28.07.2022

Nowy Napis Co Tydzień #162 / Nie widziałem, pamiętam. O wierszach Magdaleny Bielskiej

Wspomnienie!

Palce drętwego kurczu dotykały znów mego gardła. Błysk z jakiejś zapomnianej, dalekiej krainy tęsknoty zajaśniał mi, bezpośrednio i strasznie: mała dziewczynka w białym ubraniu, a dokoła ciemna łąka parku zamkowego, otoczona starymi wiązami.

Wyraziście ujrzałem znowu to wszystko przed sobą.

 

Gustav Meyrink

Lato 2003, lipiec. Żar na ulicy Karmelickiej stężały, jakby między kamienicami powoli przesuwała się bryła z gęstego tworzywa. Idę do Cudownych Lat, żeby raz jeszcze przeczekać bezpowrotnie miniony czas, przepuścić tłum, znieruchomieć. Potem wracam, wcześniej kupiłem bilet do Teatru Bagatela, na rogu ulic Krupniczej i Karmelickiej. Czuję się usztywniony, może dlatego że włożyłem garnitur, a nie znoszę tego rodzaju ubrań, tej okolicznościowej hucpy konfekcyjnej, a może dlatego, że dawno nie oglądałem żadnego spektaklu: zaraz się dowiem, że dziś nieliczni odwiedzają teatr w tak oficjalnym ubraniu. Idę sam i sam pójdę do teatru, a potem sam wrócę do domu. Zbliżam się do Cudownych Lat i widzę niebo tak oddalone, jakby mnie nie było, rozpięte nad placem Inwalidów, nad ulicą Królewską, widocznie zbyt daleko zaszedłem, Bagatela już była, i wtedy widzę: ja tu teraz przyjechałem sam, w ubraniu, co już nie pasuje, i nagle wchłania mnie krystaliczne tło tego nieba, wyprowadza za miasto, na łąkę. Blask mnie przywabia i blask mnie wypluje, odda mnie, zwróci miastu, jakby jego samotność była większa niż moja. Albo: jakby była czystsza.

***

Wiersze Magdaleny Bielskiej czytałem kilka lat później, wtedy było to kilka utworów nadesłanych do „Studium”, już nie pamiętam, jaka była wtedy pora roku, chociaż lubiłem odmierzać czas według pór roku, godziny były mniej gęste, mniej zawiesiste, minuty zbyt nieuchwytne, umowne okrucieństwo sekund przerażało mnie, i zatrzymały mnie tamte zapisy na chwilę, i później pochłonęły bez końca, i wtedy zrozumiałem, jakbym mógł w ogóle poezję zrozumieć, że wiersze Magdaleny Bielskiej mówią do mnie tak, jak mówią ludzie.

Żeby przypomnieć sobie, jaka wtedy była pora roku, mógłbym sięgnąć na półkę, gdzie stoją zakurzone egzemplarze tego pisma. Ale to było dawno, zresztą nie w tym rzecz. Nie sięgam.

***

Wiersze Magdaleny Bielskiej mówiły do mnie o starości, o przemijaniu, o nostalgii, o melancholii, opowiadały o samotności i obojętności. Wciągająca przyjemność, może rodzaj perwersji: pisanie w tak prosty, esencjonalny sposób o najważniejszych kategoriach uzasadniających, a zarazem ograniczających naszą tu obecność. O rzeczach najważniejszych. Bielska ustawiała je wobec daremności, wobec pustki, tak uważałem wtedy. Być może ta pustka zastępuje czas przeszły.

Być może ma wymowę nie tak nostalgiczną, jak to sobie zakładam, ale pojawia się na zasadzie ponadplanowego elementu, obojętnego żywiołu, który, sam w sobie nienaruszalny i nieuchwytny, zakłóca i niweczy ludzką orientację w rzeczywistości, tej namacalnej, osiągalnej przez zmysły. Zakłóca przez przechodzenie od rozległych perspektyw do śladowych detali – tak rozciągałem, tak wtedy myślałem.

Może właśnie to, co minione, to, co przeszłe niespostrzeżenie wypadło z rzeczywistości, więc pozbawiło ją pewnej całości, uspokajającego zamknięcia: „Kończy się dzień i nie zaczyna noc”, a zarazem na zawsze uczyniło obcą i obojętną: ją samą i postaci z wierszy, jakby skazane na „wzajemne / mijanie się, obojętne”.

