Nowy Napis Co Tydzień #140 / Obóz w Białołęce. Zapiski na gorąco [1982]
Białołęka jest miejscowością (obecnie już włączoną do Warszawy) znajdującą się za Żeraniem; przy drodze do Zegrza. W latach 50., już po Październiku 1956 roku, powstało tutaj duże więzienie, jedno z kilku na terenie stolicy i jedno z największych w kraju. Po licznych przebudowach i stałym powiększaniu jest to obecnie potężny kombinat więzienny, gdzie jednorazowo mieści się od dwóch i pół do trzech tysięcy więźniów (zapewne można ich pomieścić i więcej). Składa się z dwóch części: OW (oddział wewnętrzny) – czteropiętrowe budynki ogrodzone wysokim murem, a obok nich zaplecze gospodarcze: szklarnie, chlewnia, psiarnia, warsztaty naprawcze, baza transportowa i temu podobne, oraz OZ (oddział zewnętrzny) – pięć baraków i budynek administracyjny, znajdujący się już poza właściwym murem, kilka drzew, pasma zieleni otoczone siatką i dwu-trzymetrowym murem. W OZ przebywają więźniowie pracujący w pobliskiej fabryce prefabrykatów budowlanych. Dużo większy rygor i gorsze warunki panują w OW z blindami na oknach, małym spacerniakiem, regulaminem typowym dla aresztów śledczych, tym bardziej że część bloków służy właśnie za taki areszt. OZ stanowił swoistą enklawę i w mniejszym stopniu był podobny do więzienia. Miał za to gorsze warunki sanitarne. Baraki były brudne, łaźnie stare i zagrzybione, cele niedogrzane, pod podłogami roiło się od szczurów wychodzących nocą na żer i łażących po łóżkach (pryczach), były też myszy; do tego w celach brudne klozety i zardzewiałe sanitariaty.
Pierwszych internowanych zaczęto do Białołęki przywozić nocą z 12 na 13 grudnia 1981 roku bezpośrednio z Warszawy (z mieszkań) bądź najczęściej pośrednio poprzez komendy dzielnicowe (w tym tak znane, jak na ulicy Madalińskiego, Wilczej, Cyryla i Metodego). Pierwszym przywiezionym był przewodniczący Komisji Zakładowej w GUTM (Główny Urząd Telekomunikacji Międzymiastowej). Już o godzinie 1 w nocy znalazł się w więziennej poczekalni, przetransportowany wprost do Białołęki małym fiatem. Zaalarmowani funkcjonariusze, służba administracyjna dopiero zaczęli się pojawiać. Stan wojenny zastał więzienie i jego pracowników zupełnie nieprzygotowanych do przyjęcia dużej liczby internowanych. Dopiero w noc poprzedzającą i następnego dnia szukano miejsc dla kilkuset zatrzymanych. Alarm i mobilizacja spowodowały, że pracownicy, funkcjonariusze, włącznie z cywilnymi, mieli nie oddalać się poza więzienie, które było faktycznie odcięte od Warszawy (między innymi wskutek wyłączenia telefonów) i odizolowane poprzez zwiększoną straż pełnioną wokół przez wojsko i jednostki ZOMO (czyli Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej): warty, szlabany, zapory z drutu kolczastego, kilka opancerzonych samochodów bojowych tak zwanych skotów (SKOT – Średni Kołowy Opancerzony Transporter), rozlokowanych w pobliskim lasku. Posterunki wartownicze strzegły zresztą więzienia z zewnątrz jeszcze przez kilka miesięcy (do marca 1982 roku), co mogło świadczyć o braku pewności władz i zwiększonym przygotowaniu do odparcia ewentualnego ataku.
Większość internowanych znalazła się na terenie zakładu pomiędzy godziną 4 i 6 rano. Po godzinnym oczekiwaniu zaczęto małymi grupami prowadzić nas do okienek depozytowych, gdzie urzędniczki spisywały personalia i inne dane. Trwało to długo, pełno było bałaganu, mylenia nazwisk, gubienia dokumentów (w jednym przypadku odwieziono powtórnie internowanego Stefana Starczewskiego na komendę mokotowską po zagubiony depozyt). Do rąk zatrzymanych przez pomyłkę trafiały akta internowania, dowody osobiste, czyli to, co zostało zabrane. Poszczególni mundurowi milicjanci zachowywali się przyjaźnie, niektórzy wręcz przejawiali mało skrywaną wrogość wobec swoich zwierzchników. Pracownicy zakładu karnego byli przestraszeni bardziej od internowanych i może dlatego system tworzący stan wojenny składał się z kilku niezależnych od siebie struktur (wojsko, straż więzienna, ZOMO, SB).
