Nowy Napis Co Tydzień #150 / Co może „romantyczka z gór”? „Halka” w Narodowym Starym Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej
Rozmawiają: starszy mężczyzna i młoda dziewczyna – ojciec zdradzonej córki i tejże konkurentka. Ojciec wygłasza umoralniający, pełen ocen monolog, którego konkluzją są słowa „TO ma zniknąć”. Prawdziwie polska, religijna hipokryzja, wspomagana manipulacją. Stolnik Gancarczyka jest w tej scenie przytłaczający i nieprzyjemny. Dziewczyna odpowiada mu półsłówkami, definiuje się jako „romantyczka z gór”, która nie podda się sugestywnej manipulacji. Zderzają się ze sobą mentorski ton i szowinizm, z drugiej zaś strony szczerość i chęć samostanowienia o sobie…
Tak zaczyna się spektakl wyreżyserowany przez Annę Smolar oraz asystujące jej Ewę Galicę i Kalinę Dębską. Scenariusz, we współpracy z zespołem aktorskim, tworzyły: pisarka Natalia Fiedorczuk i reżyserka Anna Smolar. W drodze na nowe przedstawienie Teatru Starego towarzyszyły mi mieszane uczucia,obawiałam się, że ta kolejna po lockdownie premiera może podzielić los przekombinowanych Biesów. Czyli spektaklu o piciu herbaty. Jakże bardzo się myliłam!
HalkaStanisława Moniuszki była swego rodzaju odpowiedzią na wydarzenia związane z historią powstania krakowskiego i dobrze znanym podziałem na „panów i chamów”. Libretto opery opiera się na dramacie pochodzącej z Podhala, z chłopstwa, Halki, która uwiedziona przez szlachcica Janusza zachodzi w ciążę. Halce wydaje się, że Janusz ją kocha, jednak ten planuje poślubić szlachciankę Zosię. Obłudę i fałsz Janusza stara się pokazać Halce kochający się w niej Jontek. Dziewczyna daje wiarę jego słowom, dopiero gdy widzi młodą parę w kościele. Góralka rozpacza nad losem swoim i swojego dziecka, aż w desperacji rzuca się w nurt rzeki. Nawet ci, którzy nie są wielbicielami opery, kojarzą zapewne najsłynniejszą arię Szumią jodły na gór szczycie, którą śpiewa Jontek (w spektaklu Smolar jej nie ma, ale to wynika z ciekawej koncepcji reżyserki).
Właśnie – konceptualne założenia autorów spektaklu są tu kluczowe i interesujące artystycznie! Anna Smolar dokonała reinterpretacji dzieła Moniuszki i Wysockiego, rozbiła koturnową formę opery: aktorzy niczym narratorzy mówią częściowo didaskaliami, w trzeciej osobie, a wszystko rozgrywa się na zasadzie umowności – w pierwszej części nie mają rekwizytów, ale o nich mówią. Już sama „narracyjność” niweluje wysoki styl wypowiedzi, a jeśli dodać do tego wulgaryzmy, na przykład kiedy Janusz w jednej z pierwszych scen mówi: „Ni ch*** nie rozumiem, o co tutaj chodzi!”, to mamy już jasność – koturn i patos (na szczęście!) zostały wyeliminowane. Sceny tańca, na czele z pierwszą, kiedy to majordomus Dziemba zapowiada Akt I, a wokół niego rozgrywa się piękna choreograficznie (wielkie brawa dla Pawła Sakowicza!) scena baletowa, nadają spektaklowi kompozycję, pojawiają się w kluczowych momentach dramatu. Chór pełni tu znaczącą rolę, nie tylko komentuje wydarzenia, ale także je zapowiada i prowokuje. Halka, a właściwie Halina, jest w przedstawieniu z jednej strony kreowana na bohaterkę tragiczną – cokolwiek nie zrobi, zakończy się źle – z drugiej natomiast – na Kopciuszka. Przedstawienie ma dwie części, przy czym druga jest niespodzianką: reżyserka pokazuje niejako dalsze losy bohaterów, ale osadzonych już w naszych czasach.
