26.05.2022

Nowy Napis Co Tydzień #153 / Tabor cygański

1.

Moi teściowie mieli grajdoł. Niczyj inny, ich własny, do którego mieli pełne, niepisane prawa, z absolutnym władztwem nad każdą rzeczą. Nie trzymali go w mieszkaniu ani w piwnicy czy w wynajętym blaszanym garażu stojącym w rzędzie wraz z innymi blaszakami. Nie przechowywali go w domu rodzinnym teściowej ani w mieszkaniach teścia, począwszy od kątów szczecińskich przez warszawskie do wieluńskich. Nie mieli działki rekreacyjnej, ale sądzę, że tam by też go nie magazynowali. Nie składowali rzeczy w każdym innym miejscu, gdzie zostawili ślad ręki i stopy.

Grajdoł trzymali w samochodzie. Nie w busie ani dużym osobowym, nie używali przyczepki ani niczego podobnego. Wszystko wozili ze sobą w golfie – „piątce”, co zawsze w rozmowie podkreślała teściowa.

– Dorota, Andrzej, nowy samochód?

– Golf – odpowiadał teściu.

– Piątka – dodawała teściowa.

Golf „piątka” mieścił w sobie wszystko. Był jak magiczny, nieskończony wór świętego Mikołaja. Można nim pojechać w każdy zakątek świata i na pewno, w każdych okolicznościach, zaoferowałby coś ze swoich zapasów, by uchronić przed śmiercią z głodu, zimna, upału lub własnych nieczystości.

Co roku mamy sezon na młode ziemniaki. Sadzimy je, a gdy dojrzewają do wielkości dużych mandarynek i skórka schodzi z nich płatami, wykopujemy, wsadzamy do skrzynek, a te idą do piwnicy. Tam teściu przekłada ziemniaki do pomarańczowo-czerwonych, siatkowanych worków i zaczyna rajd. Wozi ziemniaki w workach w golfie „piątce” i rozdaje po drodze, albo jak ziemniaki są potrzebne, to schodzi po nie do samochodu i nakłada do miski.

Gdy otwierałam bagażnik golfa „piątki”, niejednokrotnie ziemniaki, upakowane w siatkowany worek, łypały na mnie. Wołały do mnie, jakby wydawało im się, że mogę być ich sojusznikiem: „Wypuść nas, lepiej nam będzie w piwnicy!”. Samochód był analogią piwniczki na wina, a ziemniaki zastępowały wino. Jeżeli wino zasługiwało na to, by mieć swoją piwniczkę z drewnianymi półkami na butelki w chłodnym wnętrzu, którego sklepienie jest z ciętych cegieł o wyglądzie mocno klasycznym, to młode ziemniaki, adekwatnie do pietyzmu, jaki im przysługiwał, leżakowały sezon w siatkowanym worku w bagażniku golfa „piątki”.

Golf „piątka” nie ograniczał się. Mieścił w sobie makulaturę, jedzenie, odzież, obuwie, kawałki drewna, kawałki plastiku, chemię, szufladę, tekstylia różnego rodzaju, figurki, doniczki, koce, torby, torebki, linki, sznurki, parasolki. Wystarczyło zanurkować, pomyśleć życzenie, a rzecz sama wpadała do rąk. Golf „piątka” był jak legenda Nokii, niezniszczalny, przeżywający swoje czasy. Kiedyś po apokalipsie, kiedy zejdą z padołu ziemskiego ludzie, ulotnią się zwierzęta, rośliny staną się kruche i żółte, a nad głową przeleci zagubiony meteoryt, jedynym, który na niego spojrzy, będzie golf „piątka”. Tak to widzę.

Jak teściowie przyjeżdżają, to zawsze pytam, czy z taborem cygańskim. Powiedziałby mi ktoś, że nie, to nie uwierzę. Bywam łatwowierna, ale nie aż tak.

2.

Jak zdałam egzamin zawodowy, mama kupiła mi w prezencie bordową, elegancką aktówkę. Służyła mi trzy i pół roku. Nosiłam ją codziennie do pracy. Raz, po dwóch latach, trafiła do naprawy, ponieważ zepsuł się zamek i zerwała rączka. Wtedy w zastępstwie używałam starszej teczki, którą dostałam na urodziny od przyjaciela, Kuby. Niestety, zastępcza teczka absolutnie mi się nie podobała. Była beżowo–czarna, pikowana, z brązowymi rączkami, totalny miszmasz, za grosz spójności. Po prawdzie, Kuba był jedyną znaną mi osobą, która nosiła buty na rzepy. To wiele wyjaśnia – co do wyboru teczki w takim stylu.

Muszę w tym miejscu dodać coś o Kubie, co pozwoli rozłożyć go szybko, skrótowo na części. Kuba też miał swoje przyzwyczajenia, jak każdy z nas, ale on odwoływał się już do korzeni wyrastających z jego przodków. Na przykład z tymi butami na rzepy było raz tak, że pojechałam z nim do sklepu pomóc mu wybrać nowe. Staliśmy przed półkami z ogromnym wyborem obuwia.

– Kuba – powiedziałam – zobacz, jakie ładne, sznurowane.

