08.09.2022

Nowy Napis Co Tydzień #168 / Co nowego w młodym polskim kinie?

Ten, kto czuje potrzebę trzymania ręki na pulsie młodego polskiego kina, powinien co roku w pierwszych dniach czerwca jechać do Konina. To właśnie tam odbywa się OKFA (Ogólnopolski Konkurs Filmów Niezależnych) – jeden z najstarszych festiwali filmowych w Polsce, poświęcony wyłącznie projektom realizowanym przez amatorów bądź studentów szkół filmowych. Pierwsze szlify zdobywali tu niegdyś tacy twórcy jak Kuba Czekaj (Baby Bump), Paweł Maślona (Atak paniki), Bartosz Kruhlik (Supernova) albo Piotr Domalewski (Cicha noc). Ostatni z nich był zresztą podczas tegorocznej edycji jednym z członków jury głównego, które zmierzyło się z ponad pięćdziesięcioma pozycjami konkursowymi, starannie wyselekcjonowanymi spośród prawie dwustu zgłoszeń. Choć o nagrody rywalizowały filmy aktorskie, dokumentalne oraz animowane, to o przynależności do jednej z trzech kategorii decydowała nie specyfika formy filmowej, lecz kwestie czysto produkcyjne – oddzielnie oceniane były projekty studenckie, oddzielnie niezależne, a oddzielnie amatorskie.

Dominacja dokumentu

Ta osobliwa kategoryzacja z pewnością najbardziej przysłużyła się filmom non-fiction. Przedstawiciele kina dokumentalnego rozbili w tym roku bank, triumfując właściwie na każdym możliwym polu. Grand Prix w kategorii filmów studenckich trafiło do rąk Piotra Bielińskiego, autora Uwięzionej. Student Szkoły Filmowej im. K. Kieślowskiego poświęcił swój dokument Batoremu – młodemu transseksualiście przebywającemu w Areszcie Śledczym Warszawa-Grochów. Sportretował swojego bohatera w uważny, empatyczny sposób, charakterystyczny chociażby dla dokumentów Jacka Bławuta (dość oczywistym skojarzeniem jest film Born Dead). Paradoksalnie najbardziej autentycznie wypadają tutaj sceny rozmów – właściwie dyskusji Batorego z bliskimi, często orbitujące wokół delikatnej kwestii korekty płci. To w słowach, czasem niezręcznych i kłopotliwych, a czasem wręcz przeciwnie, najdobitniej przejawiają się lęki, nadzieje i aspiracje bohaterów.

W kategorii filmów niezależnych triumfowały natomiast Papierosy Mai Markowskiej. Dokument, który rozpoczyna się rejestracją pierwszej pandemicznej Wielkanocy, z czasem ewoluuje w wiwisekcję więzi rodzinnych i czułe pożegnanie z umierającym dziadkiem. Reżyserka funkcjonuje tu jednocześnie jako bohaterka filmu – wnuczka i artystka, malująca między ujęciami obrazy i pracująca nad animacjami, które stanowią klamrę kompozycyjną Papierosów. W programie tegorocznej OKFY znalazło się zresztą kilka dokumentów poświęconych osobom w podeszłym wieku (często dziadkom autora bądź autorki) – film Markowskiej zdecydowanie wybija się na ich tle, nie tylko za sprawą intermedialnej formy. Pomimo tragicznego zakończenia, brak w nim ckliwości i szantażu emocjonalnego, najpoważniejszych zagrożeń, jakie czyhają na tego typu projekty.

Największym wygranym 68. edycji festiwalu OKFA okazał się jednak Ten obrazek jest bardzo ładny Jakuba Ciosińskiego, zdobywając nie tylko nagrodę dla najlepszego filmu amatorskiego, ale również dwie nominacje do nagród im. Jana Machulskiego – w kategoriach „najlepszy film dokumentalny” oraz „najlepszy montaż”. I rzeczywiście, montaż jest tu niesłychanie istotny. To za jego sprawą Ciosiński buduje opowieść o trzypokoleniowej rodzinie, zderzając konwencję „gadających głów” z archiwalnymi nagraniami VHS swojego ojca – filmowca-amatora, dokumentującego rzeczywistość z pasją godną Filipa Mosza. Zarażony nieskrępowaną potrzebą filmowania już we wczesnej młodości, reżyser zamienił z czasem cyfrówkę ojca na telefon komórkowy – ujęcia zrealizowane za pomocą smartphone’a dopełniają eklektycznej formy dokumentu.

