28.04.2022

Nowy Napis Co Tydzień #149 / Z różnych stron światła, z różnych stron ciemności

Ciąg dalszy

Drugi tomik Michała Czoryckiego kontynuuje i rozwija wątki zarysowujące się w debiutanckich Czterech stronach świata (2018). Znaczna część zaprezentowanych tutaj wierszy powstawała zresztą równolegle do tekstów znanych nam z debiutu. Niektóre utwory trafiły do książki jako już pełnoletnie, acz bynajmniej nie przeterminowane, bo autor wymodelował je tak, aby czas się ich nie imał. Stylistyka, tematyka, a przede wszystkim postawa lirycznego podmiotu pozwalają go zaliczyć do przedstawicieli nurtu klasycyzującego, który w poezji polskiej wciąż ma się nieźle (pierwszego z brzegu przykładu dostarczają choćby dwa, wydane nie tak dawno, warte uwagi zbiory Roberta Gawłowskiego Pył i – w nieco mniejszym zakresie – Dotknięcie), zwłaszcza wtedy, gdy poeci biorą sobie do serca naukę płynącą z ostatniej części słynnego wiersza Zbigniewa Herberta Dlaczego klasycy, nakazującej wystrzegania się żalu nad sobą oraz eksponowania w sztuce własnych neuroz. Nie znaczy to, by poezja Czoryckiego uciekała od „ja”. Jednak z wiersza na wiersz coraz bardziej przekonujemy się, że w sposób bardzo precyzyjny wyznacza mu miejsce w porządku światoobrazu. Pozwala mu się ujawnić wówczas, gdy odgrywa ono rolę medium rozpoznającego własną sytuację egzystencjalną (Zaćmienie) lub międzyludzką, gdy trzeba przywołać w ciepłym wdzięcznością wspomnieniu umarłych bliskich (Grzybobranie) albo podzielić się zdziwieniem nad niespodzianką, jaką sprawia cud odradzającego się życia (Opuncja). Zasadniczo – „ja” ma tu za zadanie przypatrywać się (niekiedy kontemplacyjnie) zewnętrznemu światu, czasem uczestniczyć w jego dzianiu się i wchodzeniu z nim w interakcje.

Z tradycją klasycystyczną wiąże poetę również zabieg włączenia do omawianego zbioru czterech fragmentów trzeciej księgi Eneidy Wergiliusza. Literacko urodziwych, wersyfikacyjnie zgrabnych, językowo nowoczesnych. Funkcjonują one nie tyle na prawach cytatu, ile jako integralna część dyskursu autorskiego. Cały tom otwiera się zwięzłym, trzywersowym obrazem wergiliańskiej nocy (wersy oryginału: 585–587). Za chwilę natrafimy na Achemenidesa, mieszkańca cyklopiej wyspy opowiadającego o przyczynach swego nieszczęśliwego położenia (wersy 588–640). Rychło spotkamy Polifema we własnej osobie (wersy 641–685). Potem wraz z Eneaszową załogą weźmiemy kurs na Sycylię (wersy 687–715). Taki koncept ustanawia podstawową relację pomiędzy czasem mitu a teraźniejszością światoobrazu (gramatyka poetycka Czoryckiego preferuje czas teraźniejszy, względnie praesens historicum). Wolno zapewne postawić hipotezę, że poszczególne mity oraz ich antyczne, literackie konkretyzacje pozostają w ścisłym związku z istotą „filozofii wiecznej”, objaśniającej teraźniejszość. Mit przekracza ograniczenia przestrzenne, zatem kałuże opodal przystanku londyńskiego metra mogą się rozlać w wody Awernu, gdzie znaleźć można wejście do Hadesu (Kotłownia). Na Lemnos wciąż jeszcze można spotkać cierpiącego ból i samotność łucznika Filokleta. Jednakże to nie sprawność w posługiwaniu się starożytnymi nawiązaniami okazuje się najcenniejszą częścią klasycznej edukacji, a powściągliwość, co daje pierwszeństwo doświadczeniu (czasem świetnie zmetaforyzowanemu) przed wyznaniem. Czyni to poezję Czoryckiego nadspodziewanie przytomną, ufną w świadectwo zmysłów, w świadectwo pamięci, zdolnej zauważyć stałość ukrytą pod powłoką zmienności (zob. wiersz Szczygieł).