– No, całkiem fajne – krytycznie spojrzał na nie, jakby naprawdę umiał ocenić.

– Przymierz!

– Jeszcze poszukam.

No i szukaliśmy. Minęliśmy kolejne partie sznurowanych butów, rozdzieliliśmy się, by lepiej się rozeznać w towarze. Kuba znikł mi w pewnym momencie z oczu. W końcu znalazłam go, jak mierzył buty na pufie, obracając stopy w jedną i drugą stronę.

– Patrz, idealne.

– Kuba, to buty na rzepy. Miałeś już takich nie nosić.

– Ania – wstał, a był znacznie wyższy ode mnie i spojrzał na mnie uważnie – mój dziadek nosił takie buty, mój ojciec nosił takie buty i ja będę takie nosił.

Kurtyna. Kiedyś zauważyłam, jak się golił rano, a robił to jakoś dziwnie. Zwróciłam mu uwagę.

– Ania, mój dziadek tak się golił, mój ojciec tak się golił i ja się będę tak golić.

Innym razem poczęstował mnie czerwonym barszczem od swojej mamy. Był obrzydliwie tłusty, nawet sobie nie wyobrażasz. Łyżką nabrałam trochę zupy, a w zasadzie gęstą bladożółtą warstwę tłuszczu. Mimo to wzięłam ją do ust i przełknęłam. Tłuszcz spływał mi powoli przez gardło, naciekając do żołądka. Nie smakowało to jak barszcz.

– Kuba, straszna ta zupa, tłusta. Zaraz zwymiotuję.

– Ania, mój dziadek taką jadł, mój ojciec taką jadł i ja będę taką jadł.

I to tyle, jeśli chodzi o Kubę.

Z teczką od Kuby radziłam sobie, jak umiałam. Ciężko zmieniać przyzwyczajenia. Brak mojej bordowej oznaczał pewną zmianę rzeczy, z którą trudno było się pogodzić. Chodziłam jak struta, jakbym zmieniła wbrew swojej woli kolor włosów na zielony – ewidentnie coś mi we mnie nie pasowało.

W końcu, po kilku dniach rozłąki, aktówka wróciła do mnie, by służyć mi kolejne półtora roku. Po ich upływie rozleciała się. W zasadzie nie było z nią tak źle, ale nagle straciłam do niej uczucie i tego samego dnia w sklepie internetowym wybierałam już nową. Walczyłam o nasz związek, udało się na kolejne półtora roku, ale gdy po raz drugi zauważyłam, że jest z nią źle, powiedziałam:

– No tak, stało się, trudno.

Nowa teczka przyszła pod koniec grudnia. Teściowa zajrzała do mnie jakoś dzień później. Zapukała w boazerię (ja i Łukasz mieszkaliśmy na piętrze w domu jednorodzinnym, nie mieliśmy osobnego wejścia, dół zajmowała babcia).

– Puk, puk, jest kto?

– O, cześć – odpowiedziałam trochę nieprzytomnie. Chyba czyściłam łazienkę z użyciem środków chemicznych, które mnie odurzyły – mogę nie pamiętać z tego samego powodu. Teściowa bujała się w moich oczach wte i wewte.

– Co tam, dziś w domu?

– Tak, nie chciało mi się iść do pracy. Co miałam załatwić, załatwiłam przed końcem roku. Będę pisać.

– O, a co piszesz? – zapytała.

– O śmierci i takie tam… To skomplikowane.

– Będziemy czytać!

– To się zobaczy.

Teściowa rozejrzała się po przedpokoju, w którym stał mały grajdoł, na który składały się rzeczy moje i Łukasza (własność, jeden z najważniejszych przywilejów człowieka żyjącego w społeczeństwie, pamiętaj). Najwięcej zalegało kartonów po zamówieniach: ubraniach z Zalando i Massimo Dutti, kosmetykach z Douglasa, książkach z Arosa i częściach do podajnika od pieca, które przyszły w oddzielnej paczce. Nie przechowywaliśmy kartonów ot tak, tylko urywaliśmy z nich kawałki, które służyły jako podpałka do kozy. Zauważyłam, że zanurkowała wzrokiem w chmarę rzeczy, był to jej instynkt, a ja dawno pojęłam, że z instynktami nie wolno się spierać.

– Co jest? – zapytałam, spoglądając tam, gdzie ona.

– A nic, dużo tu rzeczy macie.

– Trochę mamy.

Przypomniałam sobie o bordowej aktówce, która leżała w sypialni. Szybko w myślach przeanalizowałam sytuację. W końcu wciągnęłam powietrze do ust i wypuściłam je ze słowami:

– Słuchaj… Mam taką starą torbę. Ponad trzy lata jej używałam. Rozniosła się. Nie chcę jej wyrzucać do naszego pojemnika, bo jak babcia zobaczy, to weźmie ją i jeszcze opieprzy, że wyrzucam dobre rzeczy. Wywalisz ją u siebie?

– No pewnie, daj!