Precz do kuchni z tą dziewką!
Halka nie chce dać się zepchnąć do roli ofiary wypełniającej stary jak świat stereotyp: oto trójkąt, w którym ona ma najmniej do powiedzenia, bo jest prostą chłopką. Jest w ciąży z Januszem, który brutalnie wykorzystał jej szczere uczucia i poszedł precz, a konkretnie – przed ołtarz z inną. Wewnętrzny sprzeciw, który czuje Halka, przenika do widza – nie umie tańczyć tak, jak jej zagrają, nie chce tego. Pozbawiona wszystkiego podejmuje desperacką walkę. Niestety, nie ma insygniów z baśni braci Grimm… Zastanawiam się, czy ważniejszy jest tu międzystanowy konflikt, mezalians z libretta Włodzimierza Wolskiego, czy raczej istotniejsze jest pytanie o kobiecość w ogóle? Czy na widowni znaleźliby się tacy, którzy w najtrudniejszych dla bohaterki momentach pomyśleliby, krzyknęli: „nigdy nie będziesz szła sama”?
Halka chce być podmiotem, nie niewygodnym problemem w trudnej przecież dla niej samej sytuacji. Widać to wyraźnie w rozpoczynającej przedstawienie, wspomnianej rozmowie między nią a ojcem Zosi. Jest inteligentna, świadoma siebie i swej kobiecości. Równocześnie nieszczęśliwa, próbuje walczyć o Janusza, o jego miłość, ale zostaje po raz drugi odrzucona (świetna kreacja Radka Krzyżowskiego, dała mu możliwość zaprezentowania całego wachlarza umiejętności i talentów aktorskich).
Na scenie od pierwszej sceny pojawia się wybitna tancerka – w tej roli gościnnie i zjawiskowo zaprezentowała się Karolina Kraczkowska – a jej taniec odzwierciedla sytuację tytułowej bohaterki, a także inicjuje taniec pozostałych bohaterów. Można się zastanowić, czy nie jest ona alter ego bohaterki, szczególnie jeśli przyjmiemy, że odniesienie do Kopciuszka jest w odczytaniu tej interpretacji istotne. Taniec w ogóle jest w tym spektaklu bardzo ważny, warto zwrócić uwagę na jedną z ostatnich scen, w której Zosia tańczy z Haliną. Na ile ważna jest ta scena w warstwie symbolicznej? Czy oznacza próbę pojednania dwóch kobiet? Siostrzeństwo? Rozstrzygnijcie Państwo sami! Szczególnie że obie aktorki – Aleksandra Nowosadko jako Halina i Magda Grąziowska jako Zosia – są przekonujące, wzruszające, żadną miarą nie da się przejść obojętnie obok ich kreacji. Miałam przyjemność oglądać spektakl dwukrotnie, po raz drugi na jubileuszu Teatru Starego i również wtedy byłam przejęta i skupiona na scenicznych wydarzeniach. Uwagę zwraca idealne zgranie, symbioza między grą aktorów, tańcem, muzyką, śpiewem, choreografią; przedstawienie nie tylko konceptualnie jest świetne, ale także dopracowane w najdrobniejszych szczegółach.
Kopciuszek usłuchał, ale płakał
W Akcie IV słyszymy, że Halina „podpala marzenia”, „rzuca się” ze skały do rzeki, co ciekawe, mężczyźni w tym momencie siedzą absolutnie nieruchomo (bierność?), a chwilę później pozostałe kobiety „ustawiają Halinę do umierania”. Ta scena trochę kojarzy się z rytuałem pośmiertnym, ale jest całkowicie pozbawiona patosu. I wszystko skończyłoby się jak u Wysockiego, gdyby nie to, iż Halina podejmuje decyzję, że nie umrze i ogłasza: „nie chcę być symbolem!”. Od tego momentu, przez całą drugą część przedstawienia nie możemy być pewni kondycji ontologicznej bohaterki.