Po spisaniu danych kolejno grupkami rozprowadzano nas do poszczególnych cel na OW, po różnych piętrach, a i chyba blokach. Była mniej więcej 6 rano, 13 grudnia 1981 roku, z głośników po raz pierwszy słyszeliśmy przemówienie Wojciecha Jaruzelskiego. W celach znalazło się po osiem osób. W pierwszych transportach przyjechali tak zwani intelektualiści, zgarniani z mieszkań, z Kongresu Kultury, członkowie grup opozycyjnych, często wprost z różnych przyjęć (na których wznoszono toasty za bliskie zwycięstwo „Solidarności”), na wpół pijani. Jedna grupa została wzięta nocą w siedzibie regionu. Przez pomyłkę zaplątało się kilka dziewczyn, które potem przewieziono z Białołęki do więzienia na Olszynkę Grochowską (do obozu dla kobiet).
Następnego dnia, w poniedziałek 14 grudnia, wyrzucono nas wszystkich z cel, kazano zabrać rzeczy i w asyście straży z tarczami, w kaskach, z pałkami i psami na smyczy sprowadzono na dziedziniec. Tutaj przeszliśmy przez szpaler ZOMO bawiący się niedbale pałkami. Była to demonstracja siły i sfingowana tak zwana ścieżka zdrowia (ale bez bicia). Zaprowadzono nas na OZ, do baraku pierwszego. Tutaj zostaliśmy rozlokowywani w celach. Mieściły jedenaście–dwanaście osób na powierzchni piętnastu–osiemnastu metrów kwadratowych. Łóżka były ustawione w czterech rzędach i zestawione w pionie na wysokość trzech pięter. W celi były widoczne ślady po poprzednich mieszkańcach, którzy nocą zostali dość nagle przeniesieni do innych baraków, gdzie zwiększyli liczbę osadzonych w celach więzienia penitencjarnego. Pod łóżkami można było znaleźć pilniki, pozostawione „konie”
Po kilku dniach na polecenie pierwszego komendanta obozu podpułkownika Szerera przedstawiciele cel mogli się zebrać w świetlicy i odbyć rozmowę z władzami obozowymi, wysunąć nasze postulaty i życzenia. Przez dłuższy czas była to jedyna droga kontaktu pomiędzy nami, umożliwiająca także przekazywanie grypsów do innych cel. Wciąż przybywali nowi internowani. Z kolei kilkanaście osób, głównie spośród wyselekcjonowanych intelektualistów, artystów i naukowców zostało wywiezionych do obozu w Jaworzu (podobno zapewniono im lepsze warunki). Pozostawieni w Białołęce otrzymali talony na paczki: odzieżową i żywnościową oraz możliwość wysłania zawiadomienia o areszcie do rodziny. Zaczęło dochodzić do awantur z wychowawcami o brakujące papierosy, gazety, papier toaletowy, mydło, szczoteczki i pasty do zębów. Wielu z nas zostało zabranych bez bielizny, ciepłych ubrań, szalików, czapek. Byli w tym, w czym zostali zgarnięci na ulicach i w domach. Jedzenie tylko więzienne, bardzo złe, niskokaloryczne, wyjątkowo niesmaczne, z kotłów, rozwożone oraz podawane przez więźniów (przeważnie było ich dwóch z bloku, osadzonych za czyny kryminalne), tak zwanych kalifaktorów. Brakowało ciepłej wody do zaparzenia herbaty, pozostawała czarna kawa zbożowa (lurowata). Jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia zaczęły się duże rozwózki internowanych (największa 22 grudnia, kiedy wyjechało ponad 20 osób do Jaworza). Ubyli Aleksander Małachowski, Andrzej Kijowski, Andrzej Szczypiorski, Jerzy Holzer, Waldemar Kuczyński, Jerzy Wocial, Jan Walc, Wiktor Woroszylski i inni.