Zastanowiłam się, czy była miła, bo chciała mi pomóc, czy było to oszustwo, żeby wywabić aktówkę z mojego domu i wypchać nią golfa „piątkę”. Poszłam do sypialni, wróciłam do przedpokoju z teczką w rękach. Podałam ją tak, jak Whoopie Goldberg czek zakonnicom w filmie Uwierz w ducha. Dłonie mi się trzęsły, jakby od przekazania teczki zależał los wszystkich teczek na świecie. Czy to ja nie chciałam się z nią rozstawać, czy też nie wierzyłam, że teczka wyląduje w koszu na śmieci? Tam było jej miejsce. Służyła mi tyle czasu, przenosiła dokumenty wypchane wiedzą bądź informacjami, które wiedzą nie były, tarmosiła się z moimi kluczami, które wciąż zaczepiały się o dziury w podszewce, przyciągała jak magnes wszystkie spinacze, czarne wsuwki, które opadały na dno jak wrak i stawały się niewidzialne. Zimą towarzyszyła mi w mrozie, latem w upały, w pory suche i deszczowe. To była oddana aktówka. Dlatego zasłużyła na miejsce w śmietniku. Jej żywot powinien definitywnie się zakończyć.

Teściowa sięgnęła po torbę, spojrzała na nią okiem znawcy.

– No, no, trochę ją naprawić i jak nowa.

– Chce ci się? Jest wytarta, rączka znowu się urwała, zamek nie chodzi. – Próbowałam przekonać teściową, że teczka jest jej zbędna.

– Zawsze ją chwaliłaś!

– Zepsuła się, bywa… Proszę, wyrzuć ją u siebie.

Teściowa poklepała mnie po ramieniu.

– Dobra, wezmę i wyrzucę, tutaj faktycznie: babcia zobaczy, wyciągnie i będzie trzymać, jak te wszystkie śmieci. Mówiłam jej, że ma wyrzucić! – Teściową strasznie irytowała babcia, jej matka i jej mania zbieractwa. Tak, jakby sama nie była do niej podobna.

– Jak się nie zobaczymy, to wszystkiego dobrego w Nowym Roku! – zawołała teściowa, będąc już na schodach. Uśmiechnęłam się i coś podobnego jej odpowiedziałam. Machnęłam ręką, w której trzymałam żółtą ścierkę umoczoną w wodzie, płynie do płukania tkanin, CIF-ie oraz brudzie z łazienki i kuchni. Pachniała czystą chemią. Nie wyrzuciłam jej, nawet gdy umyłam nią toaletę. Wrzuciłam do kosza na pranie. Wypierze się i będzie jak nowa. Po co wyrzucać?

Moja torba, przekazana teściowej z życzeniem, by wylądowała w kontenerze na śmieci, została wbrew mojej woli zatargana do golfa „piątki”. Wyrównywałam w styczniu w którąś sobotę grunt na działce, który rozkopaliśmy koparką, gdy instalowaliśmy w ziemi rurę z kablem od prądu. Popękała po ostrym mrozie i trudno było po niej przejechać, a teraz, w krótkiej chwili roztopów, mogłam ciężkimi grabiami przeciągnąć po niej i w miarę teren zniwelować. Przyjechali teściowie z grajdołem zapakowanym w golfie „piątce”. Chwilę porozmawialiśmy, po czym weszli z zakupami do babci. Ja zostałam na dworze, oparłam się o grabie i rozmasowałam dłonie. Przeniosłam wzrok na tylną szybę golfa. Majaczył przez nią bordowy kolor. Zbliżyłam się i rozpoznałam moją teczkę, którą przekazałam dwa czy trzy tygodnie wcześniej. Złorzeczyła, sztucznie podtrzymywana przy życiu, a ja byłam w obliczu tego bezradna. Przekazałam rzecz i już nie należała do mnie. Pozbyłam się jej, porzuciłam, oznajmiając wszem i wobec, że nie jest już moją własnością. Kiwnęłam torbie głową, dodając jej w ten sposób trochę otuchy i udając, że nie słyszę jej jęków. Nic nie powiedziałam, ale to moja wina. Przecież mogłam się tego spodziewać.

3.

Emilia urodziła się w 1939 roku, w grudniu. Druga wojna światowa rozpoczęła się ledwo kilka miesięcy wcześniej. Pierwsze bomby spadły na Wieluń, a Emilia mieszkała siedem kilometrów dalej, czyli w innym świecie. Dziś te światy dzieli pięć minut jazdy samochodem.

W którymś momencie życia, nie wiem, którym, Emilia przyjęła za pewnik, że jej przetrwanie i zachowanie o niej pamięci warunkowane będzie liczbą posiadanych przez nią rzeczy. Zaczęła od małych – jak figurki, chusteczki, kamyki. Potem lampy, dywany, pościel, następnie ciągniki i inne maszyny rolnicze. W końcu drzewa, tuje i stodoła. Na działce, na której mieszkała, stały dwa domy, które również traktowała kolekcjonersko. Ogrom posiadanych przez nią rzeczy mógłby zastanowić najwytrwalszego zbieracza. Nie pozwalała nic wyrzucać, niczego się pozbywać. W najstarszym domu na działce, w którym mieszkała do lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, ulokowała niemal całą swoją przeszłość. Stare meble, drzwi, okna, nikt tego nie ruszał. Jedynie czas, który wypocił z rzeczy kolory, starł je do gołego materiału i przyoblekł w pajęczynę, szczątki owadów, kurz i brud.

