Nowy Napis Co Tydzień #164 / Niepokój metafizyczny
Na pytanie, ile zna języków, odpowiada:
Mówić mogę swobodnie w jakichś 10 językach, natomiast czytać teksty – a w zasadzie o to mi przede wszystkim zawsze chodziło – to ze 20 by się uzbierało. Może 22 lub 23. Ale to się zmienia.
I tu w zasadzie czytelnik stoi na rozdrożu: czytać dalej, czy poniechać lektury? Jak bowiem wadzić się – a czytanie jest zawsze jakąś formą mocowania się czytelnika z autorem – z wypowiadającym te słowa Ireneuszem Kanią? Czy czytelnik, na przykład taki jak ja, któremu już sam język polski sprawia sporo trudności, może wejść w równy i uczciwy dialog? Przypuszczam, że Dariusz Czaja, który dokonał wyboru rozproszonych tekstów do omawianego zbioru szkiców, esejów, wykładów i wywiadów z Ireneuszem Kanią, sam stawiał sobie takie pytania. Dlatego też powyżej zacytowane słowa podają dopiero na dwieście dziewięćdziesiątej pierwszej stronie, a nie na jednej z pierwszych. Nie zmienia to faktu, że podczas czytania Długu metafizycznego nieustanie doświadcza się zabobonnego lęku, metafizycznego niepokoju.
Czytanie Ireneuszem Kanią
Zastanawiam się, ile książek przełożonych przez Ireneusza Kanię czytam rocznie? Myślę, że trzy, może cztery. Nie świadczy to bynajmniej o moich zaawansowanych przygodach literackich. Raczej o wszechobecności Ireneusza Kani. Bo przecież te trzy, może cztery książki, które przychodzą mi od razu na myśl, pojawiają się w mojej głowie właśnie dzięki powtarzalności nazwiska tłumacza. Czytam literaturę Ireneuszem Kanią – to zdanie jest prawdziwe, ale jego pełne znaczenie nie jest do końca uchwytne. Może też jest to swoiste przekleństwo tłumacza, że samemu staje się przezroczysty, że udzielając głosu innym staje się kimś w rodzaju medium, które jest mniej atrakcyjne od tego, co samo głosi? Pewnie i przed tym zagadnieniem stanął Dariusz Czaja, przygotowując Dług metafizyczny. Szkice, eseje, artykuły, przekłady, przedmowy i posłowia, wykłady i wywiady – jak to wszystko uczciwie przedstawić?
Aby zaprezentować osobowość oraz kunszt translatorski Ireneusza Kani, autor wyboru podzielił książkę na kilka części skupionych (umownie) wokół zagadnień buddyjskich, judaistycznych oraz poetyckich i literackich. W każdej z nich znajduje się przekrój z przebogatej działalności Kani. Czytelnik ma wrażenie powtarzalności – co jest w sumie zrozumiałe – Kania nieustannie bowiem zaprasza do swojego warsztatu tłumacza.
Tematyka poruszana na łamach Długu metafizycznego to wyzwanie intelektualne, które nie wszystkich zainteresuje. Przykładem niech będą rozważania, jak należy tłumaczyć termin manas – duch? myśl? – zaprezentowane w wykładzie Wokół interpretacji kilku pojęć buddyzmu. Z warsztatu tłumacza. Jednocześnie w każdej części znajduje się wywiad z autorem i trzeba przyznać, że nadają one książce lekkiego odprężenia, ratują książkę, dając czytelnikowi chwilę wytchnienia. W nich właśnie Kania daje się poznać z jeszcze innej strony.
Uchylone drzwi warsztatu
Zdecydowana większość tekstów w Długu metafizycznym dotyczy sztuki przekładu. Dzięki swojej wieloletniej pracy i obecności w literaturze Ireneusz Kania stał się żyjącym wzorem tłumacza. Jeśli ten zwrot nieco przeraża, to zapytajmy, kto ze współcześnie żyjących tłumaczy nie tylko nieustannie przekłada literaturę trudną, oscylującą wokół religioznawstwa i filozofii, ale także zabiera głos w sprawach fundamentalnych. Wgryzanie się, ba, pomieszkiwanie pomiędzy wersami przekładu, swoiste rozbijanie obozu między trudniejszymi zwrotami sprawia, że Ireneusz Kania zadaje pytania niełatwe. Jak sam pisze:
W istocie praca tłumacza jest niemal tym samym co praca egzegety; w każdym razie są to zajęcia bardzo podobne i pokrewne: jeden i drugi objaśnia słowa, pojęcia, teksty, szuka ich sensu i interpretuje. Egzegeza i przekład są formami tłumaczenia z jednego języka na inny, czy raczej z idiomu na idiom. Akt przekładu zresztą to coś niesłychanie banalnego; komunikując się z kimś innym – nawet w tym samym co on języku (langue – według terminologii de Saussure’a) – musimy jego indywidualny idiom (parole w tejże terminologii) przekładać na własny, interpretować wypowiedź rozmówcy. Dokonując jej interpretacji, tzn. ustalając jej sens, próbujemy odnieść ją do najwyższego wspólnego mianownika – wspólnej nam langue, tworu poniekąd abstrakcyjnego, jakby Platońskiej idei, nie bytującej wszakże nieruchomo w jakiejś sferze nadniebnej, lecz w sferze międzyosobowej, choć też nadindywidualnej, i nie nieruchomo, lecz w ciągłej zmianie w czasie i przestrzeni. Dlatego m.in. przekład, egzegeza, interpretacja nader często bywa zadaniem bardzo skomplikowanym, trudnym i problematycznym co do swych ostatecznych rezultatów. Tak problematycznym, że te rezultaty niemal nigdy nie okazują się ostateczne.