***

Tak uważałem wtedy, w ciężkim dla mnie czasie, z którego przyszło mi się dźwigać z trudem i powoli, że Bielska ustawiała je wobec daremności, wobec pustki – teraz myślę tak rzadziej, z mniejszą żarliwością, więc: może Bielska tak pisze czasami, nie zawsze. Pisze wobec osamotnienia.

Wobec nicości.

***

Gdy później czytałem wiersze z Brzydkich zwierząt, widziałem to, czego sam wtedy, kilka lat temu wcześniej, nazwać nie umiałem, nie potrafiłem: „wznoszące się w ciężkim oddechu płuca / zawsze samotnie podróżującego”, ogarniał mnie „nieprzetłumaczalny smutek / opuszczonych miejsc, pustych ulic”, znów przybywała ta „samotność po ostatnim człowieku, nie do wymówienia”. Przeczucia i obrazy nagle nałożone na siebie, złączone.

„Te dwie kobiety zlały się we śnie – / nie chciałem tego tak powiedzieć” – teraz przypomniał mi się dwuwers Andrzeja Sosnowskiego, od niechcenia przybył ów żart, ot tak, żeby wypuścić powietrze spod skóry zbyt nastroszonego organizmu.

A wtedy pojawił się, zobaczyłem to mocno i ostro, „Późno w nocy, na ulicy staruszek i wpatrzony w niego mały pies” – i tak wyraźnie ujrzałem tę dwójkę, jak gdybym patrzył z bliska, ale nie dotykał. Pomyślałem o starym mężczyźnie, który w 2010 roku, kiedy zbliżało się Boże Narodzenie, w ortalionowej kurtce stał na placu Bieńczyckim w Nowej Hucie, na straganach piętrzyły się girlandy chińskich dupereli, dorocznie w jeden targ powszechny połączonych, padał śnieg, przenikał mnie trzaskający mróz, a on trzymał w rękach sosnową szyszkę pomalowaną srebrzanką, taką jaką dawniej malowało się kaloryfery, z napisem: „sysunia – 1 zł”.

Przyłapałem się, że może właśnie „To zostanie – wpatrzenie / i pustka zimowej ulicy”, choć pora roku wtedy nie miała znaczenia. Pomyślałem, że nigdy nic innego nie było. Czas był inny. Zawsze jest i będzie: jakiś inny czas, inne miejsce, odległe od moich, lecz w niepojęty dla mnie sposób moje. Ale przynajmniej: mogę uznać tę pustkę za swoją i w niej przez chwilę mieć swój dom przenośny.

***

Wiersze Magdaleny Bielskiej są jak wyzwanie rzucone pamięci, przypominają o zapisach z czasu przeszłego:

Tyżeś to i tak późno? Błędną miałaś drogę

Śród lasów przy niepewnym księżyca promyku...

Przy tych słowach płakałem, inaczej nie mogę,

Wtedy także się bałeś nocnych ptaków krzyku,

Szmeru liści...

Lecz przyszłaś.

To fragment z Maryli, jednego z ostatnich wierszy, jakie Kazimierz Wierzyński napisał przed wybuchem wojny, przed bezpowrotnym wyjazdem na emigrację.

A ta pamięć z Brzydkich zwierząt raz po raz nawołuje do spojrzenia w przeszłość i rozpamiętywania tego, co już nigdy nie wróci, i początkowo właściwie nie wiadomo, czy w ogóle kiedykolwiek wydarzyło się w widmowym świecie Magdaleny Bielskiej, ale potem widzi się, że tak, że musiało się zdarzyć, skoro nastał brak, wyeksponowany, w każdym momencie dotkliwy, nigdy nienasycony: „słyszeli szum; morza, które dawno minęło / i nie zostało zastąpione niczym innym”.

Bielska nie domaga się zwrotu straty, nie ma w jej wierszach spazmu, nie ma konwulsji. Nie ma żądania. Świadomość utracenia, które musiało nastąpić, nie została nigdy zażegnana, ale z tego, co pozostało, można wytworzyć, choćby nietrwałe, zaraz przemijające – spokój i wytchnienie. To w wierszach Bielskiej jest. Ta daremność pamięci powraca:

Falowanie skłębionego tłumu

obserwowane dziecięcymi oczami

jednym spojrzeniem,

które wchłania kolory,

kształty, ale wszystko z daleka,

obojętnie, przypadkowo

i od razu zapomina.