Kilkadziesiąt lat później sprawy wyglądały następująco: Emilia została babcią, a liczba nagromadzonych rzeczy rozrosła się do olbrzymich rozmiarów. Wszyscy się denerwowali i rwali sobie włosy z głowy, dorzucając je do i tak pokaźnego zbioru.

Kiedyś wróciłam z zakupów do domu. Zauważyłam, że przed domem stał zaparkowany golf „piątka”. Nikogo nie widziałam, cisza – zastanawiająca, wypełniona skrzekiem zimna. Zaparkowałam, wyszłam z samochodu. Usłyszałam wnet krzyki teścia i teściowej. Babcia coś mruczała do nich. Wyjrzałam za róg budynku, skąd dochodziły dźwięki, a tam babcia ciągnęła za jeden koniec dywanu, a teściowa za drugi.

– Mama, czy ty oszalałaś? Wyrzuć to! – teściowa darła się, próbując przechwycić dywan.

– Babka oszalała – oznajmił teściu, jakby ktoś się temu jeszcze dziwił.

Babcia ni to się śmiała, ni to dziwiła, najwięcej była zdenerwowana, a ona łatwo nie pokazuje po sobie takich rzeczy. Czasem zadziwiająco trudno zgadnąć, co jej chodzi po głowie.

– Oszaleli, dobry dywan chcą wyrzucić – odpowiedziała, zwracając się do córki i zięcia w trzeciej osobie.

– Co tu się dzieje?

Weszłam w żywą akcję, z jednej strony chciałam być jej uczestnikiem z banalnego powodu – by być, ale z drugiej, im dłużej obserwowałam ludzi tracących nerwy, tym sama więcej ich zużywałam, więc od razu zaczęłam się wolno wycofywać.

– Babka położyła na śniegu dywan, mówi, że wypierze, a to gówno przecież mole już zjadły i pies na to srał – odpowiedział spokojnie teściu.

Teściowa się wydarła:

– Mama, przecież to staroć! Gdzie ty mówisz, że do pokoju wniesiesz?!

– Dobry dywan, dobry dywan to jest! – krzyczała babcia zza wypadłych zębów, jakby na arabskim straganie zachwalała swój towar.

– Babcia, zostaw to – do naszej akcji przystąpiła piąta osoba, Łukasz. – Zostaw to babcia, bo zaraz się zdenerwuję.

– Kolejny – powiedziała babcia, patrząc na mnie z rezygnacją. – Patrz, co oni wyczyniają, dobry dywan chcą wyrzucić – zwróciła się do mnie bezpośrednio.

Dlaczego do mnie? Wyglądałam na sojusznika w walce o posrany i pogryziony przez mole dywan? Ach, może dlatego, że dotąd się nie odezwałam.

– Ja też uważam, że to trzeba wyrzucić – dorzuciłam swoje trzy grosze, obierając właściwą stronę. Zdecydowałam się wejść do domu, ponieważ odniosłam silne wrażenie, że dalszy bieg wydarzeń i dyskusja będzie jałowa. Nic z niej nie wyniknie, wszyscy będą niezadowoleni, zdenerwowani i zziębnięci.

Po jakimś czasie do domu weszła teściowa.

– No, i co z dywanem? – zapytałam ją, jak weszła na górę, oznajmiając swoje przyjście pukaniem w boazerię.

– Nawet nic mi nie mów – gniewnie zmarszczyła czoło. – Babcia powiedziała, że nie wyłoży go w pokoju, ale i nie wyrzuci. Wypierze sobie, nienormalna. Na razie będzie go trzymać na dworze.

Biedny dywan. To już chyba lepszy los mojej torby. A mógł trafić do golfa „piątki”, trochę w nim pojeździć, zobaczyć to i owo, a potem zasłużenie zostać przekazany do kontenera na śmieci.

Po jakimś czasie dywan w ogóle zniknął. Nie pytałam, co się z nim stało, choć sądzę, że pod osłoną słonecznego dnia, gdy babcia oporządzała w kurniku, wymuszonym zbiegiem okoliczności trafił do dywanowego nieba.

4.

Jak miałam dwadzieścia cztery lata, kupiłam odkurzacz. Nie ja tak dosłownie, ale moi rodzice. Pokrótce sprawa wyglądała następująco: wydaje się, że w wieku dwudziestu czterech lat każdego stać na odkurzacz o niskim standardzie, taki do trzystu złotych (jak na 2014 rok). Jednak nie miałam podówczas pieniędzy. Ponosiłam koszty nauki i przygotowania do zawodu, a byłam na stażu, zarabiając na rękę około tysiąca złotych miesięcznie. Wszakże zobowiązałam się wobec Łukasza, że kupię odkurzacz.

Zapytałam się rodziców, czy nie podjadą ze mną pomóc mi w wyborze.

– Oczywiście, córeczko – powiedziała mama przez telefon. Nie znosiłam, jak zdrabniała wyrazy. Nawet teraz, jak to piszę, biorą mnie nerwy.