No dobrze, ale trzeba uczciwie postawić to pytanie: czy Dług metafizyczny jest książką jedynie dla wyspecjalizowanego czytelnika i czy przeciętny czytelnik, niewtajemniczony w arkana przekładów (jak ja), znajdzie w niej coś dla siebie? Przypuszczam, że dla tłumaczy niniejsza książka będzie nie lada gratką. Dla tych zaś, którym zagadnienia przekładów nie spędzają snów z powiek, książka może okazać się nazbyt hermetyczna. Niemniej jednak gdzieś na marginesach (albo raczej: między wersami) każdy czytelnik znajdzie dla siebie kilka frapujących fragmentów.
Przeglądając uwagi Ireneusza Kani o sztuce translatorskiej, zagląda się niejako na drugą stronę literatury. Autor Długu metafizycznego potwierdza, że tłumaczenie literatury jest zajęciem obarczonym dużym ryzkiem przy minimalnej satysfakcji zarówno materialnej, jak i psychicznej. Idealny przekład bowiem nie istnieje. Sama zaś sztuka przekładu to wedle Kani „próba rozwiązania kwadratury koła, przedsięwzięcie prawie beznadziejne”. Tłumacze z kolei to „plemię szaleńców Bożych”.
Z tak rozpalonego ogniska problemów wyciągnę jedynie dwa spośród kilku żarzących się pytań. Pierwsze z nich dotyczy swoistego terminu przydatności do czytania danego przekładu. Ireneusz Kania stwierdza wprost: pięćdziesiąt lat. To mocna wypowiedź padła po raz pierwszy w rozmowie z Zofią Zaleską zmieszczonej w książce Przejęzyczenie z roku 2016. W Długu metafizycznym w tekście Skleić rozbite lustro Kania doprecyzowuje tę myśl. Nie ma sensu powtarzać jego argumentów, warto jednak pokazać współczesną scenę literacką. W ostatnich latach doczekaliśmy się bowiem ciekawych tłumaczeń naruszających nieco zastygłą masę „kanonu tłumaczeń”. Dość wspomnieć nowe przekłady Ulissesa (Macieja Świerkockiego), Anne z Zielonych Szczytów (Anny Bańkowskiej), Opowieści kanterberyjskich (Jarka Zawadzkiego) czy wreszcie Boskiej Komedii (Jarosława Mikołajewskiego). Swoistym pytaniem literackiego detektywa jest to, czy impulsem do najnowszych przekładów nie była właśnie ta data „przydatności do czytania” wyznaczona przez Kanię.
Drugim zagadnieniem jest pytanie o odpowiedzialność tłumacza. Czy tłumacz powinien być odpowiedzialny nie tylko za to, w jaki sposób przekłada, ale również brać na swoje barki ciężar decydowania o ukazaniu się danego tytułu? W skrócie: czy powinien wpływać, decydować, a w konsekwencji kształtować gusta czytelnicze? Tłumaczyć tylko Wyznania Augustyna czy może Pięćdziesiąt twarzy Greya też? Jest to pytanie, na które najlepiej odpowiedzieć może tylko portfel tłumacza – i tu w zasadzie powinniśmy zamilknąć. Dolewając jednak oliwy do ognia, Ireneusz Kania jest zdania, że:
[…] tłumaczyć warto tylko dzieła pierwszej wielkości; nawet tych drugiego rzutu jest po prostu za dużo. Zacząć wypada od tych, których przekładów dotąd nie mamy w ogóle albo które w przeszłości tłumaczono z innych przekładów. Taka praktyka – w swoim czasie zło konieczne – dziś jest już nie do przyjęcia.
W dalszej kolejności idą te, których przekłady odegrały już swoją rolę, zestarzały się i należy je zastąpić nowymi. Skądinąd na tym polu dzieje się u na nie najgorzej: ukazują się nowe tłumaczenia Dostojewskiego, Dantego, Cervantesa… może kiedyś doczekamy także Prousta. Wzorcowa jest tu sytuacja z Szekspirem, którego twórczość – w całości albo prawie – mamy już w kilkunastu wersjach polskich; podobnie co się tyczy „modernizacji” naszego zasobu literatur klasycznych – greckiej i łacińskiej, a do pewnego stopnia również dawnego Orientu, zwłaszcza Indii i Chin.
Kania nie pasuje do stereotypu tłumacza, który mumifikuje się za biurkiem. Przeciwnie: mówi wprost o swojej wielkiej miłości do sportu. Rower, podnoszenie ciężarów, pływanie…
Wszystkiego sam się uczę. Łącznie z techniką w sportach. Choć tego akurat nie radzę, bo można nauczyć się z błędami, które potem trudno wyeliminować.
I to jest wielkie zagadnienie, które nie zostało podjęte przez rozmówców. Zupełnie jakby umiłowanie wysiłku fizycznego, stałe podnoszenie siebie i przekraczanie, było jakoś nieprzetłumaczalne… Zbyt intymne? Zbyt obce rozmówcom? Czytelnik sam musi zadecydować. Ireneusz Kania stwierdza jednak wprost: bez rwania sztangi, bez szaleńczego pedałowania nie byłoby tych tłumaczeń. Jakby duch i ciało stanowiło nierozerwalną całość – ot, jeszcze jedna lekcja Kani.
Ireneusz Kania, Dług metafizyczny. Eseje i rozmowy, wybór tekstów i posłowie Dariusz Czaja, Wydawnictwo Pasaże, Kraków 2022.