Nowy Napis Co Tydzień #158 / Ekspedycja w przeszłość
Z Andrzejem Krzysztofem Piechockim, bydgoszczaninem, emerytowanym profesorem nauk biologicznych, w latach 1961–2010 zawodowo związanym z Uniwersytetem Łódzkim, autorem czterech powieści
Bartłomiej Siwiec: Panie Profesorze, urodził się Pan w Bydgoszczy w 1938 roku. Chciałbym zapytać, jak Pan zapamiętał Bydgoszcz, gdy oficjalnie nazywała się jeszcze Bromberg?
Andrzej Krzysztof Piechocki: Mam sporo takich wspomnień, ale łączą się one głównie z ulicą Toruńską 40, gdzie spędziliśmy okupację, korzystając przez pewien czas z „normalnego” mieszkania (na parterze), a następnie z pomieszczenia byłej mleczarni, gdzie okno wystawowe zasłonięte było szafą. Ta niekorzystna zmiana była związana z pojawieniem się w Bydgoszczy Niemców z Rzeszy (głównie w roli policjantów lub funkcjonariuszy Gestapo), których lokowano w polskich domach.
W pobliżu była pętla tramwajowa oraz słynna „Strzelnica”, pełniąca rolę siedziby Hitlerjugend. Do dziś pamiętam ich przemarsze przy dźwiękach kotłów i werbli. Lubiłem na to patrzeć i nawet mi imponowali, dopóki jeden z nich nie walnął mnie pięścią w twarz z okrzykiem: ‒ Jak śmiesz, polski gówniarzu, nie zdejmować czapki, kiedy widzisz portret Führera!
Na pobliskiej Babiej Wsi, stromej uliczce biegnącej w kierunku Brdy, zimą zjeżdżaliśmy na sankach, latem pomykałem na hulajnodze (takiej na drewnianych kółkach). Zabawa z hulajnogą skończyła się wraz z pojawieniem się Horsta Lugnera – nieznośnego „berbecia”, który mi hulajnogę zabrał. Wywiązała się szarpanina, Horstowi pociekła krew z nosa. Przybiegła jego matka z interwencją, zagroziła rodzicom, że zamkną nas do lagru (działo się to w Niedzielę Wielkanocną 1943 roku). Dla uniknięcia dalszych scysji zamknęliśmy hulajnogę w chlewiku z kozą Cypą, która bez wahania obgryzła kierownicę. Podobnie postąpiła z dziełami Mickiewicza i Słowackiego, ukrytymi przed Niemcami w chlewiku przez ojca-polonistę. Jednym z najwspanialszych wydarzeń, które do dzisiaj pamiętam, był dzień, kiedy mama przyszła na podwórze i powiedziała:
‒ Masz, to dla ciebie – wręczając mi kawałek chleba grubo posmarowany masłem. – Od wujka Czesia, przysłał paczkę, on teraz jest na Wołyniu – dodała.
Żyliśmy w ciągłym strachu i trudzie. Ojciec pracował przy budowie zakładów chemicznych w Łęgnowie, w fabryce zbrojeniowej Lehnerta i przez jakiś czas w Kasie Chorych. Każda z tych prac niosła swoje cierpienia. W Łęgnowie niewyobrażalny trud łączył się z dźwiganiem betonowych płyt i podkładów kolejowych, w Kasie Chorych z pedanterią niemieckich urzędników-nadzorców (pracowało się przy otwartych drzwiach), u Lehnerta z jeżdżeniem taczkami i niebezpieczeństwem kontaktu z ostrymi skrawkami żelaza. Kiedy ojciec w Kasie Chorych zaprzyjaźnił się z niejakim Ringelhahnem, poczciwym drezdeńczykiem, obaj zostali zwolnieni „za niebezpieczne knucie”. W pracy trzeba było stawić się o siódmej, więc ojciec z trudem zwlekał się z „wojennego barłogu”. Pamiętam te ciężkie poranki. Pamiętam również rysujące się na suficie cienie robotników spieszących na przystanek. Mama w tym czasie szykowała kanapki z Brotaufstrich (marmolada z buraków) i gotowała zbożową kawę, rozlewając ją do fajansowego kubka i ocalałego z przedwojnia termosu. Ojciec wracał śmiertelnie zmęczony, wieczorami czytywał „Deutsche Rundschau”, bo było to jedyne źródło informacji, a zawsze można było znaleźć coś między wierszami, na przykład że ofensywa pod Stalingradem została ze względów taktycznych chwilowo przerwana.