Umówiliśmy się na konkretny dzień i godzinę. Weszliśmy do Media Expert. Po przejrzeniu dostępnego towaru zdecydowałam się na granatowego Electroluxa.

– Zapłacę – powiedział tata.

– Tata, daj spokój, nie po to was prosiłam o pomoc – co po części nie było prawdą, ponieważ trochę liczyłam na wsparcie.

– Ania, daj spokój, masz swoją naukę i wyjazdy do Wrocławia. Kupimy ci z mamą odkurzacz.

– Daj spokój, Ania – zagdakała mama.

– Nie trzeba, po co, nie – odpowiadałam, kręcąc głową. Bawiliśmy się tak jakąś chwilę. W końcu się zgodziłam, ale dodałam:

– Nie mówcie nic Łukaszowi, nie chcę, by pomyślał, że to wy kupiliście odkurzacz. Będzie mi głupio, bo on wydał mnóstwo kasy na remont naszego mieszkania, a ja z zakupem odkurzacza sobie nie poradziłam.

– Ania, słowo, że nic nie powiemy – powiedziała mama.

– To będzie nasza tajemnica – dodał tata.

Przywiozłam do domu odkurzacz. Powiedziałam, że kupiłam sama.

Dodam tylko, to było nie do uniknięcia, że kilka miesięcy później byliśmy na działce u moich rodziców, toczyła się rozmowa w jakimś kontekście, a mama wypaliła:

– Tak, taki odkurzacz, jaki kupiliśmy Ani i Łukaszowi.

Spaliłam buraka, posłałam mamie moje najgorsze z morderczych spojrzeń, Łukasz taktownie zamilkł, a tata równie taktownie zanurzył usta i nos w piwie.

Granatowy odkurzacz marki Electrolux w cenie do trzystu złotych służył nam siedem lat. Odkurzałam nim dywany, ściany i sufity, przejeżdżałam po tapicerowanych meblach, sprzątałam przy jego użyciu samochód, teściowa też kilka razy pożyczyła go do golfa „piątki”. Spadł mi ze schodów, wylała się na niego woda. Wciągnęłam do niego kilkadziesiąt pająków, biedronek i muszek. U nas w domu zawsze było dużo owadów. Odkurzałam nim wokół kozy w salonie. Dwa razy zdarzyło mi się wciągnąć żarzące się odłamki węgielków, od tego zapalił się worek od odkurzacza, a przez górne otwory ciągnął dym. Kiedyś podłączyłam go do gniazdka, coś strzeliło i pięć dni byliśmy pozbawieni prądu.

Odkurzacz w siódmym roku współpracy zaczął umierać. Jego przypadłością była powolna choroba, zakażająca po kolei wszystkie jego części. Rura zapchała się na amen, odpadły kółka przy szczotce, przepaliła się dziura w filtrze, a sam filtr zapychał się wciąż kurzem. Dobił go także nasz pies. Pojawił się w piątym roku odkurzacza, a wraz z nim mnóstwo sierści. Jej ilość wyczerpała jego możliwości, w końcu padł trupem.Raz, w łazience, przestał ciągnąć. Wyjęłam rurę, potem ją zdjęłam, oczyściłam filtr, ale zabiegi te na nic się zdały. Najpierw uderzyłam ze złością rurą o płytki, potem pytałam na głos: „dlaczego?”, aż pogodziłam się z tym. Przebycie całego cyklu emocji zajęło mi pięć minut. Sięgnęłam po ścierkę od kurzu, była jeszcze mokra i pachnąca płynem, i przetarłam go dokładnie. Wyodrębniłam mój własny rytuał, wyszykowałam odkurzacz do niby-trumienki. Wyciągnęłam go z łazienki, już nie targając ze złością, ale delikatnie odłożyłam na schodach.

– Siedem lat, kupa czasu – powiedziałam do niego.

Zjawiła się teściowa, bębniąc palcami o boazerię w przedpokoju.

– Puk, puk, jest tam kto?

Ano, ja byłam. Przeszło mi przez myśl, że pozbyć się odkurzacza nie będzie tak łatwo. Po pierwsze, to taki sprzęt, że babcia już na pewno nie przepuści go przez swoje bramki. Po drugie, będzie kilka miesięcy jeździł w golfie „piątce”, jeśli uda nam się go przenieść, a szkoda, bo dla niego, jak i dla mojej torby, lepiej byłoby trafić na śmietnik. Dlatego nie odezwałam się nic. Jeszcze nie byłam gotowa. Odkurzacz może odszedł ode mnie, ale nie ja od niego.

Po tygodniu teściowa ponownie zapukała w boazerię. Powiedziałam jej:

– Odkurzacz padł, na amen. Weźmiesz go w taki sposób, by babcia nie widziała i wyrzucisz na śmietnik?

– A co się stało?

– Ze starości – obie zrozumiałyśmy ten fakt.

Jednak nadal jakoś ciężko było mi się z nim rozstać. Przyszedł Łukasz, więc próbując znaleźć kogoś, kto mnie powstrzyma, powiedziałam:

– Odkurzacz się popsuł, już nieodwracalnie. Chyba trzeba go wyrzucić.

