emigracji przesłanym do Kraju. I wciąż nie są.

Propagują życie ułatwione, którego same są przykładem. Czy nie dlatego, że tak stosunkowo łatwy i bezbolesny miały start, że tak łatwo było o subwencje, o protekcje, o życzliwą pomoc? Za łatwo. Embarras de richesse nie tyle świadczy o bogactwie, ile o ubóstwie. O braku sprecyzowanych idei, prawdziwych zainteresowań, o niechęci do odpowiedzialnego życia. Zła pieczęć komunistycznego systemu odbiła się mocno na najnowszej emigracji polskiej. A komunistyczna choroba zatruła swoim jadem na długie lata. Zafałszowała widzenie siebie i spojrzenie na innych. Zredukowała to, co robi wielu nowych emigrantów, do działań na niby. Sprowadziła ich myśli do fikcji i hipostaz. Z tym spadkiem po komunizmie Polacy jeszcze przez wiele lat będą musieli się borykać.

1986

Tekst ukazał się w kwartalniku „Nowy Napis“, który można zakupić w e-sklepie Instytutu Literatury.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marek Zieliński, Bez cenzury, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 143

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...