Wiele wspomnień łączy się z niemiecką szkołą przeznaczoną dla polskich dzieci. Ta, do której ja uczęszczałem mieściła się przy dzisiejszej ulicy Bełzy. Panował tam iście pruski reżim. Z klas wychodziliśmy dwójkami, trzymając się za ręce, również przed powrotem z przerwy trzeba było ustawić się dwójkami. Nie wolno było mówić po polsku. Nie mieliśmy zeszytów, pisaliśmy na łupkowych tabliczkach, z jednej strony liniowanych, z drugiej kratkowanych. Napisy ścierało się gąbką zawieszoną na sznurku. Niemieccy nauczyciele wymuszali żelazną dyscyplinę. Za byle wykroczenie dostawało się po łapach albo „po mordzie” (ins Gesichtgeschlagen werden). Pod koniec wojennej zawieruchy (chyba od listopada 1944 roku) szkoła wraz z boiskiem służyła za punkt etapowy Niemców uciekających ze wschodu. Działy się tam dantejskie sceny: chorzy, ranni, niemowlęta, dzieci i ciężarne kobiety pomieszani ze zdrowymi „bykami”, walczący o wodę, porcję chleba i miejsce w wychodku! Do tego towarzystwo krów, koni, owiec i kóz broniących się przed psami.
Wspominam również widoki i scenki z miasta. Muszę tu wymienić: flagi ze swastykami demonstracyjnie eksponowane w dniu urodzin Adolfa Hitlera; modne Niemry spacerujące z trzymanymi na smyczy białymi szpicami; wagony tramwajowe, ławki w parku i lokale z napisami: Nur für Deutsche
Specjalnych wrażeń dostarczyło wkroczenie Armii Czerwonej. Ponieważ nacierali również z kierunku Torunia, każdej nocy mieliśmy ich na kwaterze (zajęliśmy puste mieszkanie po Lugnerach. Z krasnoarmiejcamibywało różnie, jedni częstowali nas zapasami, inni okradali (zwłaszcza żołnierki, łase na damską garderobę). Noc z 24 na 25 stycznia była wręcz dramatyczna (mieszkaliśmy tymczasowo w „normalnym” mieszkaniu na parterze). Około północy obudził nas brzęk tłuczonego szkła i huk walącej się szafy dobiegający ze „składziku”. Do sypialni wkroczyli dwaj pijani żołnierze. Jeden oświetlał nas latarką, drugi mierzył z kałacha. „Wy Giermańcy” –odezwał się lejtnant, widząc leżącą na stole „Deutsche Rundschau”, wkładaj laczki, rozstrzelamy cię na podwórku. Ojciec błagał o życie. Kiedy napastnik zobaczył maszynę do pisania, zapytał:
‒ To twoja pechatnaya mashinka
Ojciec kiwnął głową, Rosjanie opuścili mieszkanie. Następnego dnia, razem z ojcem i siostrą, ruszyliśmy w kierunku Śródmieścia, na domach wisiały polskie flagi. Był srogi mróz, jezdnia i chodniki wyścielone były zwłokami Rosjan, Polaków i Niemców, w większości pozbawionymi ubrań, oraz koni zastygłych w przedziwnych pozach. Z ciał koni wycięte były pośladki.
B.S.: Okupacja niemiecka skończyła się w Bydgoszczy w styczniu 1945 roku. Jak powszechnie wiadomo, stalinizm był systemem równie okrutnym, co nazizm. Ale perspektywa dziecka jest inna. Od 1945 roku uczęszczał Pan do szkoły podstawowej przy ulicy Świętojańskiej 20. I znów poproszę o jedno albo może o kilka slajdów, błysków z tamtego czasu.