– Jesteś pewna?

– Tak, próbowałam wszystkiego.

– Sprawdzałaś filtr? Wyczyściłaś go?

– Łukasz, zrobiłam wszystko, przysięgam.

Zamyślił się i wciągnął usta do środka. Westchnął.

– No trudno, to przyniosę ci karchera. Będziemy nim odkurzać, a coś nowego kupimy, jak się przeprowadzimy.

Chodziło mu o to, że byliśmy w trakcie wykańczania nowego domu, a karcher był przemysłowym odkurzaczem, który przebywał dotąd w naszym stanie deweloperskim. Podjęłam jeszcze jedno:

– To słuchaj, powiem twojej mamie, by go wzięła i wyrzuciła.

– Tak, wezmę go i wyrzucę u nas, by babcia nie widziała – dodała teściowa.

Boże, w nim ostatnia nadzieja.

– Wiesz co, wstrzymaj się. Jeszcze na niego spojrzę. Póki co mamy karchera.

Dziękuję, co za ulga. Mój świat się nie zmienił, ale w zadziwiający i cudny sposób pozostał taki jak zawsze. Karcherem odkurzamy już drugi miesiąc, granatowy Electrolux stoi na schodach, nieużywany, jak relikt w muzeum. Boję się go dotknąć chociażby szmatką, by wytrzeć kurz, bo coś się stanie i całe siedem lat razem z nim obróci się w pył. Nie chcę go puścić, ale w końcu będę musiała. Doszliśmy do takiego etapu, że już go nie zauważamy. Jest jednym z nas, jest grajdołem.

5.

Moi rodzice w 1991 roku wprowadzili się do mieszkania w nowo wybudowanym bloku jedynie w towarzystwie moim, żółtych garnków z czarnym wzorem, które dostali w prezencie ślubnym oraz książek. Dopiero po miesiącu mama kupiła pierwszą rzecz do mieszkania – dywan do dużego pokoju. Natomiast książek było bez liku. Mnóstwo drogocennych tytułów, a drogocennych, bo z tyłu była nadrukowana na nich cena oznajmiająca „dwieście tysięcy złotych”, „pięćdziesiąt sześć tysięcy złotych” – według starych nominałów. Drogocennych, bo były zużyte, pożółcone, ze starodawnymi okładkami, królewskie przedmioty. Ktokolwiek do mnie przychodził, mówił to samo:

– Rany boskie, ile tu jest książek.

Mieli rację, bo w jakimkolwiek z mieszkań znajomych z kolei ja byłam, nigdy niemal książek nie widziałam.

Zawsze, nim rano wstałam z łóżka, patrzyłam na nie i czytałam tytuły opisane na brzegach, nie wiem ile razy przez te wszystkie lata. Cichy Don, Zbrodnia i Kara, seria z Albatrosa, Martin Eden, David Copperfield, Krzyżacy, dzieła Mickiewicza, Słowackiego, Kraszewskiego, encyklopedia PWN, Historia Literatury Polskiej. Pamiętam do dziś układ książek, jedna obok drugiej.

Potem sama zaczęłam się parać zbieractwem książek. Jedna leciała za drugą. Część wzięłam od rodziców, albo to wiedzieli, albo nie. Mama kiedyś do mnie powiedziała:

– Zobacz, mam tu książkę z tysiąc osiemset któregoś roku. Daję ją tobie.

– Super, dzięki mamo!

– Czemu rozdajesz nasz dobytek? – wtrącił tata.

Córce odmawia? Rozumiałam go jednak. Ja też jestem przywiązana do rzeczy. Nawet Łukasza karcę, jak sięga po coś, co należy do mnie. Nie lubię, jak mówi o czymś „nasze”, kiedy jest moje. Nie chciałam jednak rezygnować z książki, a na twarzy mamy malowało się już zwątpienie.

– Kiedy ją kupiłaś? – zapytałam.

– Dostałam.

– No kiedy?

– Jak byłam studentką.

– Więc tata nie ma do tej książki żadnych praw. To majątek nabyty przed zawarciem małżeństwa, czyli twój odrębny. Jeżeli nie rozszerzyłaś przedmiotów nabytych wcześniej, jak byłaś niezamężna, umową majątkową również na męża – a według mojej wiedzy nie zrobiłaś tego – to jest to tylko twój majątek i możesz nim dowolnie rozporządzać – wyrecytowałam jak z kodeksu.

– Ha! – mama triumfalnie krzyknęła. – Widzisz, ja sama decyduję! Masz Aniu, dbaj o nią.

– Dziękuję. U mnie będzie bezpieczna.

Schemat posiadanych przeze mnie książek jest niejednorodny. Nie kieruję się gatunkami, formą, rodzajem literackim. Jestem poszukiwaczem. Drobię wykałaczką w ciężkiej i bogatej w złoża skale, wytrącając okruchy i łapiąc te, które wydają mi się fascynujące, niejednoznaczne, trudne, wymagające, odmienne, ale też klasyczne. Szukam w książkach innych książek do przeczytania. W ten sposób dziergam schematy i nawet ich nie kontroluję. Czasem to przypadkowa iskra, a czasem żmudna robota.