Bielska nie poprzestaje na samym opisie, ta pamięć przewlekła – choćby pragnęło się ją oddalić czy zniweczyć – nie daje spokoju, ustanawia świat równoległy, stwarza „wrażenie, że minione dni, chwile / dawno zapomniane / rozciągają się, ciągle trwają gdzieś niezakończone”. Być może równie daremny w liryce Bielskiej okazuje się czas – nie został nierozpoznany i wykorzystany w odpowiednim momencie, jeśli w ogólne mógłby istnieć odpowiedni moment – w efekcie teraz doskwiera i boli: „Za późno jest na kolędowanie / za późno, żeby bolało. / Teraz boli tylko / ja sam”.

Myślę: najgorsza, najnędzniejsza pułapka dla człowieka – mieć samego siebie. Nie o samotność chodzi, ale o patrzenie. O spoglądanie w ciemność własnych pielęgnacji, podczas gdy obok w świetle żyją ludzie cali w ranach. Myślę: to egoizm. To prawda.

***

„... To już las Bolcienik”.

Znowu: czytany nocą Wierzyński, Maryla.

Zaraz później myśl o starości, w wierszach Bielskiej wyraźnie obecnej, kiedy człowiek ponoć wie więcej. To nieprawda. Być może. Nie więcej wie, ale inaczej pamięta. Czasem istnieje nie w sensie rzeczywistym, ale w sensie wegetatywnym, kiedy już nie zmierza ku czemuś, ale wyłącznie egzystuje. To niepojęte. W chwilach tak ciemnych myśli poezja Bielskiej przynosi ukojenie:

Zatrzymana, ta chwila z dzieciństwa przywodzi tylko na myśl

niechęć do tego, co inni nazywają błogosławieństwem ludzkiej pamięci.

Wydaje się, że nie jest to błogosławieństwo.

I ważna była jedynie tamta chwila wtedy, nieważne, czy zapamiętana.

Przypomina mi także anegdotę memuarystyczną, niedawno czytałem Dziennik Máraiego i Pamiętniki Delacroix, więc może tam się na nią natknąłem, ale zapewne także pałęta się ów wic w rozmowach przy kominku w kamienicy ukochanej cioci obsikanej, jego wysłuchanie może okazywać się uciążliwie obowiązkowe, jak to pewien wielki malarz nakazał uczniom pójść na targ i przenieść na płótno to, co tam zobaczyli. Uczniowie gorliwie namalowali wszystko, co ujrzeli na targu, mistrz obejrzał prace, później je schował i rzekł: a teraz namalujcie to, co zapamiętaliście.

Widzę to w wierszach Magdaleny Bielskiej, to dla mnie ważne porównanie: między tym, co zobaczę, a co zapamiętam.

***

Brzydkie zwierzęta kupiłem w księgarni przy ulicy św. Anny w Krakowie, jeśli dobrze pamiętam, później dostałem, sama autorka mi dała, i to z dedykacją, o la, la!, Wakacje, widmo. Później, po kilku latach, czytałem Czarną wyspę, a jeszcze później Torfowy ogród z mostem i tygrysem.

Te wiersze do mnie mówiły o pustce, o przejmującej daremności ludzkiego starania, opowiadały o snach, o powrotach:

Powrót do miasta w upalny dzień,

[...]

Za oknem pojawiają się znajome ulice i budynki,

nie od razu rozpoznawane,

jakby wróciło się ze świata, w którym nie ma niczego

i cały nadmiar materii form bogatego miasta

nie zachwyca, budzi raczej zdziwienie i niesmak

nad pieczołowitością i mozołem, z którymi te formy były budowane.

Zatrzymywały mnie i przenikały. Przemoc wrażenia, przemoc zamyślenia. Siła nostalgii i siła pamięci wracającej na chwilę, ale bezbrzeżnej:

widok jak z książki dla dzieci

są takie zabawy, inne tu i teraz.

Wrażenie, że minione dni, chwile

dawno zapomniane

rozciągają się, ciągle trwają gdzieś niezakończone.