Druga część Halki mogłaby być oddzielnym przedstawieniem o rodzinie patchworkowej. Roman Gancarczyk, który nie do końca przekonywał mnie swą grą w pierwszej części, w drugiej, w roli dziadka – Stolnika, jest bardzo dobry, budzi uśmiech, a czasami wzrusza. Janusz i Jontek (który opiekuje się dzieckiem Haliny i Janusza) usiłują dogadywać się w kwestiach związanych z opieką, chwilami wręcz o to rywalizują. Jedyną odsuniętą na bok jest Zosia, a wszyscy trzej mężczyźni sądzą, że nie zna ona prawdy… Czy tak jest w rzeczywistości? I o czym świadczy jej dość głośne stwierdzenie: „Krzyczę, bo mogę krzyczeć!!!”?
I w tym miejscu warto odejść od fabuły, a skupić się na problemie, który podejmuje Anna Smolar w swym przedstawieniu. „Krzyczę, bo mogę krzyczeć!!!” to głośne zwrócenie uwagi na kobiety i ich tożsamość, wcześniej Halina „nie chciała być symbolem”. Obie kobiety w różnych momentach swego życia chcą odzyskać swoją sprawczość, decyzyjność. Druga kwestia to tożsamość Dudziarza – gra go znakomicie Alicja Wojnowska (gra subtelnie i z wyczuciem, to kolejna z młodego pokolenia aktorek, o których długo będziemy jeszcze rozmawiać w kontekście kolejnych ról!). Gdy zostaje zapytana: „dlaczego ty mówisz o sobie w męskiej formie?”, odpowiada krótko i stanowczo: „bo jestem dudziarzem”, określa w ten sposób swoją tożsamość i trudno z tym polemizować. Pamiętać też musimy o kontekście historyczno-fabularnym, w którym tożsamość historyczna każe przypomnieć o „panach i chamach”. Przy czym – paradoksalnie – Moniuszko i Wysocki nie znali realiów życia chłopów, wykreowali je na potrzeby opery. Jest w tym spektaklu jeszcze jeden moment, w którym pytanie o tożsamość wprost się narzuca: oto dwoje aktorów wychodzi z ról i już nie są Zosią i Jontkiem, tylko Magdą Grąziowską i Łukaszem Stawarczykiem. Rozmawiają o tożsamości zawodowej i tej wynikającej z pochodzenia. Może ta rozmowa jest zbyt długa, nieco przez to rozbija przedstawienie, ale z całą pewnością warto się w nią uważnie wsłuchać.
Poznał piękną dziewczynę, która z nim tańczyła i zawołał: „Oto prawdziwa panna!”
Owszem, wdzięcznie pląsający Janusz, który przez cały spektakl naprzemiennie bawi, irytuje, wzbudza współczucie lub sprzeciw, poznał piękną dziewczynę. Ale ich historia nie była bajką, nie było też szczęśliwego zakończenia. Zamiast tego, epilog stanowiła autorefleksja, nie tylko Janusza, ale też pozostałych bohaterów: Stolnika, Jontka, Dziemby (dojmująco prawdziwe: „nie muszę udawać!”). Bohaterowie swoje refleksje wypowiadają konsekwentnie w trzeciej osobie. Ich aktualny stan mentalny zawiera się w myślach wykraczającej poza to, co było i jest, jest też projekcją przyszłości, a także refleksją o męskiej tożsamości. Czy coś zrozumieli, czy wyciągnęli wnioski? Najbardziej poruszający jest monolog tańczącego chwilę wcześniej Janusza, który można streścić w słowach: „Słodkiego, miłego życia, bez…”. I to niewinne „bez” jest kluczowe, jak w wierszu Adama Zagajewskiego
Bez płomienia, bez nocy bezsennych, bez żaru,
bez łez, bez wielkiej namiętności, bez przekonania,
tak będziemy żyli; senza flash.
Spokojnie i miarowo, posłusznie i sennie,
dłonie poplamione czarną farbą gazet codziennych,
twarze tłuste od kremu; senza flash.
Prawda, Kopciuszku? Przepraszam: Halko?