Choć niekiedy podmiot zajrzy w nasze okolice (Gawrony), zasadniczo liczą się dlań dwa kierunki – Północ i Południe. Sprawia bowiem wrażenie, że jest mieszkańcem Grecji albo Italii przeniesionym pod sine niebo nad celtyckim morzem, gdzie czas płynie szybciej i jak gdyby smutniej, a „Słowa przegrywają z barwą” (Czas połowu). Podczas gdy na Południu nawet brak dziania się zapowiada, że wszystko może niebawem ruszyć z miejsca, zaś chwila pozornego zawieszenia stwarza okazję, aby na rzeczywistość pojrzeć okiem Umberto Saby, Kostandinosa Kawafisa czy Ugo Gregorettiego, reżysera filmu traktującego o słynnej powieści Lampedusy (Wyprawa Concetty). Lecz o wiele wyżej tekstowa persona ceni udział w rozgrywających się tam wydarzeniach oraz obrządkach (Procesja).

Wśród śródziemnomorskich pejzaży i scen łatwo przeoczyć rozważania historiozoficzne nad zbiorowym położeniem Polaków końca drugiej dekady dwudziestego pierwszego stulecia, podobnego być może do ich sytuacji około połowy wieku osiemnastego, opisanej piórem Stanisława Zaremby (Strategia) lub nad degradacją kultury symbolicznej w warunkach niedoli (Konfederatka). Zapewne nie tylko artystyczne powody sprawiają, że ze szczególną uwagą powinniśmy się tu pochylić nad wierszem zatytułowanym skromnie Dni, opartym na topicznej dychotomii „życie-sen”/„śmierć-przebudzenie”. Nauki czerpane u źródeł europejskiej cywilizacji sprawdzają się pod każdą szerokością geograficzną.

Pisząc swoje listy do Itaki, dba poeta o ich przejrzystość, pilnie szlifuje strefy. Czasem ogranicza swoją wypowiedź do sentencji lub lapidarnego monostychu („Przed czasem schroń się w ornamentach dipylońskiej wazy.” – tak brzmi w całości Rada klasyczna). Również względy warsztatowe pozwalają stwierdzić, że lekcje pobierane u mistrzów odrobił Czorycki starannie i twórczo.

 Michał Czorycki, Ciąg dalszy, Biblioteka „Toposu”, T. 198, Sopot 2021.

Noc, która nie śpi

Wiersze Zygmunta Ficka kojarzyły mi się dotąd z dalekimi, podgórskimi oraz górskimi wędrówkami aż na same przedproża baśni (by przywołać tytuł jego zbioru wydanego przed dwoma blisko laty). Otwierając jego kolejny liryczny notatnik darowanych dni, znów byłem gotów wyruszyć z nim na szlak, po czym zaskoczony odkryłem, że tym razem wypadnie przechadzać się z poetą po znacznie bliższych okolicach. Chyba odrobinę spokojniej, przemyśliwając nad wartkim upływem czasu. Wiele pomieszczonych tu tekstów wydaje się medytacjami zwróconymi do wnętrza podmiotu dokonującego rozrachunku ze sobą, z okolicznościami własnego przemijania i współ-mijania tego, co dotąd towarzyszyło najbardziej ważnym momentom życia: zachwytom, radościom, miłości, które poezja krakowskiego poety wypowiadała nieraz. Tutaj wszystkie te chwile stały się podobne przydomowemu drzewu, ongiś kwitnącemu, co zakończyło swój żywot od podmuchu halnego wiatru (Nasza jabłonka). Wszakże nie jedyna to, nie najważniejsza strata. Bolesną rysą biegnie przez cały tomik umieranie i śmierć matki. Poezja poruszająca takie tematy przyzwyczaiła nas do żałobnie ciemnych tonacji. Tymczasem w obu sąsiadujących ze sobą wierszach pożegnalnych (Czerwona pręga nad; Poranny jeszcze) pojawia się brzask i jasność, jak gdyby doczesność żegnała umierającą tym, co ma najpiękniejsze – i chciała wokoło umierającej skupić najbardziej pogodne wspomnienia, odzywające się echem wdzięczności jeszcze pod koniec książki. Więc może z tej przyczyny nie lament tu słychać, ale przejmującą, czułą prośbę: 

Uczyń mi ławkę pod sercem, jak
mnie nosiłaś.
Uczyń mi ławkę w cieniu
Twojego miękkiego serca.
Uczyń mi ławkę w łagodnym
cieniu gorejącego krzewu
Twojego serca i ja jak
umiem
poniosę ten ogienek

Twą drzazgę
płonącą przez pokolenia błękitu.