Myślałem o dzieciństwie, o twarzach pojawiających się wtedy w moich snach niemal każdej nocy, jakby tamten czas, miniony przecież, nie do odzyskania, przywoływał mnie z powrotem, wyglądał z miejsc dzisiaj pokrytych betonem, pomalowanych w barwy, które wypalają oczy, ale wciąż moich. Jakby to, co znałem, zapadło się pod ziemię, ustępując miejsca swojej zdeformowanej kopii. Myślałem: moje zimy wtedy i słupek w parku po urwanej latarni, widziałem go prawie czterdzieści lat temu, gdzie w zagłębieniu leżały śmieci i pierścionek. Gdy tam zajrzałem, zrozumiałem: zawsze muszę tęsknić. Usłyszałem nawoływanie tak przenikające, jak gdybym to ja sam zapragnął powrotu tego, co minione. Albo musiał go pragnąć, często albo zawsze, sam nie wiem.

Trwała ta chwila, spadanie:

Kurczowo chwytałeś się

wystających korzeni i traw, żeby nie polecieć w dół;

gdzie wolno, bezszelestnie, w lodowatej mgle,

szybowały czarne ptaki.

Magdalena Bielska mówiła do mnie bez cukrowania, bez pretensjonalności, bez użalania się nad sobą, tak aby żalu nie zamienić w lament, bez sentymentalizmu. Bez załamywania rąk. Zresztą „od początku świata nikt nie pomyślałby o załamywaniu rąk, gdyby aktorzy nie stosowali tego gestu jako szczególnie plastycznego” – znów: Golem, znów słowa Meyrinka. Przez poezję Bielskiej wiele sobie przypominam. Może zbyt wiele, sam nie wiem. Wyzwala wiele wspomnień, krzewią się w mojej głowie, wołają, czasem na próżno przyzywają mnie – może tak.

***

Wielu poetów mówi tak, jakby pisali. Magdalena Bielska pisze tak, jakby mówiła. Dla mnie to najważniejsze. A więc z poetką można porozmawiać. Z całą prostotą: porozmawiać. Więc tak: wiersz zawsze opisuje coś. Coś wyjaśnia. Każdy wiersz. Ale: istnieją wiersze, które pozwalają coś przeżyć. Tak mam z liryką Magdaleny Bielskiej, kiedy w wierszu Sen zapisuje:

Wreszcie jesteś pewny, uspokojony – nigdy tam nie byłem –

„nie widziałem, pamiętam”.

Wtedy przez chwilę wiem: jest obezwładniająca siła pamięci, ta nie podlega zużyciu. A może bywa, zjawia się jedynie czasami. Są także ci, którzy jej nie mają. Tracą pamięć organicznie, dzień po dniu – nie myślą o jutrze, o wczoraj – nie trzęsą się nigdy, idą. Zapominają.

***

Czarną wyspę i Torfowy ogród z mostem i tygrysem zgubiłem albo pożyczyłem, nie pamiętam już kiedy ani komu. Ale nie zapomniałem. Dziś przypominam sobie tamto drżenie, niepewność: „Nawet neutrino raz na biliony przypadków zderza się jednak z inną cząstką / (przynajmniej według aktualnego stanu wiedzy). Po co miałoby częściej?”, powtarzam w myślach zapis: „Tylko jedno na dziesięć milionów powiązań neuronów w mózgu / łączy się ze światem zewnętrznym. / Więc z jakim światem łączy się Agnieszka idąca przez park?”.

Myślę: początek lat 90. XX wieku, zima 1993 albo 1994 roku, w księgarnianych witrynach miasteczka piętrzą się sterty horrorów w siarczyście jaskrawych okładkach, wydrukowane na gazetowym papierze, później nazwano go ekologicznym, wtedy to był najgorszy rodzaj papieru, ale mniejsza z drążeniem w skorupie z naftaliny własnej, widzę więc książki Grahama Mastertona, Roberta Ervina Howarda, Michaela Crichtona, F. Paula Wilsona, a wśród tego edytorskiego dobrodziejstwa dostrzegam Jakpoznawaliśmy Wszechświat?, niewielką książkę Isaaca Asimova.

Kupiłem, przeczytałem.

Później, tak jak Czarną wyspę i Torfowy ogród z mostem i tygrysem, zgubiłem albo pożyczyłem, również nie pamiętam.

W wierszu Ciepło Magdalena Bielska zapisuje:

Świat, jego słońce, jego jeziora,

cząstki słabo oddziałujące na siebie i na materię,

są, owszem, widoczne

(czasem nawet łapane),

[...]

należą gdzieś indziej,

nie będą tu tworzyły żadnych związków,

nie będą układały się z nikim.