Zacznijmy od Olgi Tokarczuk, dlatego, że może będziesz wiedział, o co chodzi. Dostałam na urodziny w roku 2019 Opowiadania bizarne i była to pierwsza jej książka, którą przeczytałam. Tak bardzo mi się spodobała, że kupiłam niemal wszystkie pozostałe, przyszły w jednej paczce. Łukasz powiedział:

– A po co zamówiłaś wszystkie?

– Łukasz, ta kobieta niebawem zdobędzie Nobla, to pewne. Książek szybko braknie, zobaczysz. A ja będę mieć je wszystkie.

Tak też się stało.

Potem w Księgach Jakubowych przeczytałam o encyklopedii Benedykta Chmielowskiego Nowe Ateny. Kupiłam ją, sprawiając sobie w ten sposób prezent na trzydzieste urodziny (później w ogóle zaczęłam kolekcjonować reprinty, jak Bartnictwo czyli hodowla pszczół dla zysku Teofila Ciesielskiego). W Biegunach Olga Tokarczuk wspomniała o Moby Dicku – oczywiście kupiłam. Skoro już kupiłam Melville’a, to przy okazji przyszło mi na myśl, by zamówić Philipa K. Dicka i Osamu Dazai (jak Moby Dick ma się do literatury Wschodu i science fiction? A jak one do siebie? Jak?) oraz serię żydowskiej twórczości Ester Singer Kreitman. Sięgnęłam po nią, bo czytałam Dwór Isaaca Bashevisa Singera. Jego brata książki też przy okazji kupiłam.

Jak wygrałam kiedyś trudną sprawę, powiedziałam: kupię całą serię Prousta. I kupiłam. Mówię – i kupuję.

Sprawiłam Łukaszowi prezent w postaci książek Stanisława Grzesiuka, jak najpierw jedną, to potem trzy kolejne. Jak spodobał mu się Mock, kupiłam ówcześnie cztery pozostałe pozycje z tej serii Marka Krajewskiego. Przeczytałam kilka kieszonkowych wydań Albatrosa od moich rodziców; potem klikałam na Google każdego pisarza i zamawiałam jego książki, co dotyczyło dla przykładu Lwa Tołstoja czy Knuta Hamsuna. Bez znaczenia było dla mnie, czy książka jest nowa, czy z antykwariatu.

W prezencie ślubnym dostaliśmy biografię Hitlera pióra Johna Tolanda. Skoro tak, to przyszło mi do głowy, by nabyć Archipelag Gułag Sołżenicyna. Jak kiedyś na kursie pisania ktoś wspomniał o Samotni Charlesa Dickensa – kupiłam Samotnię Dickensa. Potem ktoś napomknął o Jarosławie Iwaszkiewiczu – nabyłam opowiadania Iwaszkiewicza. Dostałam pozycję popularnonaukową Billa Brysona Krótka historia prawie wszystkiego. Po jej przeczytaniu był wysyp książek, przede wszystkim z dziedziny fizyki. Mam Hawkinga, Sagana, Carrolla, Greene’a, Tysona, Żbika, potem lekko przeskoczyłam do Richarda Dawkinsa i samego Charlesa Darwina.

Za każdym razem, gdy wchodziłam do wieluńskiej księgarni Globus, słyszałam:

– Co Ania, po książkę?

– Nie, tak sobie tylko popatrzę w tytuły.

I kupowałam – minimum dwie, czasem cztery. W domu było tak:

– Byłaś w Globusie? – pytał Łukasz.

– Wiesz co, przypadkiem, tak wyszło.

– Kupiłaś coś? – bardziej oznajmiał niż pytał.

– Tak się trafiło, Jarek mi niemal sam włożył do rąk, co miałam robić – odmówić?

Nie wiem, ile razy przeprowadziliśmy podobny dialog.

Jak odkryłam wydawnictwo Czarne, to zamawiałam już hurtowo, z każdej serii.

Jak przeczytałam kiedyś Márqueza Sto lat samotności, zamówiłam wszystkie jego książki.

Jak co roku oglądam rozdanie nagród Nike – tak zamawiam każdą z książek znajdujących się na krótkiej liście.

Raz obudziłam się wcześnie rano w którąś niedzielę. Na „Ale Kino +” leciał film Lampart. Obejrzałam pół godziny. W wyszukiwarce Google znalazłam informację, że film jest ekranizacją książki o tym samym tytule, napisanej przez Giuseppe Tomasiego di Lampedusę. Znalazłam wydanie z lat czterdziestych w jednym antykwariacie i, oczywiście, kupiłam.

Ludzie chcieliby mi kupować książki w prezencie na urodziny, ale boją się, czy trafią.

Ja z kolei boję się otwierać oczy i uszy, by nie dosięgło ich coś, co będzie kolejną iskrą zapalną.