(Dnia 16 października 2012

Przeżycie matczynej śmierci coraz wyraźniej pokazuje, w którym miejscu własnego życia znalazł się liryczny bohater. Jak gdyby zjawił się po drugiej stronie wyniosłej grani, na ścieżce wiodącej w głąb coraz bardziej cienistej doliny, wciąż z tym samym pragnieniem, aby i w tym zejściu spełniał się jakiś porządek wart zachowania w pamięci, utrwalenia w słowie (zob. Który schodzę).

Ta nadzwyczaj światłoczuła poezja mocno trzyma się postrzegalnej rzeczywistości, często uchwyconej w odbiciach i refleksach, przypomina, że wiązaną mową nader wprawnie posługuje się tu fotografik, świadom chyba wszystkich możliwości sztuk wizualnych, z ich zdolnością zatrzymywania ruchomych scen w decydującym momencie – gdy najbardziej dają do myślenia, przechodząc od przemijalności do bezczasowego Zawsze (zob. Ona tak nieruchomo leci). Poeta chętnie wchodzi do wnętrza pejzaży, równie chętnie zabiera je ze sobą pod domową lampę, wzbogaca nimi swój emocjonalny i wyobraźniowy ekwipunek (Przyszło i tobie), złożony także z zapisów nocnych godzin późnego sierpnia, chwil, gdy:

Zza tej zarastającej lodem twarzy coraz lepiej
widać lśnienie mroku, którego barwy
powoli coraz szybciej opadają 
w czeluść ciemnej
zimowej nocy, której dno nie otwiera się
ani jak sezam
ani jak biały kwiat paproci, gdyż nie ma dna.


(To moje odbicie

Widmowe spostrzeżenia dają lirycznemu „ja” pojęcie o jego przyszłej nieobecności w świecie, przyjmowanej teraz równie naturalnie, jak aktualna bytność w krajobrazach przejrzystych, pełnych harmonii (Ten za daleko). W pewnym sensie możemy tu znaleźć odpowiedź na pytanie: „jak żyć?”. No więc jak? Uważnie. Odważnie. Godząc się z upływem czasu, z faktem, że została nam dana

garść płaczu garść śmiechu
garść lęku garść szczęścia

garść zawsze

(Garść)

Zadowolony z tej odrobiny, podmiot sformułuje radę dla samego siebie:

Póki możesz. Idź.
Dzień jak obrus
się zdejmie

Pozostanie stół.

(Póki możesz)

Duchowość liryki Zygmunta Ficka manifestuje się raczej z rzadka, ale bywa naprawdę gorliwa i mocno świadoma swych źródeł lokalizowanych w sferze lęku przed egzystencjalną ciemnością, będącego przecież udziałem wielu. Wygląda zresztą na to, że owa ciemność została obdarzona inteligencją. Żywi nawet coś na kształt litości wobec tych, co pobożnie spełniają rytuały służące jej oddaleniu. Niemniej jednak dotknięty samotnością podmiot trafia jak gdyby do Ogrójca, doskonale zdając sobie sprawę, że jego udziałem stanie się krańcowe opuszczenie. A jeśli ciemność czegoś uczy, to jedynie samej siebie, gdyż wprowadza w „jasne wyobrażenie ciemności” (Wykonywali gesty). Tego jednak powinien spodziewać się ktoś, kto przyjmuje rolę strażnika światła (w jego oku staje się ono nieomal ożywioną materią). Równocześnie stał się strażnikiem cienia, nie będącego jeszcze ciemnością, a chwilowo zaledwie światła delikatnym rewersem. Przychodzi jednak godzina, że mrokiem napełni się każdy detal pejzażu, aż po sam horyzont. Tam zaś „żyje noc, która nie śpi” (Kawki odlatują). Niemniej trudno byłoby nazwać Ficka poetą ciemnym. Po prostu jego tekstowe „ja” utwierdza się w przekonaniu, że każde istnienie sytuuje się na granicy stref jasności i mroku. Dotyka obojga. Jest przez nie dotykanym. Choć chętniej obraca oko ku światłu, bowiem obrazem żarliwego słońca, górującego nad pejzażem i człowieczymi utrapieniami zdecydował się autor swój tom zakończyć.