Tak właśnie staje się, tak bym to zobaczył: świat ukryty przed zmysłami, ale działający perfekcyjnie, niedostrzegalnie, funkcjonujący według swoich praw, poza granicami ludzkiego umysłu, za granicami poznania, lubię to kartoznawczo-rogatkowo słowotwórcze cudo. Coś jak „łosoś słońca”, karkołomnie przez Boba Dylana skreślony, później przez Juliana Kornhausera przywołany w tomie Zjadacze kartofli z 1978 roku, lecz na zasadzie: a może coś w tym jest, w tej rybiej sztuce szlachetnie galwanizowanej?

A więc świat, w którym „Nawet neutrino raz na biliony przypadków zderza się jednak z inną cząstką / (przynajmniej według aktualnego stanu wiedzy). Po co miałoby częściej?”. Powtarzam sobie cicho: po co? Powtarzam pytanie Bielskiej: „Ile istot w nas istnieje?”. Ile? – naciskam. Przywołuję:

jechałeś wtedy,

usypany z tajemniczych tkanek,

przez zieleń – czyjąś łąkę,

pełną skłębionych cząstek i fal.

Jak gdybym dopatrywał się zachwytu w tym, co nigdy nie może zostać nazwane, ale co nieustannie pracuje, a nawet mając nazwę, niczego nie żąda. Porządek świata nie zależy od nas, ale do nas należy. Na chwilę. Może inaczej: przypadł nam w udziale. Przypomina mi się św. Symeon, patron niemogących długo umrzeć, i ogarzy szczeniak, pod fizjonomią obu złożyłbym swój podpis nieświęty: znowu ktoś czegoś ode mnie chce.

Może jeszcze inaczej: porządek nie świata, ale Wszechświata.

A więc Asimov, wspomnienie jego książki, także: jego innych myśli, innych pism – ów koszmar, wyrastający nad wszelkie sadystyczne urojenia dowód, że żyję w Uniwersum, w którym nie ma nic oprócz wszechogarniającego i nieustannego przymusu, wiecznej walki i spustoszenia, a później odrodzenia, którego warunek to spustoszenie – to wszystko nie ma sensu ani celu, nie ma początku ani końca.

Myślę o moim przerażeniu i ekscytacji spektroskopią, kiedyś. O tym, że badając ciepło emitowane przez pierwiastki, astronomowie określili chemiczny skład gwiazd, że na podstawie analizy widm ciał niebieskich poznali temperaturę powierzchni planet.

Myślę o Wakacjach, Widmie Magdaleny Bielskiej, o pewnej obserwacji albo przypuszczeniu, może stwierdzeniu:

Czerwony karzeł o imieniu Gliese 581

Ogrzewa swoim ciepłem nową planetę

Myślę: może wobec tego poezja, cała poezja i cała literatura to marne i ograniczone wymysły w odniesieniu do wiedzy przekazywanej przez astronomów. Cały kształt Uniwersum z jego mgławicami, kwazarami i pulsarami, wykrytymi i obserwowanymi przez radioteleskopy i radiospektroskopy to rzeczywistość niepojęta, ale widzialna i odczuwalna.

„Właśnie teraz, kiedy człowiek ulicy zaczyna wierzyć naukom, człowiek laboratorium zaczyna tę wiarę tracić” – zapis Bertranda Russella.

Albo czas, istniejący znacznie bliżej, bardziej namacalnie, mimo to z etykietką, jak gdyby instynktownie żartobliwym zaprzeczeniem: przecież to niemożliwe! Jak w wierszu Peryferie:

Narzędzia wykopane przez archeologów

datowane na więcej niż 10 milionów lat to dopiero początek

***

Myślę: wiersz Bielskiej Hen po zagładzie i zapis:

Kiedyś planeta pogrąży się w mokradłach,

podmokłe lasy będą parować gnijącym słodkim zapachem,

stare książki z papieru będą dryfować w miękkim bagnie,

krople brudnej wody utworzą gorącą mgłę.

Myślę: może jednak nie bledną teorie Genesis, może zbyt wiele przyjęły – pudru? uświęcenia? Księga Rodzaju opowiada historię Stworzenia. Ale o jedno słowo umysł się przewraca: „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię”.