Pierwsze zmiany na lepsze nastąpiły w okresie Bożego Narodzenia. Zezwolono w Wigilię na wyjście z cel i po raz pierwszy zobaczyliśmy, kto i gdzie siedzi. Następnego dnia przybyli księża: Bronisław Dembowski, kapelan warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej i rektor kościoła pw. św. Marcina (późniejszy biskup włocławski), oraz Jan Sikorski z warszawskiego seminarium duchownego. Był to pierwszy kontakt z księżmi z zewnątrz i zaczątek działania Prymasowskiego Komitetu Pomocy Internowanym. Kapłani odprawili mszę świętą, spowiadali, a następnie chodzili po wszystkich celach. Komendant obozu zezwolił także na otwarcie cel (kilkugodzinne) i na przywóz paczek. Pierwsze zaczęły przybywać już w Wigilię, z darami żywnościowymi i ubraniami od ludzi. Tego rodzaju „wolność” miała trwać do sylwestra. Codziennie przejeżdżało (niezależnie od talonów) po kilka, a nawet i kilkanaście paczek na osobę. Cele były otwarte, zaczęto się też samoorganizować. Początki samorządu, prowadzenia wykładów, nauki języków obcych – wszystko zostało zlikwidowane po 1 stycznia. Bezpośrednim pretekstem był wykład Bronisława Geremka (odbył się bez zgody komendanta) oraz wieczorne śpiewy w noc sylwestrową.
Cele zostały ponownie zamknięte, rygor zaostrzony. Zmienił się także komendant. Został nim major Krawczenko. Służbę przyjmującego apele wieczorne objął kapitan Janiszewski, wyjątkowo negatywnie nastawiony do internowanych, brutalny, inteligentny (prawdopodobnie oficer Służby Bezpieczeństwa). Próbował on – co prawda bezskutecznie – zmienić formułę apeli (nakaz stawania na baczność, odliczania). Po kolejnych odmowach podporządkowania się przeplatanych dyskusjami i złośliwościami ze strony internowanych (na przykład w jednej z cel zaczęto odliczać w języku rosyjskim) wymóg przestał obowiązywać. Wtedy Janiszewski skupił swoją uwagę na częstych rewizjach tak w celach, jak i indywidualnych, czym zyskał sobie przydomek „Kipiszewski” od słowa „kipisz”
W styczniu 1982 roku odbyła sie wizytacja sędziego Sądu Penitencjarnego Ministerstwa Sprawiedliwości, który odwiedził kilka cel, wysłuchał skarg i doprowadził do rozgęszczenia w celach (zmniejszono liczbę przebywających). Część internowanych została przewieziona do drugiego baraku (OZ-2). Tych internowanych, którzy zadeklarowali dłuższy czas głodowania (dwa tygodnie), przeniesiono, żeby odseparować ich od reszty. W rezultacie liczba osób w celach zmniejszyła się do sześciu. Spacery zostały wydłużone do godziny (dotąd były półgodzinne). Jednocześnie z wizytą sędziego przybyli do Białołęki wysłannicy Polskiego Czerwonego Krzyża oraz Prokuratury Generalnej. Wizyta delegacji PCK nie miała większego znaczenia, za to dwaj prokuratorzy mieli skłonić internowanych do rozmów z SB i częściowo zastraszyć.
Jedzenie było nadal złe, tyle że już formalnie, regulaminowo zezwolono na przysyłanie dwóch paczek miesięcznie na osobę. Uzupełniało to niedobory kaloryczne. Jedynym realnym skutkiem głodówki było wypuszczenie na wolność jej inicjatora, piosenkarza Macieja Zembatego. Internowani zaczęli wydawać dwa pisma będące przeglądami informacji pochodzącymi z nasłuchu radiowego („Koniem przez świat” i „BAS – Białołęcka Agencja Solidarność”). Kontakty pomiędzy celami w zasadzie nadal były niemożliwe. Regularne przeszukania (rewizje) prowadzono co dziesięć– -dwanaście dni (specjalność Janiszewskiego), a zdarzały się i częściej jako represja za śpiewy, skandowanie haseł, nieposłuszeństwo wobec funkcjonariuszy. Każdego trzynastego dnia miesiąca, poczynając od stycznia, śpiewano, zapalano na pół godziny świeczki. Co niedziela były odprawiane msze święte, celebrowane przez tych samych księży co poprzednio, do których dołączyli teraz dwaj jezuici: ksiądz Stanisław Opiela, redaktor naczelny „Przeglądu Powszechnego”, i ksiądz Andrzej Zarzycki, kapelan grup młodzieżowych z warszawskiego KIK.