Mroczno-świetlisty sposób postrzegania zaznacza się także w wierszach, które za tło lirycznej akcji mają Kraków, ukazany często w konkretach sytuacyjnego szczegółu (Rano). Innym razem patrzące „ja” musi się zadowolić odbiciami, refleksami (zob. Ekrany okien). Wszyscy oni, razem z przypadkowymi przechodniami oraz z całą resztą miejskiego ekosystemu, zdążają do przemijania. Ich nietrwałe miejsce w porządku dziejącego się świata stanowi dla poety wystarczający powód, by skierować na nich uwagę, w czym pomocna pozostaje forma – jak poprzednio przejrzysta, lapidarna, acz miejscami nieciągła. Sprawia to, że zamykając ten zbiór, już nie żałuję, że tym razem nie miałem okazji pójść za wierszami krakowianina ku wąskim graniom i wyniosłym szczytom.

Zygmunt Ficek, Noc, która nie śpi, Biblioteka „Toposu”, T. 199, Sopot 2021.

Pomieszane języki

Poezji Jana Polkowskiego nie sposób oddzielić od ugruntowanego systemu wartości moralnych wywiedzionych z cywilizacji łacińskiej w jej polskiej odmianie. Niekiedy, jak w Pochodzie duchów (2018), manifestuje się on bardziej dyskretnie, pośrednio, innym zasię razem liryka autora Elegii z Tymowskich Gór czuje potrzebę nazwania ich po imieniu, expressis verbis. Pomiędzy tymi strategiami wypowiedzi waha się dyskurs tomu Pomieszane języki, gdzie poeta, sugestywny w opisie minionych katastrof, swoje pesymistyczne wyobrażenia rzutuje w przyszłość, najwyraźniej antycypowaną politycznymi sporami i protestami z jesieni 2020 roku (por. Dwanaście tygodni). Zbiór ten czyta się jak raport ze świata upadłego w chaos i okrucieństwo nie tyle skutkiem jakiegoś jednego, spektakularnego kataklizmu, ile w konsekwencji serii tektonicznych wstrząsów przypominających gorączkowe drgawki schorowanej ludzkości – trapionej zwątpieniem, owładniętej pragnieniem rewolucyjnej zmiany w imię wolności absolutnej i zabsolutyzowanej. Ludzkości kuszonej wizją udoskonalenia poprzez digitalizację człowieczego bytu. Wizję zatem roztacza Polkowski w całej rozciągłości utopijną, ale czy poprzednie, radykalne przewroty także nie stawiały sobie za cel ziszczenia utopii? Opisywana przez niego rewolucja posuwa się w swoich działaniach dalej niż wszystkie dotąd znane rewolty: postulując burzliwą zmianę w sferze społecznej, sięga poza nią, w sferę ontologii; chce zmienić samą strukturę istnienia. Śmierć zastępuje totalnym unicestwieniem dotychczasowych form i relacji. Wzniecany przez jej tajemne, demoniczne w działaniu przywództwo chaos aksjologiczny i degradującą agresję można traktować jako środki prowadzące do powszechnego zbawienia przez ucyfrowienie.

Byłby więc podmiot tych wierszy wrogiem nowoczesnych technologii? W każdym razie. Przywiązany do tylu przejawów namacalnej rzeczywistości, wobec miraży wirtualizacji żywi on skrajną nieufność, zauważając w niej ohydę spustoszenia, tym bardziej ohydną, że „apokalipsa nie jest początkiem sądu / ale jego zaprzeczeniem” (Oczyszczenie). Nie wiąże się z przywróceniem sprawiedliwego ładu, lecz z systemem opartym na fundamencie czysto biologicznym, oderwanym od metafizyki i duchowości, przeto w swoim funkcjonowaniu ograniczonym do czysto pragmatycznych celów. Perspektywę wolności prometejskiej, rzucającej wyzwanie Bogu, podmiot wierszy Polkowskiego uważa za całkowicie fałszywą. Na rozpaczliwy paradoks zakrawa bowiem fakt, że owa wolność pozwala przede wszystkim na wybór złego ze wszystkimi jego wstrząsającymi następstwami: 

W pokościelnym lofcie
kobiecy głos próbuje zaśpiewać
w jednym z upadłych ludzkich języków
piosenkę o wędrówce wody i pragnienia
o czasie przygniecionym przez tego
którego zabito wiele razy
że jeśli nawet znowu odsunął kamień
to tłum kotłował się nudził hałasował
śmiał z wystraszonych kobiet
pstrykał selfie z diabłem
i nie dostrzegł otwartej bramy
ran

