16.06.2022

Nowy Napis Co Tydzień #156 / Bardzo dobra książka o bardzo złym chińskim śnie

Upalny, szósty dzień szóstego miesiąca księżycowego. W górach Balou trwają żniwa. Z powodu zapowiadanych deszczy rolnicy uwijają się jak w ukropie, aby uratować zbiory przed zalaniem i zgniciem. W powietrzu unosi się kwaśny zapach potu, a upał i duchota powoli zaczynają zbierać swoje własne, krwawe żniwo.

Czternastoletni Li Niannian obserwuje znużonych, powracających z pola żniwiarzy. Ku jego zaskoczeniu z nadejściem wieczora mieszkańcy wsi wcale nie zapadają w sen – zamiast tego, z sierpami w dłoniach, rozpoczynają niewidziane nigdy wcześniej, zbiorowe „Wielkie Lunatykowanie”. Wraz ze zniknięciem słońca świat pogrąża się w ciemnościach, które rozświetla jedynie od czasu do czasu błysk noży, biel obnażonych piersi i purpura przelewanej krwi.

Dzień, w którym umarło słońce to oniryczna podróż w głąb najciemniejszych zakamarków chińskiej duszy. Yan Lianke uchyla drzwi, przez które dostrzec możemy wszystkie ze skrzętnie maskowanych chińskich namiętności. Bo Chińczycy to naród o duszy targanej mnóstwem żądz – czyli naród jak każdy inny. Czy chińskie namiętności różnią się od naszych, polskich? O czym śnią za Wielkim Murem? Czy naprawdę śnią inaczej od nas?

Jak lunatykują Chińczycy

„Pozwólcie mi opowiedzieć po kolei, co działo się przez tę noc i pół dnia” – z taką prośbą do panteonu chińskich bogów zwraca się czternastoletni narrator Niannian, nazywany w swojej wsi także „Głupim Niannianem”. To właśnie uznany za półgłówka syn właścicieli domu pogrzebowego „Nowy Świat” jako jeden z nielicznych mieszkańców wsi Gaotian nie poddaje się powszechnej fali lunatykowania i zdaje bóstwom relację z tego, co wydarzyło się w samym jądrze somnambulicznej ciemności.

Z relacji podzielonej na opis kolejnych geng (czyli tak zwanych „straży” będących tradycyjną miarą czasu w nocy, odpowiadającą około dwóm godzinom) wyłania się mroczny obraz społeczeństwa dającego upust długo tłumionym żądzom. Atmosfera powszechnego braku zahamowań udziela się nawet tym, których nie dotknęło lunatykowanie:

[…] ci, którzy nie lunatykują, korzystają z okazji, że inni lunatykują, i robią rzeczy jeszcze gorsze. Udawaczy było jeszcze więcej niż tych naprawdę lunatykujących. Dużo, dużo więcej.

Granica pomiędzy lunatykującymi a przytomnymi zaczyna zatem stawać się coraz bardziej umowna. Podobnie dzieje się z granicą oddzielającą dobro od zła. Sny narzucają rzeczywistości swoje prawa, a śniący zaczynają w końcu zawiadywać przytomnymi. „Dziwne, że ludzie wierzą w sny, a nie w jawę” – mówi do siebie Niannian, spoglądając na świat, który z geng na geng pogrąża się w coraz większym chaosie.

Jak lunatykują Chińczycy? Otóż:

[…] mają chyba zawsze twarze nieruchome i nieme jak cegły w murach miejskich. Oczy niby zamknięte, ale jednak otwarte. Niby otwarte, ale jakby zamknięte. Wywrócone białkiem na zewnątrz. Patrzą nie na świat, ale do środka siebie. Widzą to, co dzieje się w śnie. Ale nie widzą nic ze znajdującej się poza snem wioski i pozasennego świata. Nie widzą znajdujących się na zewnątrz snu drzew i traw. Chyba że takie drzewo czy trawa nagle przenikną do snu.

Według Yan Lianke „[…] przy tak zwanym lunatykowaniu człowiek zaczyna robić to, o czym najintensywniej myślał na jawie, to, co najgłębiej wyryło mu się w umyśle”. Pisarz ukazuje czytelnikowi trzy główne motory działań pogrążonych w somnambulicznym transie Chińczyków. Są to motywacje materialne, duchowe i te z pogranicza duchowości i materialności.

Do pierwszej kategorii zaliczyć można przede wszystkim żądzę bogactw. Gaotian zamienia się w gniazdo złodziei i szabrowników. Nawet dom rodzinny Nianniana, będący jednocześnie domem pogrzebowym, staje się celem kilku rabunków. W szale kleptomanii kradnie się dosłownie wszystko – nawet to, co nie ma większej wartości.