A.K.P.: W porównaniu z okresem okupacji, to jednak było wyzwolenie. Można było mówić po polsku, a w szkole nie panował surowy reżim. Szkoła była przedzielona murem na część męską i żeńską. Klasy były przegęszczone, na przykład gdy byłem w trzeciej klasie, liczyła onapięćdziesięciu czterech chłopców, co samo w sobie stwarzało trudności w nauce i kłopoty wychowawcze, tym bardziej że brakowało podręczników, a „przerośnięte” roczniki mieszały się z „pisklętami”, do których sam należałem. Do zjednoczenia Partii
Mieliśmy znakomitego wychowawcę, świetnego pedagoga Władysława Wittstocka, specjalistę w zakresie pieśni chóralnej, dzięki czemu umiejętności muzyczne części uczniów stały na wysokim poziomie. Wybitnym przykładem jest tutaj Andrzej Bychowski, późniejszy aktor rewiowy i parodysta. Bywało, że gdy wypadło „okienko”, Andrzej śpiewał, a wszyscy słuchali z zachwytem.
Z innych ważnych dla mnie postaci wymienię doktora Andrzeja Florkowskiego, antropologa, jednego z dokumentalistów zbrodni katyńskiej, Michała Baranowskiego – polonistę, doktora nauk medycznych Andrzeja Martynowskiego, którego karierę zawodową pokrzyżował nieszczęśliwy wypadek. Specjalną atencją darzę wspomnienia o przedwcześnie zmarłym Maurycym (Andrzeju) Nowackim, wybitnym artyście grafiku i malarzu, bliskim przyjacielu z lat szkolnych. Razem wracaliśmy z „budy” (on mieszkał na placu Wolności, ja na Konarskiego), dyskutując o książkach, paląc pierwsze papierosy, bywało, że wstępowaliśmy na piwo. Ważnym elementem miejskiego krajobrazu byli w tych czasach wojenni inwalidzi, pozbawieni rąk i nóg lub siedzący na wózkach. Niektórzy grali na skrzypcach, inni na harmonijkach, żebrali na przeżycie.
B.S.: Liceum nr I ukończyło wielu wybitnych bydgoszczan, że wymienię choćby Mariana Rejewskiego – słynny kryptolog, który złamał szyfr Enigmy. Pan również jest absolwentem tej szkoły. Jak z perspektywy ponad sześciu dekad wspomina Pan ukochane przez wielu mieszkańców grodu nad Brdą liceum?
A.K.P.: Był to ważny i piękny w życiu okres, ale przypadł on na szczytowy czas panowania komuny (1952–1955), więc nastała indoktrynacja, zwłaszcza na nauce o konstytucji i lekcjach historii (w drugiej licealnej prawie przez cały rok przerabialiśmy historię Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii bolszewików). Najserdeczniej wspominam panią profesor Marię Wąskową, która umocniła we mnie i pogłębiła zamiłowanie do biologii. Mam wrażenie, że doceniała moje umiejętności, bo bywało, że zlecała mi prowadzenie lekcji, obserwując jej przebieg.
Grono pedagogów stanowili w większości przedwojenni nauczyciele, z trudem sobie radzący z nową rzeczywistością. Na poziomie była matematyka prowadzona przez profesora Gutowskiego („Gucia”), chociaż na lekcjach i klasówkach wiało grozą, podobnie było z chemią nauczaną przez profesora Dziubę. Fizyka była wręcz beznadziejna. Nikt nie słuchał, niektórzy puszczali samoloty. Dobrze wspominam geografię prowadzoną przez panią profesor Jadwigę Nowicką. Na wysokim poziomie był sport, mieliśmy własną halę i lodowisko, współpracowaliśmy z klubami.
B.S.: A jak rozpoczęła się Pana przygoda z pisaniem?
A.K.P.: Człowiek bywa istotą skomplikowaną i miewa różne zainteresowania. Ja „od zawsze” byłem biologiem i jednocześnie miałem humanistyczno-artystyczne umiejętności. Pierwsze opowiadanie W Brdyujściu wysłałem na konkurs „Wrzenie”, zorganizowany przez Koło Polonistów Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie, zdobywając II nagrodę w kategorii prozy.
Notatki prasowe pisywałem jednak od dziecka, publikując głównie w „Ilustrowanym Kurierze Polskim” (w tajemnicy przed ojcem). Zaś w czasie egzotycznych wypraw (Afryka Zachodnia, Sahara, Kongo) skrupulatnie prowadziłem dzienniki.