(Chcemy Barabasza

To jedna z wielu koszmarnych prognoz. Jej przeżycie prowokuje do krzyku z samego dna duszy skazanej na bolesne przeformowanie, podczas gdy jej posiadacz, poddany władzy algorytmów, został zmuszony do marszu w stronę doskonalszej przyszłości. Czy tam dotrze? Wątpliwe. Bo za horyzontem kryje się najprawdopodobniej pustka i żadna gwiazda przestrzeni tej nie rozjaśnia.

Podmiot zbioru pozostaje świadomy, że stałość własnych przekonań nie uodparnia na działanie zła. Wewnętrzny przeciwnik stara się podporządkować go koniecznym, jak się wydaje, bo pozbawionym alternatywy prawom cywilizacyjnej przemiany, oznaczającej także wyrzeczenie się „ja” (Wróg), wyznanie wiary w nową dogmatykę dziejów, gdzie po przycichnięciu rewolucji nadchodzi podstępna ewolucja. Obie wymagają ofiar. Dla nich tekstowa persona znajdzie niekiedy sporo współczucia (zob. Rewolucja kładzie się spać). Żywi je zwłaszcza wobec kobiet, w których głosach da się wysłuchać najczulsze tonacje (Zagubiona).

Katastroficzne prognozy i diagnozy stanowią o swoistości tego tomu. Nie byłby jednak Polkowski sobą, gdyby nie zrezygnował z włączenia doń wierszy autobiograficznych w ścisłym tego słowa znaczeniu, to znaczy takich, w których prowadzi rozprawę z własnym życiorysem, z własnymi nowohuckimi początkami i inicjacjami lekturowymi czy też ze wspomnieniem wakacji pod Babią Górą. Pierwsze – nauczyły go, że człowiek naprzeciw historii staje całkowicie bezbronny. Drugie – silnie osadziły go w kontekście realnych wrażeń oraz doznań o pierwszorzędnym znaczeniu egzystencjalnym. Poeta będzie przy nich obstawał, wyraźnie czując fałsz ukryty za obietnicą cyfrowego szczęścia (zob. Ulica Kapucyńska). Żywe, cielesne, zmysłowe doświadczenie broni go przez zawłaszczeniem przez niejasne siły, jednoznacznie wrogie człowiekowi, które pod zmienionymi postaciami skrycie działały od dawna. Zrujnowały życie obu babkom poety (zob. Bronisława Jankowska; Salomea Zbrojkowska z domu Koss) czy też doprowadziły do zupełnego wyobcowania niegdysiejszego sympatyka komunizmu, repatriowanego po latach syberyjskiego zesłania (Ofiara).

Zgłębiając, nie po raz pierwszy zresztą, tajemnicę zła, ustawia poeta swój punkt widzenia poza teodyceą. Nie przekonują go zarzuty stawiane Stwórcy, rzekomo bezradnemu w obliczu powszechnego znieprawienia lub kaprysów złośliwego trafu. Na tle tylu traumatycznych narracji wyprowadzonych z przeżyć własnych i cudzych, z tego co się zdarza i co już się ziścić nie może, zadziwiająco brzmi druga strofa Piosenek, gdzie mówi do czytelnika:

Już nie chcę słuchać oskarżeń i usprawiedliwień
bo czuję, że czas się wypełnia i wszystko co jest
to Jego ręka która układa we mnie mozaikę historii
które ludziom nie zdążą się już przydarzyć
popycha miękko żebym je po swojemu przeżył
a szczegóły powierzył piosenkom mamy 

Czyżby więc ufność, nawet nieco zrezygnowana, gorzko świadoma ducha przeżywanych czasów, miała się okazać najwłaściwszą odpowiedzią na ciemny zamęt pojęć i języków, na aksjologiczne spustoszenie groźne dla ciała i duszy? Może. Cokolwiek byśmy na ten temat sądzili, wydaje się odpowiedzią bardziej uczciwą od optymizmu łatwych pocieszeń.

Jan Polkowski, Pomieszane języki, Biblioteka „Toposu”, T. 200, Sopot 2021.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Piotr Wiktor Lorkowski, Z różnych stron światła, z różnych stron ciemności, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 149

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...