To możliwe, jeśli Bóg był, jakkolwiek go rozumiem i nie rozumiem, i stwarzał – ale co znaczy: na początku? Co więc było przed początkiem: istniał Bóg, nie było świata? Tu może pękać żydowsko-chrześcijańska wizja stworzenia. W Uniwersum nie istnieje Czas ani Przestrzeń, nie ma ani początku, ani końca – współczesna kosmogonia i kosmologia rozumieją to. Albo: stwierdzają to. Kiedy człowiek staje wobec Uniwersum i zagląda do niego za pomocą swoich narzędzi, widzi coś, co jest i czego nie ma, ale co dla rozumu ludzkiego nie może mieć „początku”.

Więc: jeśli nie ma Początku, ponieważ być go nie może, nie ma także Końca, istnieje wyłącznie powtarzające się Nic, które jednocześnie oznacza Wszechświat.

***

A bliżej Bielskiej, bliżej samej przestrzeni w jej wierszach zbędnej, czasem natarczywej, oznaczającej nie tyle miejsca oswojone, ile abstrakcyjny i – przez to odległy – amalgamat schematów i form. Bliżej wersów poprzednio wspomnianych:

znajomych ulic i budynków,

nie od razu rozpoznawanych,

jakby wróciło się ze świata, w którym nie ma niczego

i cały nadmiar materii form bogatego miasta

nie zachwyca, budzi raczej zdziwienie i niesmak

nad pieczołowitością i mozołem, z którymi te formy były budowane.

Bliżej myśli nie o kunszcie architektonicznej wizji, ale o trudzie, który nadał jej ostateczny (być może) kształt. Ostateczny albo chwilowy. Bliższy planecie, przywołanej wcześniej, która „pogrąży się w mokradłach, a jej podmokłe lasy będą parować gnijącym słodkim zapachem”.

Może nie trzeba żadnych kosmicznych wizji. Myślę: Manaus, brazylijskie miasto nad dopływem Amazonki, Rio Negro. Na przełomie XIX i XX wieku, po wynalezieniu wulkanizacji, które nastąpiło wraz z rozwojem motoryzacji, ogarnęła je gorączka kauczukowa; z całego świata płynęły do niego dolary, marki, franki i guldeny. Przypomina mi się opera i elektryczne tramwaje w Manaus, o których prawie czterdzieści lat temu czytałem w książce Arkadego Fiedlera: wiem, że tę książkę mam, wiem gdzie, więc teraz nie polenię się, aby po nią sięgnąć:

Ale przede wszystkim Manaus miało operę, wybudowaną na wzór opery paryskiej i chyba tych samych rozmiarów. Dla kogo trzy czwarte wieku temu budowano operę, bogowie wiedzą. W tym majestatycznym gmachu – istne kuriozum puszczy amazońskiej – podobno jeszcze nie grano opery. Teatr był stale zamknięty, z wyjątkiem nielicznych dni co kilka lat, kiedy to dla honoru miasta sprowadzało się z Rio de Janeiro grupę aktorów, by wystawili jakąś farsę lub sentymentalno-ckliwe sztuczydło. Przed tym teatrem rozciągał się szeroki plac z bogatą mozaiką kamienną, lecz zaledwie kilkaset metrów dalej już stały pierwsze drzewa, groźne macki amazońskiej puszczy, rozległej na tysiące kilometrów we wszystkich kierunkach. Manaus miało tramwaje, których linie, obliczone ongiś na dalszy rozwój miasta, wychodziły daleko poza jego przedmieścia. [...] Wsiadłem do tramwaju i po piętnastu minutach byłem na końcowej stacji, w dziewiczym lesie, wśród lian, storczyków, zmurszałych pni, odurzających zapachów.

Może więc niekoniecznie kosmologia, kosmogonia, niekoniecznie Asimov, może zamiast apokaliptycznych zapowiedzi gra natury, w niej małe cuda:

Wakacje, czas urlopów.

Dzieci wrzeszczą na plaży, dorośli się kłócą.

Zapładniają kobiety, za którymi nie przepadam.

Sygnały z kosmosu: deszcz, słońce, plaga komarów.

A gra natury zawsze jest taka sama i jedynie od ludzkich oczu zależy, co w niej dostrzegą: bezwstyd czy wspaniałość.

Co się zapamięta, co się przypomni.