B.S.: W Pana debiucie literackim z 2009 roku zatytułowanym Ekspedycja powraca Pan do prawdziwych wydarzeń, a mianowicie do ekspedycji naukowej w Afryce, którą na przełomie 1974 i 1975 roku odbyła grupa młodych łódzkich naukowców. Pan był jednym z nich. Czy można powiedzieć, że tamta wyprawa, która stała się kanwą przyszłej powieści, była dla Pana przygodą życia?
A.K.P.: Była z pewnością przygodą życia. Zobaczyłem pół Europy (NRD, NRF, Francję, Hiszpanię i La Palmę na Wyspach Kanaryjskich) oraz osiem krajów afrykańskich: Maroko, Algierię, Nigerię, Niger, Dahomej, Togo, Ghanę, Wybrzeże Kości Słoniowej. Zachwycająca jest Sahara z jej olbrzymimi wydmami, ponurą, kamienistą hamadą i wyszczerbionymi szczytami gór Hoggar. W każdym z tych ekosystemów zbieraliśmy materiały naukowe. Mnie „podlegały” głównie bezkręgowce (skorpiony, pająki, wije, owady i inne). W czasie długiego pobytu w Ceucie kolekcjonowaliśmy też faunę morską. Dużo nam dały kontakty z miejscową ludnością, zwłaszcza Tuaregami, którzy odnosili się do ekspedycji nadzwyczaj przychylnie. Wracaliśmy drogą morską (znów nowa przygoda!). Zaokrętowaliśmy w porcie Tema w Ghanie na MS Krynica pod prawdziwym wilkiem morskim kapitanem Smoleniem.
B.S.: Starsi bydgoszczanie bardzo ciepło wspominają Pana ojca, działacza kultury, nauczyciela, Jana Piechockiego. W 2018 roku Galeria Autorska Jana Kaji i Jacka Solińskiego wydała Pana bardzo ciekawą książkę Obywatel Jan P. Opisuje Pan, jak w czasie okupacji hitlerowskiej ojciec cudem uniknął śmierci. Może Pan przybliżyć naszym Czytelnikom tę historię?
A.K.P.: Niemcy w pierwszej kolejności mordowali członków Związku Zachodniego, do którego ojciec nie należał. Nieostrożni członkowie Związku zostawili (podobno?) pełną listę związanych z organizacją obywateli w swoim biurze. Inna sprawa, że istotnym czynnikiem dla uwolnienia było i to, że ojciec jako nauczyciel traktował z równym uważaniem Niemców i Polaków. Mówił mi kiedyś, że chłopca-inwalidę, Niemca, chronił przed napastliwością kolegów. To był podobno syn jednego z przeprowadzających selekcję. Wielka rola przypadła z pewnością mojej mamie, świetnie władającej niemieckim, która interweniowała w sprawie męża u faszystowskich oficjeli.
B.S.: Od kilkudziesięciu lat na stałe mieszka Pan w Łodzi. Podejrzewam, że raz na jakiś czas odwiedza Pan swoje rodzinne strony. Co Pan myśli o Bydgoszczy, jakie zmiany są najbardziej charakterystyczne?
A.K.P.: Uważam, że miasto bardzo się rozwinęło, choć w Polsce jest nadal niedoceniane. Miasto wybitnie wypiękniało, co dotyczy zwłaszcza Wyspy Młyńskiej i „Opery na Wodzie”. Świetnym pomysłem był Myślęcinek
B.S.: Czy ma Pan jakieś plany wydawnicze na przyszłość?
A.K.P.: Kolejna, obszerna powieść jest całkowicie ukończona (w fazie „wygładzania” treści). Bohaterką jest bydgoszczanka, która robi karierę artystyczną w Paryżu. Akcja obejmuje prawie cały XX wiek, bo rozpoczyna się w roku 1900, a kończy w 1991. Tytułu nie ujawniam ze względu na plany „konkursowe”.
W zamyśle mam kilka następnych książek – przynajmniej trzy – i marzę o ich napisaniu, ale nie wiem, czy „zdążę” (mam osiemdziesiąt cztery lata).
B.S.: Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia!