Nowy Napis Co Tydzień #138 / Wyznania okaleczonego
Rozmowy polskie latem roku 1983 Jarosława Marka Rymkiewicza
Nie umiem odpowiedzieć na te pytania. Odpowiedzi nie przynosi też książka Rymkiewicza. Znakomita w wymiarze stylistycznym, w swojej warsztatowej doskonałości i osiągnięciu pełnowymiarowego kształtu prozatorskiego. W takim sposobie dotarcia do tajników prozy, że staje się niepoznawalną, jedyną w sobie i dla siebie. Już nie można jej odróżnić od poezji. Jest prozą poetycką, rodzajem prozodiów. Odnalezieniem takiego wymiaru powieści, że staje się zarazem i prozą, i poezją. Może dlatego, że powieść Rymkiewicza została podszyta, a w niektórych fragmentach wręcz przepojona poezją
Żmut jako obraz żmutu. Poplątanie jako obraz tego, co splątane. To, co nazywamy przeszłością albo czasem przeszłym, jak jest nam dane? Właśnie pod postacią żmutu, z którego tu i ówdzie wystają jakieś nici czy sznurki, ale nie widać ich drugiego końca, bo wikłają się, plączą, splatają ze sobą. Umysł bezskutecznie próbuje zaprowadzić w tym jakiś porządek – wydaje mu się, nie wiadomo dlaczego, że najlepszy byłby porządek chronologiczny, linearny – ale wygląda mi na to, że żmut też ma w tej sprawie coś do powiedzenia: zachowuje się tak, jakby było w nim trochę życia i jakby wcale nie pragnął zostać rozplątany
Tamże. [4].
To zresztą nie dziwi. Rymkiewicz jest obecnie największym polskim poetą, jedynym, którego daje się – bez popadania w kompleksy (będące najczęściej skutkiem polskiego zadęcia i nieustannej choroby na Nobla) – porównać z Czesławem Miłoszem. Podobny do autora Ocalenia oryginalnością tonu przepojonego wizjonerskim sięganiem poza wymiar ludzkiego życia, wiecznie toczonym sporem z Bogiem o nasze miejsce w świecie i zarazem umiejętnością dostrzegania metafizyki codzienności wyrosłej ze zmagania się z przerażeniem śmiercią. Misterium tremendum albo może tremendum mortis, bo ostatecznie do tego się najczęściej sprowadza poetycka biografia podmiotu lirycznego Rymkiewicza. Widoczna także i w Rozmowach polskich latem roku 1983.
Nie może tak być, żeby ich zdmuchnęło, żeby poszli do ziemi i zamienili się w gnój, w nic. Nicość, nicość, nicość. Gnój, gnój, gnój. Nicość, nic. Dziura, dziura, dziura. A jeśli tak jest, to nie jesteś Bogiem i jesteś tylko straszną, dziką Siłą, owszem, powiedzmy, że duchową, no i co mi z tego? Siłą, która płodzi, wydaje z siebie nie wiadomo co, nie wiadomo po co. I tak dzień po dniu, wiek po wieku, przez miliony, miliardy lat
J.M. Rymkiewicz, Rozmowy polskie…, s. 49. [5].
To przerażenie śmiercią można dostrzec u bohatera – narratora Rozmów polskich latem roku 1983 – pana Mareczka jako jego stałą cechę. Wyróżniającą i konstytutywną. W jego codziennym gaworzeniu z otoczeniem jest nieco infantylizmu, ale jeszcze więcej przekory, ucieczki przed losem, szukania schronienia w poczuciu, że naokoło panuje trwoga. Nie tylko ta wielka metafizyczna, której źródłem jest lęk przed śmiercią, ale i ta mniejsza, chociaż równie dotkliwa i w tamtym czasie nierokująca niczego dobrego na przyszłość, będąca skutkiem politycznej klęski po rozgromieniu „Solidarności” i utraty nadziei. Przed Polską i przed Polakami otworzyło się wtedy to, co nieznane, czego w 1983 roku nie można było jeszcze rozpoznać. Polityczne i społeczne niewiadome… Jedynym panaceum wydawało się wtedy szukanie pocieszenia, tej Boecjańskiej konsolacji, osadzone w filozoficznej wierze w mit „Solidarności” jako wypełnienia czasu. Spełnienia polskiego marzenia. A może polskiego snu?
Przepojenie wiarą
Dar Boży, jakim była „Solidarność”, przywrócił duchowi polskiemu wolę życia. Dzięki temu darowi wydobyliśmy się z grzechu, porzuciliśmy myśl o rychłej śmierci naszej ojczystej cywilizacji i postanowiliśmy żyć, postanowiliśmy, pocieszeni, przebudować i naprawić nasze życie. A jeśli tak właśnie – jako na dar pocieszający – na ten nasz związek spojrzymy, to musimy się teraz zastanowić, jaki użytek powinniśmy z tego daru zrobić w przyszłości, jak mamy z niego korzystać, aby go nie zmarnować, nie roztrwonić. Bo jeśli teraz zmarnujemy, cośmy otrzymali, to rzeczywiście nic już nas innego nie czeka poza powolną agonią, śmiercią ducha polskiego
Bo pan Mareczek, często śmieszny, nieroztropny, podatny na smutek, a nawet rozpacz, jest jednak człowiekiem wiary. Nie zawsze w Boga – tej mu nie dostaje – ale na pewno w Polskę, w polskość, w tego wiecznego Ducha, jakim przepojony jest nasz los i polska historia. Bliski w tym największym Poetom polskiego romantyzmu: Mickiewiczowi i Słowackiemu.
Ale i bliski współczesnym wielkim Rosjanom. Takim jak Osip Mandelsztam, którego postać, jego poezja towarzyszą narratorowi podczas tej całej opowieści o polskich lękach i nadziejach latem 1983 roku. Przepajają jego narracyjny, wymyślony los tamtą prawdziwą tragiczną biografią, która przecież niosła również nadzieję. Nadzieję w beznadziejności – jak nazwała życie swoje i swego męża w opublikowanych wspomnieniach Nadieżda Mandelsztam, wdowa po poecie i zarazem powiernik oraz strażnik jego pośmiertnego dzieła.
A Mandelsztama to ja bym w pięty całował, gdyby on jeszcze żył. Mandelsztam to był cud. A poza tym Miłoszowi czegoś takiego brak, nie wiem, jak to nazwać, ale można by chyba nazwać to współczuciem. Mówi się, że ten wiersz Mandelsztama o tym żydowskim skrzypku, no o tym, pamięta pan, Hercowiczu Sercowiczu, który Schuberta grał jak z nut, to jest jeden z jego najsłabszych wierszy. Bo to jest, mówią, sentymentalny wiersz, że niby Mandelsztam lituje się nad tym skrzypkiem. Ale to jest przecież arcydzieło współczucia. Mandelsztam opłakuje w tym wierszu wszystkich swoich skazanych na śmierć Żydów i ich skrzypce. I opłakuje siebie, i swoją skazaną na śmierć poezję
Tamże, s. 15. [7].
Rozmowy polskie latem roku 1983 są pozornie opowieścią o klęsce. W zasadzie pozbawioną fabuły i narracyjnego konkretu. Powieścią, w której niewiele się dzieje, a niekiedy cała akcja zostaje ograniczona do wymiany słów, często do niewiele znaczących rozmów. Oto grupka ludzi, którzy spotkali się – nie do końca przypadkowo – podczas wakacji nad jeziorem Wigry, w otoczeniu niezwykłej, przesyconej historią przyrody Suwalszczyzny, nie może się pogodzić z kolejną polską przegraną. Ze stanem wojennym, próbą zniszczenia „Solidarności”, odbierania nawet tej ułamkowej wolności, jaką udało się odzyskać po sierpniu 1980 roku.
Niewiele mogą. Skazani na siebie, pogrążeni w rezonerstwie, w prowadzących donikąd rozmowach, nie chcą się poddać rozpaczy. Nie wiedzą, co będzie dalej, niekiedy nawet sądzą, że nie ma już przyszłości dla Polski, że przyszedł koniec kolejnych polskich marzeń, że już nie ma miejsca dla Polaków. Szukają otuchy w wielkich słowach, w jakimś ogólnym, uniwersalnym kwantyfikatorze, który powinien dać im szansę i odesłać ich poza tę okrutną polską rzeczywistość. Do przestrzeni Ducha, gdzie wszystko będzie inne. Będzie inaczej.
Nie można więc wymazać nas z historii, bowiem wprzód trzeba zniszczyć Pana Tadeusza i Króla-Ducha, i pieśni Karłowicza, co oczywiście jest niewykonalne. Po trzecie, pan Mareczek wierzy głęboko, że istnieje coś takiego jak sprawiedliwość dziejowa, jak moralność w historii. Istnieje bowiem – choć tego pan Mareczek nie jest już taki pewien – Bóg. Albo przynajmniej Ktoś W Tym Rodzaju, jakiś Duch, który wszystko wie i wszystkim włada. Ten Duch nie może dać zginąć Polakom, nie da im zginąć, nie pozwoli ich wyeksterminować, ponieważ – jak dowodzi tego dotychczasowa historia ludzkości – są mu oni do czegoś niezbędnie potrzebni. Do czego? Nie jest to całkiem jasne, ale ogólnie rzecz biorąc, można powiedzieć, że Polacy są potrzebni, byli potrzebni, a zatem chyba i nadal będą potrzebni do walki z Diabłem
Tamże, s. 31–32. [8].
Zapewne można się roześmiać nad tym pragnieniem wywyższenia Polski i Polaków, ocalenia nas, przynajmniej w wymiarze duchowym. Poprzez odwołanie się do wielkości, która na co dzień została zaduszona, otoczona czołgami, wozami pancernymi, przepisami stanu wojennego, zamknięta w obozach internowania. Pan Mareczek i jego interlokutorzy dobrze o tym wiedzą, dlatego odsuwają na bok ironię, skracają dystans w stosunku do wydarzeń. Szukają ratunku w tym, co jest niemożliwe do odnalezienia, w odpowiedzi, która została ukryta
Bo ostatecznie to jedynie ona pozostaje jako najważniejsza. Tylko sztuka ratuje, tak jak niegdyś uratowała Mandelsztama, który jednak najpierw zapłacił za to sobą. Poświęcił siebie i oddał życie. Innego wyboru nie ma. Może dlatego te Rozmowy polskie latem roku 1983 są takie gorzkie, sardoniczne, odrzucają ironię, ale zarazem przywracają na nowo nieufność do siebie i świata, w jakim żyją, jakim im przypadł w udziale. To wtedy odsłania się ich drugie dno, pokazuje to, co ważne. To, że mowa bohaterów opowieści, ich rozmowy są pozorne, że chodzi w nich o coś więcej. O prawdę. O zrozumienie tego, co się stało. Z nami i z Polską.
Za ten wiersz Mandelsztam zapłacił życiem. Kto bierze się za uprawianie literatury, powinien przez chwilę zastanowić się nad tym tekstem. Powinien wyobrazić sobie, ile trzeba było mieć odwagi, żeby w latach 30., w Moskwie, kiedy cziornyje worony krążyły nocą po ulicach i nikt nie był pewien, czy rano obudzi się we własnym łóżku, napisać taki wiersz. I dopiero po takim namyśle niech zadecyduje: czy nadal ma ochotę uprawiać ten zawód. Bo może, młody poeto, nie masz tyle odwagi, może nie ma w tobie takiej determinacji, może nie znajdujesz w sobie tyle siły, żeby pisać prawdę
Tamże, s. 165. [10].
Odczarowanie świata
Wychodząc od zwykłych rozmów, takich, jakich tysiące toczy się i było prowadzone w polskich domach w tamtym czasie, narrator Rozmów polskich latem roku 1983 niczym wytrawny psychoanalityk stara się odczytać polskie mity. Niczym niegdyś Max Weber próbuje odczarować świat
Na usprawiedliwienie pisarza można jedynie przypomnieć, że taka próba nie udała się 150 lat wcześniej Mickiewiczowi, nie potrafił tego osiągnąć również i Miłosz w swojej najpoważniejszej literackiej rozprawie z mitami współczesności
Jak mam wypowiedzieć to, co jest we mnie, co myślę i czuję, moją straszną pogardę i moją straszną nienawiść, ale i moją straszną litość dla tych, którzy okradli nas z wolności dla tych, którzy zabrali nam naszą miłość, naszą nadzieję. I jak mam wypowiedzieć to, co jest w nich, w tych, którzy zostali razem ze mną okradzeni, i to jest w tamtych, którzy nas okradli, jak mam wypowiedzieć to, co oni myślą i czują, ci jedni i ci drudzy, to, co oni przeżyli, ich cierpienia, ich wzajemną nienawiść, ich rozpacz, ich determinację. Ile ust chce się otworzyć, ile głosów chce mówić moimi ustami! Pomóż mi, Boże. Daj mi składnię, daj słowa, powiedz, jak mam pisać. Przecież nie potrafię, nie umiem, nie wiem jak. Od lat się męczę i ciągle nic z tego, ciągle nie tak mi to wychodzi, jak bym chciał
J.M. Rymkiewicz, Rozmowy polskie..., s. 51–52. [13].
Pan Mareczek jest taki, jak my wszyscy. Ulepiony z tej samej gliny, podatny na te same zniechęcenia i porażki, ale także wciąż podnoszący się ze swoich upadków. Narrator Rozmów polskich latem roku 1983 opowiada nie tyle i nie tylko tę jedną historię wakacji nad jeziorem Wigry, ale poprzez nią pokazuje losy nas wszystkich. Jest narratorem opowieści naszego życia. Porte-parole tego, czego my nie umiemy wypowiedzieć, chociaż bardzo chcemy i do czego dążymy za wszelką cenę, usiłując opowiedzieć Polskę. I przepowiedzieć jej przyszłość, sięgając do tego, co przeszłe, do polskiej historii, którą zresztą Pan Mareczek rozumie jak mało kto. Podobny w tym do swojego twórcy Jarosława Marka Rymkiewicza, poety, historyka literatury, tłumacza, dramaturga, człowieka jak mało kto przytwierdzonego – już chyba na zawsze – do polskości, do tych naszych klęsk i porażek, ale i do tego, co nam się udało i co pozostanie z nami do końca w formule historycznego legatu.
Bądźmy sobie wdzięczni, bowiem mamy za co. Pewnie, męczyliśmy się ze sobą, męczyliśmy się nawzajem. Ale przecież, tak się męcząc, nie byle jakie postawiliśmy na tych ziemiach kościoły, nie byle jakie napisaliśmy poematy, nie byle jaką stworzyliśmy tu kulturę. I nie byle jaki to jest duch, ten duch pograniczny, polsko-litewski, duch jagielloński i mickiewiczowski
Tamże, s. 76. [14].
Rodowody Rymkiewicza
I na koniec zwierzenie osobiste. Do książki Rymkiewicza przymierzałem się kilkakrotnie. Najpierw, zaraz po jej opublikowaniu w paryskim Instytucie Literackim w 1984 roku, i potem w trakcie odczytywania na nowo stronic krajowego wydania. Nie byłem zdolny, żeby ją zrozumieć. Brakowało dystansu, drażniło mnie rezonerstwo postaci ulepionych na wzór prostaczków z oświeceniowych powiastek filozoficznych. I dopiero później przyszło rozpoznanie, dotarcie do sedna tej poetyckiej prozy, która wymaga głębszej interpretacji niż zazwyczaj potrzebujemy jako czytelnicy powieści. Do prozy wyrosłej z polskich mitów i zarazem tworzącej nową mitologię. Tę, dla której podstawą stał się rok 1980 i wszystko, co zdarzyło się potem. Wszystko to, co nazywamy dziejami najnowszymi, wzbogaconymi jednak o przeszłość wielkiej polskiej literatury i historii. Czego jesteśmy świadkami, więcej, bo częścią tego polskiego kręgu, do czego nas przekonał swoją miłością do Polski, ożywioną w Rozmowach polskich latem roku 1983 Jarosław Marek Rymkiewicz.
… bowiem z problematyki polskiej, ze sprawy polskiej, krótko mówiąc, z Polski wypisać się nie można, i Polak, który umiera, nie przemienia się przecież – o, to byłaby kara zbyt już okrutna, gorsza niż wszystkie czyśćce, wszystkie piekła – w truchło bez narodowości, w ducha bez ojczyzny, lecz pozostaje nadal Polakiem, duchem polskim, trupem polskim, i nadal zatem uczestniczy w polskich dziejach, jest obecny, jest świadkiem, poświadcza i działa nadal duchowo, a może, w tajemniczym jakimś sposobie, i fizycznie w sprawie polskiej, wspomaga Polskę, wzmaga polskość Polski…
Tamże, s. 18. [15]
W przywołanym cytacie mamy rzadki przykład pisarskiej wiary w siłę swego rodowodu, poczucie więzów, jakie łączą każdego z nas z tymi, którzy byli przed nami. Z tym, co przeszłe, ale bez którego nie może być przyszłości. Wiara pana Mareczka i jego interlokutorów, spotkanych podczas suwalskich wakacji, w odrodzenie Polski, ma w sobie wartość zaklęcia dawnych wajdelotów. Jest rodzajem wróżby, w której kilku zagubionych nad jeziorem Wigry i okaleczonych politycznymi zdarzeniami Polaków usiłuje przywrócić do istnienia polską wolność, utożsamianą wtedy – nie bez racji – z odrodzeniem „Solidarności”.
Ale spróbujmy spojrzeć na tę sprawę – myśli pan Mareczek – jeszcze z innego punktu widzenia, takiego, który tylko z wielkim trudem możemy przyjąć, ale z którego będzie się może patrzeć na to wszystko, co dane nam było przeżyć, a więc i na „Solidarność” za sto albo i za dwieście lat. Otóż z takiego punktu widzenia, który będzie kiedyś dany naszym praprawnukom, „Solidarność” może się okazać – bo może była? dziełem Bożym, aby ich pocieszyć po latach nieszczęść i rozpaczy. Bo że doświadczenia tych szesnastu miesięcy jakoś nas pocieszyły, jakoś nas umocniły duchowo, a przede wszystkim przywróciły nam poczucie, że jednak nie jest jeszcze z nami tak całkiem źle, że jednak jeszcze coś jesteśmy warci, że na coś możemy się przydać światu, a przede wszystkim Polsce, to jest chyba całkiem oczywiste. A jeśli tak nas te doświadczenia szesnastomiesięczne wzmocniły i pokrzepiły, to jest też oczywiste, że i nadal będą one działały pokrzepiająco, albowiem pamięć o nich, pamięć o tym naszym wielkim duchowym sukcesie przecież pozostanie i będzie nas podtrzymywać na duchu przez wiele dziesięcioleci. Więc może to Bóg chciał nas pocieszyć, pokrzepić w naszych nieszczęściach i cierpieniach?
Tamże, s. 108–109. [16]
Tego rodzaju pociecha to jednak zbyt mało. Na co dzień pan Mareczek, ale i my wszyscy, my czytelnicy, wsłuchani w jego wypowiedzi, potrzebujemy jeszcze innego pokrzepienia. Spotkania z drugim człowiekiem. Niezbędności wspólnoty. Odzyskania Solidarności. Zarówno tej z dużej litery, jak i tej małej, codziennej, będącej kamuflażem dla miłości do drugiego człowieka i płynącej stąd pociechy.
Jesteście moim pocieszeniem. Bo tylko inni ludzie mogą być pocieszeniem, nie ma innego pocieszenia dla człowieka
Tamże, s. 233. [17].
I to o tym jest ta opowieść, przypominająca, że nigdy nie jesteśmy sami. Nawet, kiedy wydajemy się samotni i opuszczeni, pozbawieni wszystkiego, kiedy zdaje się nam, że nie mamy już ojczyzny, historii ani Boga. Nawet wtedy pozostaje ten drugi człowiek, jego twarz, spojrzenie skierowane do nas. Przed Rymkiewiczem zrozumiał to i genialnie odczytał światu Witold Gombrowicz