Mimo powszechnej demoralizacji w niektórych bohaterach lunatykowanie budzi jednak pragnienie duchowej poprawy i uzyskania przebaczenia za popełnione niegdyś przewinienia. I tak lunatykujący ojciec Nianniana postanawia przyznać się przed współplemieńcami do płatnego donosicielstwa i przykładania ręki do bezczeszczenia zwłok ich bliskich. Z kolei jedna z kobiet chce po latach udać się na posterunek policji i wyznać, że otruła swojego sparaliżowanego męża, aby oszczędzić sobie trudów opieki nad jego schorowanym ciałem. Próba odzyskania spokoju ducha pcha część z bohaterów do środków tak skrajnych jak samoponiżenie i samobójstwo.

Większość lunatyków pogrążona jest jednak w otchłani najniższych ze swoich namiętności. Żądze z pogranicza materialności i duchowości dają o sobie znać jako pragnienie władzy oraz rozpasanie seksualne. Jedni marzą o zamienieniu się w cesarza, a inni – o obcowaniu z jak największą liczbą kobiet. Łączy ich to, że ich żądze pozostają niemożliwe do zaspokojenia.

Nagle uderzyła mnie inna myśl. Czy i ja będę lunatykował? A jeśli tak, to co zrobię? Co takiego będę robił przez sen?

– zapytuje Niannian. Jest to także zaproszenie dla czytelnika do zadania sobie pytania: „a co najgłębiej wyryło się w moim umyśle?”, zaproszenie do spojrzenia w głąb siebie.

Co widać, a czego nie

Okulary, przez które Yan Lianke ogląda chińską rzeczywistość posiadają dość szczególne soczewki, dzięki którym pisarz dostrzega wszystkie podskórne, niewidzialne gołym okiem namiętności swoich rodaków – są to soczewki mitorealizmu. Czym jest mitorealizm? We wstępie do Kronik Eksplozji pisarz wyjaśnia:

Chińska rzeczywistość domaga się nowego sposobu pisania. Nieopisywalna historia i nieuchwytne fakty wymusiły powstanie tego, co nazywam mitorealizmem. Polega on na zastosowaniu zupełnie nowych, niepowtarzalnych środków opisu w celu wydobycia na światło dzienne tego, co zaciemnione, i na wierzch tego, co ukryte. […] Literatura kroczyć musi ścieżką duszy i ducha (a nie życia). Docierać do najgłębszych warstw świata, do samego jądra, którego aktywność inicjuje burzliwe reakcje na powierzchni rzeczywistościYan Lianke, Kroniki Eksplozji, tłum. J. Krenz, Warszawa 2019.[1].

Yan Lianke jest czułym obserwatorem otaczającej go rzeczywistości. Pomimo zarzutów o kreowanie zdeformowanej wizji chińskiego społeczeństwa pisarz od lat pozostaje wierny swoim przekonaniom i – nie schodząc z raz obranej ścieżki – zapytuje swoich krytyków:

Czyż malarz, który chce pędzlem oddać kształt i fakturę niewidocznego z zewnątrz koryta rzeki, zastanawia się nad tym, czy ma sens tempo jej nurtu i stopień wzburzenia powierzchni? Mitorealizm chce zmierzyć się właśnie z zakrytym przez wodę korytem rzeki i ukształtowaniem brzegu. Chce przedstawić te dwie trzecie góry lodowej, które ukryte są pod powierzchnią morza, i w ten sposób wyjaśnić, dlaczego ta widoczna gołym okiem jedna trzecia wygląda tak, a nie inaczejTamże.[2].

Literatura to opowiadanie świata, a nie jego odtwarzanie w skali 1:1. W tym także tkwi jej siła. Słowo pisane jest w stanie wydobyć na powierzchnię to, co jest niewidoczne gołym okiem – i właśnie ukazanie tego, co niewidoczne, choć decydujące dla formy tego, co widoczne jest celem większości dzieł Yan Lianke.

