Nowy Napis Co Tydzień #042 / Mishima – mój bliźni
Spuścizna pisarska Yukio Mishimy znalazła w Polsce dobrych ambasadorów. Należy do nich niewątpliwie Beata Kubiak Ho-Chi ze swoim kongenialnym tłumaczeniem, dzięki któremu polski czytelnik może wreszcie zaznajomić się z Wyznaniem maski. Książka ta, wydana po raz pierwszy w 1949 roku, pod żadnym względem nie uległa przedawnieniu, stanowiąc jednocześnie klucz do odczytania dalszych losów Japończyka, prefigurację wewnętrznie sprzecznego życia zwieńczonego aktem samobójczym. W niniejszej recenzji właśnie ta umiejętność bolesnej nierzadko wiwisekcji, opatrzonej analitycznym komentarzem alter ego pisarza, będzie interesowała mnie najbardziej, choć odniosę się także do wojennego tła zdarzeń.
Zdaję sobie sprawę, że nawet najbardziej rzetelna interpretacja Wyznania maski nie będzie w stanie oddać bogactwa myśli, jakie kryje się za tym niezwykle dojrzałym jak na 24-letniego twórcę dziełem – dziełem, które w dużym stopniu zmieniło bieg nowoczesnej literatury japońskiej i otworzyło ją na wątki omijane do tej pory szerokim łukiem. Nie sądzę, aby mnie udało się na przestrzeni krótkiego szkicu powiedzieć cokolwiek nowego (i nie jest to wcale przejaw kokieterii), tak więc zadanie, jakie sobie ostatecznie postawiłem, jest proste: przekonać czytelników do wygospodarowania kilku godzin na lekturę omawianej przeze mnie powieści. Niech każdy na własną rękę zmierzy się z literacką legendą. Ja tylko nakładam maskę krytyka, a ściślej: poety bawiącego się w krytykę, który poprzez dyskurs krytycznoliteracki dowiaduje się czegoś o własnym procesie tworzenia.
*
Powieść Mishimy, jak wynika z informacji przekazanych w posłowiu do polskiego wydania, została napisana w ciągu zaledwie pięciu miesięcy. Niewiele jak na książkę tego kalibru. Czytając ją, odnosi się wrażenie, że była przygotowywana latami, choć niektórzy krytycy są zdania, że druga połowa Wyznania maski odstaje od pierwszej pod względem warsztatu i napięcia dramatycznego. Osobiście nie dostrzegam znaczącej różnicy – powieść Mishimy wydaje się bowiem spójną, logicznie uporządkowaną historią. Z pewnością nie jest ona „przegadana”, co stanowi zapewne efekt precyzyjnego planu Mishimy – przed rozpoczęciem prac nad książką młody autor przez trzy miesiące opracowywał zarys wydarzeń oraz konstrukcję. Głównym bohaterem, a jednocześnie narratorem jest Ko-chan. Rzecz jasna, postać ta została zaprojektowana w ten sposób, aby w miarę łatwo dopatrzeć się rysów samego Mishimy. Taki jest zresztą wyznacznik shishōsetsu, czyli „powieści o sobie” – chodzi o wiwisekcję własnej osoby. Japończyk nie osiągnąłby jednak tak zawrotnego sukcesu, gdyby nie wniósł do tej tradycji czegoś świeżego. Wyznanie maski było dziełem zawoalowanym, ponieważ pewne oczywiste fakty z życia Mishimy zostały pominięte. Ko-chan, choć stanowi alter ego autora, w żadnym miejscu powieści nie jest zaprezentowany jako pisarz (o czym zresztą wspomina Beata Kubiak Ho-Chi w swoim posłowiu). Nasuwa się pytanie, czy w takim razie reszta wątków opisanych w książce stanowi nieznacznie sfabularyzowane odwzorowanie w skali 1:1 życia autora, czy też jest wyłącznie sprytną grą, której reguły narzucił Mishima? Badacze jego twórczości twierdzą, że wypadki opisane w Wyznaniu maski odwołują się do autentycznych przeżyć i problemów pisarza, jednak ostatecznie nie wiadomo, jak tak naprawdę wygląda stosunek prawdy do fikcji w omawianej przeze mnie powieści. Sam pisarz nie ułatwiał zadania, mówiąc: „To, co ludzie odbierali jako pozy, było w istocie potrzebą ekspresji mojej prawdziwej natury. A to, co uważano za moją istotę, stanowiło maskaradę”. Tak czy inaczej nie jest to problem, który wydaje się kluczowy – zawsze dziwiła mnie, a jednocześnie drażniła, wytrwałość krytyków w dążeniu do ostatecznego odkrycia, na ile bohaterowie są zadłużeni w życiu samego twórcy.
Myślę, że siła Wyznania maski polega przede wszystkim na mistrzowskim w swojej prostocie ujęciu faktów – zmyślonych bądź prawdziwych – poprzez niezwykle racjonalne i wyważone środki wyrazu. W powieści czuć bowiem fascynację Mishimy klasycznym pisarstwem europejskim, na czele z Księżną de Clèves Marii de La Fayette. W największym skrócie: ideałem literackim była dla Japończyka proza przesycona psychologizmem, a zadanie twórcy polegało według niego na oddaniu najbardziej zniuansowanych stanów emocjonalnych. Czytelnik, który oczekuje od literatury zawrotnego tempa akcji czy niespodziewanych zwrotów fabularnych, raczej nie odnajdzie w osobie Mishimy przyjaciela. Powieść 24-latka, wydana tuż po wojnie, nie szafuje pokaźną ilością postaci (można ich policzyć na palcach obu rąk, zresztą niektóre występują epizodycznie), tak więc siłą rzeczy nie można oczekiwać od niej spiętrzenia mniej lub bardziej przypadkowych zależności. Cała historia zasadza się na bazie kilku kluczowych charakterów powieściowych: jest Ko-chan oraz jego rodzina, o której w sumie nie dowiadujemy się wiele poza pewną ilością szczątkowych szczegółów; są koledzy szkolni, w których główny bohater się podkochuje; w drugiej części książki na scenę wkracza uwodzona przez Ko-chana Sonoko i wywiązuje się banalna historia miłosna (ale jak opisana!). To właściwie wszystko. Całość powieści okraszona jest licznymi wtrętami eseistycznymi, momentami zbliżonymi do wywodu filozoficznego, i doprawdy trzeba pewnej dozy samozaparcia, aby nie pogubić się w nieco skomplikowanych konstrukcjach zdaniowych glancowanych przez Mishimę na wysoki połysk. I w tym właśnie punkcie uwidacznia się jego niezaprzeczalny geniusz, bowiem nawet gdy autor Złotej pagody, mniej lub bardziej, szarżuje na polu składni, trudno odnieść wrażenie, aby miało to służyć zwykłemu pozerstwu i udowodnieniu rzeszy czytelników, że mają do czynienia z twórcą, który opanował swoje rzemiosło w doskonałym stopniu. Jest wprost przeciwnie – dochodzi się do przekonania, że tak właśnie, a nie inaczej, te zdania powinny zostać napisane, aby oddać niuanse umysłu młodego człowieka walczącego o własną tożsamość seksualną, etyczną, intelektualną. Poniżej zamieszczam jeden z wielu przykładów analitycznych umiejętności Yukio Mishimy:
Nawet jeśli będzie słuchał, co nauczyciel mówi, to i tak niczego nie pojmie. Wtedy zostaną mu tylko dwie drogi – albo zejdzie na manowce, albo będzie usilnie udawał, że wszystko rozumie. Jego wybór zależy od tego, jaka jest jego słabość i jaka odwaga, a nie od tego, ile ich w sobie ma. Każda decyzja wymaga bowiem tej samej dawki odwagi, co słabości, przy każdej konieczne jest ciągłe, w pewnym sensie poetyckie, pragnienie bierności[1].
Schemat jest prosty: zacząć od zdania zarysowującego sytuację (krótki opis niezbyt rozgarniętego ucznia), następnie przejść do zdania analizującego możliwy przebieg jego dalszych losów (albo – albo), w kolejnych partiach tekstu wytoczyć działo o wydźwięku uniwersalistycznym, podszytym na dodatek aforystyczną siłą. Przepis na sukces powieściowy gwarantowany – i mówię to bez cienia ironii.