To, co wyżej opisałam, to mały fragment całości. Władam moimi książkami jak surowa matka, która kocha po cichu. Na którąkolwiek nie spojrzę, pamiętam, w jaki sposób do mnie trafiła. Powoli wszystkie sczytuję, ale nadal nabywam ich więcej, niż jestem w stanie przeczytać. Wciąż są książki nieodkryte, takie, które zostaną napisane, a ja nigdy ich nie poznam i takie, tych mi żal najbardziej, które wydano w innym języku i są wspaniałe, a nie będą przetłumaczone na język polski. Fascynuję się książkami, ponieważ według mnie zawierają absolutną wiedzę i nie jest w stanie się temu przeciwstawić nawet osobiste doświadczenie.

Czytałam, że galaktyki łączą się w gromady, te z kolei w supergromady, a wszystkie supergromady siła wszechświata formuje we włókna, pełne zależności. Tak rozumiem właśnie mój grajdoł książek, jedna goni drugą, w każdej zawiera się tajemnica tego, dlaczego kupiłam następną i wcześniejszą. A Wszechświat się przecież rozszerza.

W moje ręce trafiła kiedyś książka Czarny Łabędź Nassima Nicholasa Taleba. Znalazłam w niej taki fragment w rozdziale zatytułowanym AntybibliotekaUmberta Eco, czyli jak szukamy potwierdzeńN.N. Taleb, Czarny Łabędź. Jak nieprzewidywalne zdarzenia rządzą naszym życiem, Poznań 2020, s. 35–36.[1]: „Książki przeczytane są znacznie mniej wartościowe od książek nieprzeczytanych. W takiej bibliotece powinno się znajdować tyle „wiedzy, której jeszcze nie posiadacie, ile tylko pozwala wam jej tam umieścić wasza kondycja finansowa, oprocentowanie kredytów hipotecznych i trudna obecnie sytuacja na rynku nieruchomości. […] Właśnie tak to działa, im więcej wiecie, tym więcej rzędów nieprzeczytanych książek macie w bibliotece. Nazwijmy tę kolekcję nieprzeczytanych książek antybiblioteką.

Mam swoją przeczytaną bibliotekę i nieprzeczytaną antybibliotekę. Mój zbiór nie jest jeszcze pokaźnych rozmiarów, jak dla mnie i na moje możliwości, choć moi goście co rusz wywalają gały (to bardziej dosłownie oddaje rzeczywistość, niż gdybym użyła słów: „otwierają szeroko oczy ze zdumienia”) na moją kolekcję i zastanawiają się: skoro mam trzydzieści dwa lata i przeszło czterysta książek, to ile będę ich mieć za dwadzieścia czy trzydzieści lat, zakładając, że zaczęłam książki namiętnie nabywać od lat pięciu? Matematyczny casus, ale uwzględnij jeszcze to, że kupuję ich z każdym rokiem więcej, nie są to przypadkowe książki, nawet jeśli przypadkowo nabywam o nich wiedzę. Każdą wcześniej sprawdzam. Kiedyś nie miałam na odkurzacz, dziś zostawiam miejsce na działce na własną bibliotekę. Czy do czegoś poprzez to zmierzam? Co jest moim celem? Myślę, że… posiadanie. Bo przecież wiedzę mogę też czerpać z książek wypożyczonych. Przekonasz mnie, że z innego powodu? Jestem ciekawa, z jakiego.

Czy, jak mi to kiedyś Łukasz powiedział:

– Gratuluję, przejebałaś naszą kuchnię.

6.

Każdy ma swój grajdoł i każdemu życzę, by się rozrastał. Ile nieprawdy jest w powiedzeniu: po co gromadzić rzeczy, skoro nie zabierze się ich ze sobą do grobu! Postawię kontrpytanie: a życie tu i teraz? Ile uroku jest w zbieraniu czegoś, co możesz nazwać swoją własnością! To, jakie posiadasz rzeczy, definiuje cię. Nie przez wzgląd na majątek, ale na to, w jaki sposób siebie określasz, na czym opierasz własną tożsamość.

O sobie sądzę, że niewiele we mnie tożsamości moich przodków jak u Kuby. Nie czułam nigdy, że mam korzenie, których jestem przedłużeniem. Sama tworzę własną historię w oderwaniu od innych ludzi, co jest egoizmem, szczytem buty bądź ich cnotą. Czy ta krótka historia o rzeczach, wyżej opowiedziana, mogła cokolwiek o mnie powiedzieć? Wydaje mi się, że tak.

Szkoda, że nie napiszę o każdej rzeczy z osobna, ale wiem, że nigdy bym ich nie objęła chociażby w ułamku części z powodu zawiłości czasu. Gdy pisałabym o czymś, co miałam, musiałabym napisać od razu, co mam teraz, a i pewnie wychodziłabym w przyszłość: co mogę lub będę mieć. Historia wówczas rozrosłaby się do rozmiarów, które wymknęłyby mi się z rąk, nie zapanowałabym nad tym. Nie da się zbadać świata całego, bo świata nie poznamy wtedy więcej, niż byśmy się skupili na małym mieście. A chodzi o to, by wrażenia nie były nazbyt ogólne.

Wiesz co, jednak to my mamy swoich właścicieli. Oby byli dla nas dobrzy.

Opowiadanie nadesłane w ramach konkursu „Snuj Story” 2022. Zostało wyróżnione drukiem w tygodniku „Nowy Napis Co Tydzień”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Anna Szrymska, Tabor cygański, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 153

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...