Dla kogo pisze Yan Lianke

W Dniu, w którym umarło słońce Głupi Niannian mieni się jednym z największych wielbicieli twórczości swojego sąsiada (błogosławieni, którzy potrafią śmiać się z samych siebie!), pisarza Yan Lianke (będącego według Nianniana najznamienitszym z mieszkańców ich wsi). Chłopiec stwierdza tam:

Wujku Yan, czy wiesz, że wszystko, o czym pisałeś dotąd w swoich książkach, to tak naprawdę opowieści z naszej wioski, z naszego miasteczka? A mimo to w naszej wiosce i miasteczku oprócz mnie nikt nie lubi twoich książek. Nikt oprócz mnie nie dałby rady przeczytać ich od pierwszej strony do ostatniej. Takie na przykład Opowieści rzek czy Opowieści z brzegów trzech królestw. Albo Legenda bohatera czy Trzech bohaterów i pięciu wspaniałych. Dla nich to są prawdziwe książki. A nie te twoje historie, które odkładają z niesmakiem po paru akapitach.

Yan Lianke wie, że nie jest w ojczyźnie szczególnie dobrze odbierany. Zarzuca mu się przecież, że jego pisarstwo jest ustawione pod kątem czytelnika zachodniego i to – koniecznie – czytelnika spragnionego obrazu „złych Chin”. Oskarża się go też o utrwalanie niekorzystnego i nieprawdziwego stereotypu Chińskiej Republiki Ludowej – a wszystko to oczywiście dla podniesienia sprzedaży swoich książek za granicą. No i jeszcze w celu otrzymania nagród – bo i na te nasz Yan jest rzekomo bardzo łasy… Pisarz wie o tych zarzutach i śmieje się z nich na kartach własnej powieści. Uprzedza swoich krytyków i pokazuje dystans do siebie, dzięki czemu podwójnie wygrywa ze swoimi oponentami.

Tak naprawdę Yan Lianke nigdy nie ogłaszał się reportażystą ani portrecistą Chin. Obraz wyłaniający się z jego dzieł z całą pewnością nie należy do szczególnie pochlebnych, ale też nie pretenduje do bycia „jedynym słusznym” czy też „jedynym prawdziwym” obrazem Państwa Środka. Każdy z nas ogląda świat swoimi własnymi oczyma i szaleństwem byłoby wymagać, by ktoś wyrzekał się własnej wizji rzeczywistości dla dobra bytów tak abstrakcyjnych jak państwa czy ich wizerunek. Jak odnotował Freud, artysta to neurotyk, który poprzez pracę twórczą dąży do samouleczenia. Yan Lianke z pewnością także pisze dla siebie. Ale nie tylko dla siebie. Pisze dla swoich rodaków, pisze dla Wschodu i Zachodu, pisze dla świata. Yan Lianke pisze dla wszystkich – w tym dla nas, Polaków.

Yan Lianke może i pisze dla Polaków, ale nie po polsku. Od tego, żeby Polakom przychylić importowanego, literackiego nieba są tłumacze. Praca translatorska jest powszechnie uważana za trudną i wymagającą. Tłumacze utworów z tych samych rodzin językowych narzekają na ogromną liczbę „fałszywych przyjaciół”, a tłumacze z języków mniej zbliżonych do rodzimego borykają się z koniecznością „pisania książki od nowa”. Tymczasem doktor Joanna Krenz od lat tłumaczy z chińskiego i nie narzeka, narzekać nie mogą także jej czytelnicy. Przekład Dnia, w którym umarło słońce zachowuje w swoim wygłosie zarówno typowy dla Yan Lianke humor i sarkazm, jak i niepozbawiony pewnego rodzaju współczucia ton narracji tak charakterystyczny dla tego wrażliwego whistleblowera zza Wielkiego Muru. Polska wersja ujawnia także ogromny talent tłumaczki i jej wiedzę z zakresu sinologii. Język chiński (Yan Lianke tworzy w mandaryńskim) nie jest bowiem ani bliskim, ani dalekim kuzynem języka polskiego, istnieje tam mnóstwo zwrotów, które przez niedoświadczonych translatorów ogłaszane są jako „nieprzetłumaczalne”. Tymczasem Joanna Krenz udowadnia, że nie ma zwrotów nieprzekładalnych, a jedynie takie, które wymagają większego nakładu pracy i wyobraźni językowej. Jednocześnie tłumaczka nie zasypuje czytelnika odwracającymi uwagę od fabuły przypisami, dzięki czemu powieść czyta się niemalże jednym tchem i łatwo zapomnieć, że obcuje się z przekładem. Właśnie to wydaje się najlepszym dowodem zarówno na uniwersalność twórczości Yan Lianke, jak i na kunszt tłumaczeniowy Joanny Krenz.

Yan Lianke, Dzień, w którym umarło słońce, tłum. Joanna Krenz, PIW, Warszawa 2022.

okładka

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adrian Skoczyński, Bardzo dobra książka o bardzo złym chińskim śnie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 156

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...