*
Jeśli psychologizm może zniechęcać niektórych czytelników, to warto dodać, że idzie on w parze z prymarną intencją przyświecającą Mishimie. Chodzi o uświadomienie sobie przyczyn sadomasochistycznych skłonności Ko-chana, alter ego autora. Wyznanie maski nie jest sztandarowym przykładem coming-outu (choć nie brak tutaj naturalistycznych opisów piękna męskiego ciała), a raczej nierzadko brutalną próbą dotarcia do najgłębszych pokładów skomplikowanej osobowości. Innymi słowy – psychologizm został tutaj skorelowany z metodą transgresyjną, która nie ma na celu wyłącznie szokowania czytelników. Czytając poszczególne akapity, można odnieść wrażenie, że tak właśnie Mishima mógł postrzegać świat.
Wyznanie maski przesyca nienaturalna dla młodego człowieka, a jednak wiarygodna, fascynacja śmiercią, perwersją czy masochistycznymi odruchami. Choćby taki passus:
Śmierć musiała być krwawa i, co więcej, musiała jej towarzyszyć cała ceremonia. Wykazywałem zainteresowanie wszystkimi formami kary śmierci […]. W miarę możliwości wybierałem broń prymitywną i dziką – strzały, noże, dzidy. I by agonia była dłuższa, należało celować w brzuch. Ofiara musiała wydawać przeciągłe, głębokie, bolesne jęki, takie przez które przebijała niewypowiedziana samotność. A wtedy, gdzieś głęboko, rozpalała się we mnie radość życia, odpowiadając krzykiem na krzyk ofiary[2].
Niesławny akt samobójczy Mishimy z 1970 roku nabiera w świetle powyższych słów ciężaru, tak jakby honorowe rozprucie brzucha było ukoronowaniem wizji, które pisarz przeżywał na jawie już we wczesnych latach życia. Co ciekawe, choć młodzieńcza powieść stanowiła niejako prefigurację końca Mishimy, to intencjonalnie miała pełnić rolę terapeutyczną, wręcz katartyczną. Jak bowiem inaczej rozumieć słowa zapisane w Notatkach do „Wyznania maski”: „Napisanie tej książki jest dla mnie odwrotnością samobójstwa”. Lepszym określeniem byłoby jednak „odroczenie samobójstwa”, bo za taką właśnie „kronikę odroczonej śmierci” można uznać powieść z 1949 roku. Kluczową figurą wyobraźni staje się dla autora Zakazanych kolorów święty Sebastian, namalowany ręką Guido Reniego (istnieje zresztą fotografia Kishin Shinoyamy, na której Mishima stylizuje się na przeszytego strzałami męczennika). Święty Sebastian był lojalnym dowódcą straży cesarza Dioklecjana, lecz, kiedy nawrócił się na chrześcijaństwo, skazano go na śmierć, po czym został przez chrześcijan otoczony czcią. Z kolei wśród środowisk LGBT jego wizerunki malarskie są uznawane za ważne ikony gejowskie. Paradoks ten jest dobrze widoczny w książce Mishimy: niemalże religijna epifania, wywołana głębią reprodukcji obrazu z albumu ojca, splata się z erotycznym uniesieniem głównego bohatera Wyznania maski:
Z chwilą, gdy ujrzałem ten obraz, całe moje jestestwo zadrżało z jakiejś pogańskiej rozkoszy. Krew zaczęła mi szybciej krążyć w żyłach, a mój organ po prostu zwariował. Ta olbrzymia część mojego ciała, wyglądająca jakby za chwilę miała wybuchnąć, niecierpliwiła się w niespotykany dotąd sposób, pragnąc, bym się nią posłużył, i dyszała oburzona moją ignorancją[3].
W dalszych partiach tekstu przytoczone zostały rewelacje Magnusa Hirschfelda, jakoby „przedstawienia św. Sebastiana znajdowały się na pierwszym wśród obrazów i rzeźb preferowanych przez dewiantów”[4]. Nawet dzisiaj, po 70 latach od wydania pierwszej edycji powieści, takie opisy mogą wprawiać w konsternację i wywoływać pytania o sensowność przytaczania dosadnych szczegółów, zakrawających o ekshibicjonizm.