Dynamiczny, nieokiełznany rozwój Manaus gwałtownie przerwało założenie przez Anglików plantacji kauczuku w południowo-wschodniej Azji, a później wynalezienie kauczuku syntetycznego. Ameryka Północna i Europa nie musiały już sprowadzać kauczukowego soku z lasów Amazonii, a Henry Wickham, który sprowadził do Azji nasiona drzewa hevei, strzeżonych przez Brazylijczyków jak oko w głowie, przemycił je w skórach kajmanów: Anglicy potraktowali tę kradzież jako wspaniały wyczyn sportowy i finansowy, stąd dziś przy nazwisku Wickhama pojawia się wyraz „zdobywca”.

***

W wielu utworach Magdaleny Bielskiej widziałem letni przesyt, zmysłowe natężenie słońca, kolorów, zapachów, dzisiaj także je widzę, powtarzam: „Lipcowy wieczór, słodko pachnie maciejka, dzikie maliny czy wjazd do centrum / czerwonego, żarzącego miasta” mogłyby tu stanowić modelowe dowody żarliwości tego świata, gdzie pod płomiennym obrazem zewnętrznego przepychu skrywa się bezruch, tkwi stagnacja i jej odbicie przeniesione na relacje międzyludzkie: obojętność. Jak zapisała Bielska: „Nie ma tu konfliktu ani zgody, jest tylko wzajemne / mijanie się, obojętne”.

Na tej obojętności, na pustce tego rodzaju, na braku złudzeń, zapewne i tak nie dość niewyczerpanym, powstał poruszający świat, gdzie panuje „nieprzetłumaczalny smutek / opuszczonych miejsc, pustych ulic” i gdzie „Nie do wymówienia jest samotność / po ostatnim człowieku”. I ta samotność, i ta pustka – piękne. Przerażające.

***

Może znów: bliżej poezji Magdaleny Bielskiej, zapis z wiersza Fale:

Być może to ta sama szara pulsująca galareta,

z której wyłoniliśmy się – miasto z naszego dzieciństwa.

Wyłoniliśmy się i zaczęliśmy cierpliwie czekać,

aż drugi człowiek na nas spojrzy.

Jakbym czytał o tęsknocie za światem nieprzesyconym bodźcami, myślał: może im więcej bodźców, tym mniej świata. Albo jakbym czytał o przyjemnej bezwolności, może wspomnieniu, i przypominał sobie zapis z Prousta: „Wspomnienie jakiegoś obrazu jest jedynie żalem za pewną chwilą”. Poezja Bielskiej jest ekscytująca, ponieważ zachowały się w niej prastare warstwy języka, zapadłe, przypominające zaklęcia. Znów: słowa Vrieslandera z Golema, który mówi: „Czy to nie niewidzialny wiatr, nieuchwytny wiatr pomiata nami w tę i ową stronę – i nadaje kierunek naszym czynom, gdy nam roi się w zaślepieniu, że idziemy za naszą własną wolną wolą?”.

Przypominające o zwykłym życiu, jakby ślepym, oślepionym sobą samym, nie wyszydzonym, nie wydrwionym, ale zachwycającym w szybkości mijania, oglądania przemiany i zdumienia nią, jak w zakończeniu Królestwa z jej najnowszego tomu:

[...] Nadmorskie miasteczko faluje − burza kiedyś się kończy,

popiół idzie w górę i z powrotem. Trzy osoby w kaloszach, gdzie są?

Dzieci kupują tekturowe namokłe korony,

wsiadają w sportowe samochody i odjeżdżają.

Można zapytać: kiedy to się stało?

Kiedy dzieci się przesiadły do samochodów, kiedy dorosły?

Jak to się stało? Pytam.

Odpowiedzi nie ma.

***

Wtedy, prawie dwadzieścia lat temu, w lipcu, szedłem do Bagateli, żeby obejrzeć Skrzypka na dachu. Tewje Mleczarz, grał go Marek Litewka, kiedy przy weselnych stołach zgromadzili się goście, przejęty i poruszony, niemogący uwierzyć, że jego córka, mała Tzeitel, jest dorosła i wychodzi za mąż, śpiewa (przekładu nie pamiętam, więc podam oryginał): „Where is that little girl I carried?”.

Gdzie się podziała mała Tzeitel?

Nie wiem.

Nie ma jej.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Roman Honet, Nie widziałem, pamiętam. O wierszach Magdaleny Bielskiej, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 162

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...