Na początku lutego obóz odwiedził prymas Polski, arcybiskup Józef Glemp. Przeszedł po kolei przez wszystkie cele, przynajmniej przez kilka minut rozmawiając z internowanymi. Można sądzić, że wpłynęło to w pewnej mierze na złagodzenie atmosfery, z Prymasem pojawił się w Białołęce pułkownik Romanowski, przedstawiciel generała Czesława Kiszczaka do spraw obozów internowania. I chociaż status więzionych oraz regulamin nie uległy zmianie, funkcjonariusze traktowali nas potem znacznie lepiej. Także w lutym 1982 roku odwiedził Białołękę sekretarz episkopatu arcybiskup Bronisław Dąbrowski, który odbył ogólne spotkanie z grupami internowanych. Przybyli wysłannicy MCK (Międzynarodowego Czerwonego Krzyża), z którymi rozmawiali przedstawiciele poszczególnych cel. Na spotkaniu poruszano problemy sanitarne i zdrowotne (biegające po celach szczury, brud, grzyb, dokuczliwe zimno w łaźni). Wielu osadzonych cierpiało na przewlekłe schorzenia (otwarta gruźlica, nowotwory, zapalenie wątroby, problemy z nerkami). Zrobiono specjalną listę starszych oraz chorych, w sprawie których MCK próbował później interweniować u władz PRL. W tamtej chwili rozmowy nie przyniosły rezultatu, ale były skuteczne później, po wzmożeniu nacisków, także i przez Kościół oraz Komitet Prymasowski.
Liczba internowanych ustaliła się na poziomie dwustu pięćdziesięciu osób rozlokowanych w dwóch pawilonach OZ. Na oddziale wewnętrznym OW, w tak zwanym IV pawilonie od stycznia umieszczono część członków KKP „Solidarności” (Krajowej Komisji Porozumiewawczej) i doradców, mniej więcej trzynaście–czternaście osób (Jan Rulewski, Andrzej Gwiazda, Grzegorz Palka, Seweryn Jaworski, Jacek Kuroń, Antoni Tokarczuk, Antoni Pietkiewicz, Andrzej Sobieraj, Karol Modzelewski), karnie z OZ zostało tam przeniesionych dwóch internowanych: Antoni Lawina i jakiś rzemieślnik przypadkowo zatrzymany. Wciąż przywożono nowe osoby, już spośród działających po grudniu 1981 roku, a także zwalniano pojedynczych osadzonych, głównie tych, którzy podpisali deklarację lojalności.
W marcu 1982 roku po jednej z ostrych rewizji internowani odmówili wyjścia z cel i wyniesiono ich siłą, a przy okazji pobito. Po złożeniu skargi wydano zgodę na to, aby przy rewizji byli obecni także przedstawiciele wszystkich osadzonych w danej celi. Toczyły się też walki o prawo do głośnej modlitwy przynajmniej raz dziennie. Mimo nacisków komendanta i przeniesieniu wiernych do drugiego baraku modlitwy były kontynuowane.
Na początku kwietnia przybył znowu do Białołęki pułkownik Romanowski. Przyjmował internowanych z różnego rodzaju skargami, a następnie odwiedził kilka cel. Uzupełnieniem jego wizyty był przyjazd pułkownika Starszaka z KSMO. On też przyjmował przez dwa dni internowanych i łaskawie oraz hojnie namawiał do składania podań o przepustki. Zapewne częściowo miało to związek z kolejną wizytą delegacji MCK. Była ona dużo lepiej zorganizowana niż poprzednia. Można było rozmawiać indywidualnie z przedstawicielami MCK, z lekarzami, cele internowanych były lustrowane. Po raz kolejny MCK przedstawił władzy pokaźną listę zastrzeżeń co do stanu obozu (higiena, warunki życiowe, brak możliwość nauki, zamknięte cele). Zakończyło się niewielkim sukcesem. Formalnie utrzymano dotychczasowy regulamin, ale w wyniku narady władz z MCK i pułkownikiem Romanowskim służba więzienna otrzymała polecenie wypuszczania do innych cel w uzasadnionych przypadkach (nauka).