Z homoseksualizmem Mishimy wiążą się także inne wątpliwości, dobitnie wskazujące na sprzeczności, jakie przenikały jego pisarstwo oraz społeczny wizerunek. Czy bowiem twórca wyraźnie skłaniający się ku homoseksualizmowi może stać się guru radykalnej prawicy? Wśród wielu innych paradoksów ten zaprzątał mi głowę przez jakiś czas po odłożeniu na półkę Wyznania maski. Odpowiedzi na to pytanie szuka w swoim artykule Piotr Bernardyn, słusznie zauważając:
Ruchy gejowskie kojarzy się zwykle z lewicowością i progresywizmem. Istnieje jednak część tej społeczności, wcale niemała, które swoje sympatie polityczne lokuje dokładnie w przeciwnym miejscu, skłaniając się ku formom autorytarnym czy faszystowskim. Poczucie, że są mniejszością, budzi w nich instynktowną niechęć do demokracji[5].
Następnie Bernardyn przytacza konkretny przykład: ponoć wśród członków Ligi Praw Człowieka – organizacji z czasów Republiki Weimarskiej, w skład której wchodzili homoseksualiści – co trzecia osoba popierała Führera. Fakt ten skłonił zresztą Maksyma Gorkiego do wypowiedzenia słów: „Usuńcie homoseksualizm, a faszyzm zniknie”. Tak więc zarysowany we wstępie akapitu paradoks – w kontekście przywołanych refleksji – wcale nie jest aż tak paradoksalny: Mishima, który nigdy nie przyznał się otwarcie do homoseksualizmu (mimo że wiele przekazów biograficznych uznaje ten fakt za niezaprzeczalny), może z powodzeniem posłużyć współczesnej radykalnej prawicy japońskiej za symbol ich postaw i postulatów.
Nieco inaczej przedstawia się kwestia, obecna zresztą w Wyznaniu maski: Ko-chan zachwyca się pięknem ciał swoich kolegów, jednak z wytrwałością godną schizofrenika podejmuje próby nawiązania bliższych relacji z kobietami, między innymi z Sonoko. I nie jest to wcale wątek poboczny, gdyż została mu poświęcona połowa powieści. Homoseksualizm zostaje odsunięty na bok, by pod koniec powrócić ze zdwojoną siłą – nie dodam tu nic więcej, aby nie odbierać potencjalnym czytelnikom satysfakcji z lektury. Wypada odnotować fakt, że prywatnie Mishima miał żonę i był ojcem; co więcej, wywiązywał się ze swoich rodzinnych zobowiązań, znajdując także czas na pisanie, mordercze treningi, a przede wszystkim na kreowanie swojego wizerunku, które ostatecznie – 25 listopada 1970 roku – doprowadziło go do tragicznego finału. Acte gratuit?
Pozostaje postawić pytanie, czy tak kontrowersyjne i sprzeczne w swej istocie życie, jakie stało się udziałem Yukio Mishimy, nie przesłania wagi tego, co najważniejsze, czyli jego dokonań literackich. Gdybym miał odpowiedzieć zupełnie szczerze, bez nakładania masek, powiedziałbym, że w tym przypadku dzieło wybija się na plan pierwszy. Reprezentacja dorobku autora Wyznań maski na polskim gruncie jest nadal skromna, ale sytuacja z roku na rok przedstawia się coraz lepiej. Na uwagę zasługuje praca tłumaczek: Beaty Kubiak Ho-Chi i Anny Zielińskiej-Elliott. Pozostaje żywić nadzieję, że spolszczone zostaną kolejne książki skandalisty (dzieła zebrane w języku japońskim liczą niemal 40 tomów, więc jeszcze sporo jest do nadrobienia). Warto czytać tę prozę, choćby dlatego, że w Polsce, oprócz Gombrowicza, nie było i nadal brakuje pisarzy, którzy by z taką determinacją podążali za najmroczniejszymi, najbardziej wstydliwymi instynktami, do których większość z nas nie chce, nie potrafi – bądź zwyczajnie boi się – przyznać.
Y. Mishima, Wyznanie maski, tłum. B. Kubiak Ho-Chi, Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 2019.