Pod koniec kwietnia przeprowadzono dużą akcję zwolnień z internowania. Nadano jej uroczysty charakter, wypuszczeni przechodzili przez specjalnie urządzoną świetlicę w obecności ekipy TVP i dziennikarzy „Życia Warszawy”. Nikt spośród zwolnionych trzydziestu trzech (a może trzydziestu czterech?) osób nie udzielił wywiadu. W maju liczba internowanych, która zmniejszyła się do stu sześćdziesięciu osób, znowu się powiększyła o ponad stu nowych po wydarzeniach z 1, 3 i 13 maja. W celach było przeciętnie znowu po sześciu–siedmiu więźniów. Zaostrzyły się też rygory, kilkakrotnie nie wypuszczano na spacery (na przykład w czasie głodówki 13–15 maja). Utrudniano lub wręcz uniemożliwiano przechodzenie z celi do celi. […] 11 czerwca władze aresztowały dwie spośród internowanych osób: Marka Kubina i Roberta Luśnię (dostali sankcje prokuratorskie i przeniesiono ich na Mokotów, do aresztu na Rakowieckiej), nie przedstawiając decyzji i nie mówiąc, dokąd ich się zabiera. Odmówili wyjścia, a internowani poparli ich, bijąc talerzami o kraty. Ogłoszono alarm dla całej Białołęki, zmobilizowano mieszkających obok funkcjonariuszy. Szybko przeprowadzono rewizję, wyciągano z cel i rozbierano do naga, siłą ściągając ubrania, a w niektórych przypadkach fotografując nagich internowanych. Kilka osób zostało lekko poturbowanych. Na tym represje się skończyły. […]
W lipcu ponownie złagodzono regulamin. Spacer wydłużono do dwóch, a niedługo później nawet i do trzech godzin. Zwalniano też po kilka, kilkanaście osób dziennie w okresie 22–23 lipca. W dwóch barakach zostało sześćdziesiąt osób. Razem z pawilonem IV (Komisją Krajową), było nas jeszcze około siedemdziesięciu pięciu. W maju pojawili się „kryminalni”. Wszyscy oni połknęli różne metalowe przedmioty i zostali wywiezieni do szpitala, a potem w święto 22 lipca zwolnieni. W lipcu i sierpniu zwolniono jeszcze kilka osób i liczba internowanych w OZ zmniejszyła się do pięćdziesięciu osób. [...] 26 sierpnia, rozpoczęto likwidację OZ [...]. Rano przybyli funkcjonariusze, którzy kazali się spakować. Część wyszła od razu, część odmówiła, żądając pisemnego potwierdzenia, dokąd są zabierani. Zostali więc siłą, niekiedy brutalnie powyciągani z cel. Rozdzielono wszystkich na dwie grupy, do dwóch samochodów. Dziewiętnaście osób zostało przewiezionych do obozu w Strzebielinku, a druga grupa do Załęża koło Rzeszowa. Na miejscu wywiezionych osadzono internowanych członków KKP „Solidarność” z IV pawilonu (później, we wrześniu dołączono do nich nowych internowanych).
Podróż do Strzebielinka była ciężka. Zaduch w więźniarce, brakowało wody, nie można było załatwić potrzeb fizjologicznych. Jeden z przewożonych dostał ataku serca, został zabrany przez karetką sanitarną. Przewożeni wybili okienko i wywiesili – podczas przejazdu przez Grudziądz – flagę „Solidarności”. Spowodowało to natychmiastową reakcję. Zatrzymano konwój, ale nie bito nikogo. Ostatecznie po szesnastu godzinach jazdy dziewiętnaście osób z Białołęki znalazło się w obozie w Strzebielinku. Równie ciężka była podróż jadących do Załęża, chociaż obyło się bez większych incydentów.
Ostatecznie jednak obóz w Białołęce nie został zlikwidowany, tylko zmienił częściowo skład osobowy i zmniejszył się do siedemdziesięciu osób. Tych internowanych rozlokowano na powrót w odremontowanym OZ-2.
Relacja przygotowana dla podziemnego czasopisma w 1982 roku (niedrukowana, spisana z rękopisu w 2021 roku).
Tekst ukazał się w 11. numerze kwartalnika, który można zakupić w naszym e-sklepie.