Problemy z filmem Ten obrazek jest bardzo ładny zaczynają się, gdy zaczniemy analizować go pod kątem etyki dokumentalisty. Głównym tematem jest tutaj nietrwałość relacji międzyludzkich – rozpadające się związki, zanik uczuć, niemożność komunikacji. Ciosińskiemu zależy na silnych emocjach, wyciska więc swoich bohaterów jak pomarańcze. Filmuje matkę w momencie kryzysu emocjonalnego, na przekór usilnym prośbom o to, by „porzucił ten temat”. W podobnym stanie widzimy jego dziewczynę, Natalię. Reżyser podchodzi do bohaterki z telefonem komórkowym, ignorując jej płacz, za nic mając wezwania o to, aby przestał nagrywać. Wszystko to, rzecz jasna, bardzo efektowne, pozostają jednak pytania o emocjonalną cenę tej efektowności. Podczas oglądania dokumentu Ciosińskiego myślałem o powodach, dla których kino non-fiction porzucił niegdyś Krzysztof Kieślowski. O tym, czy dokumentalista ma prawo sfilmować prawdziwą, ludzką łzę; sportretować bohatera znajdującego się w skrajnym stanie emocjonalnym. Myślałem też o zarzutach Marcela Łozińskiego względem debiutu Marcina Koszułki. Czy po obejrzeniu dokumentu Ciosińskiego autor Wszystko może się przytrafić również stwierdziłby, że reżyser „strzela z kamery” do własnych bliskich? Nie wiem. Jedno jest pewne: Ten obrazek jest bardzo ładnyTakiego pięknego syna urodziłam łączy zdecydowanie więcej niż tylko długi, zaczerpnięty z wypowiedzi bohatera tytuł.

O żadnych wątpliwościach natury etycznej nie było mowy w przypadku Poczekalni Aleksandry Folczak – moim zdaniem najciekawszego reprezentanta kina dokumentalnego na tym festiwalu. W sferze audialnej – telefoniczne rozmowy autorki z rodziną i przyjaciółmi. W sferze wizualnej – statyczne ujęcia bloków i kamienic. A wszystko to uchwycone niedługo po rozpoczęciu pandemii – w czasie, w którym życie na zewnątrz zamarło, przenosząc się niemalże całkowicie do środka. Choć opiekunami artystycznymi Poczekalni byli Jacek Bławut i Wojciech Staroń, to wydaje się, że artystycznej wrażliwości Folczak najbliżej do innego weterana polskiego kina dokumentalnego – Pawła Łozińskiego. Z łatwością można odnaleźć w jej dokumencie cechy charakterystyczne również dla Filmu Balkonowego: kreatywne wykorzystanie ograniczeń pandemicznych, instancja autorska obecna w filmowej diegezie, subtelne emocje i stronienie od psychodram, wreszcie – uniwersalizująca przekaz polifonia. Za to wszystko Poczekalnia została uhonorowana drugą nagrodą w kategorii filmu studenckiego.

Siła animacji

Niewiele gorzej niż dokumenty poradziły sobie w tym roku animacje. Drugie miejsce w kategorii filmów amatorskich zdobyła Dziura w reżyserii zaledwie piętnastoletniego Piotra Kaźmierczaka. W niecałych trzech minutach młodemu twórcy udało się opowiedzieć o poczuciu pustki i doskwierającej samotności, a to wszystko za pomocą prostej, klarownej metafory – tytułowej, wciąż powiększającej się dziury, siejącej spustoszenie na kartce papieru. Animacja, wykonana techniką wycinankową, przypomina pierwsze dzieła Jana Lenicy i Waleriana Borowczyka – nie tylko za sprawą formy oraz ekonomii środków, ale również pomysłowości i twórczej autonomii.

Do grona laureatów dołączyły również takie filmy jak C’est la vie oraz Wizyta. Pierwszy z nich, zrealizowany przez członków Ferajny Filmowej Kapok z Bełchatowa, powstawał około siedmiu lat, ze względu na chałupniczą metodę stop-motion, wykorzystanie plasteliny i niesamowicie długi okres postprodukcji (ciągnący się od końca 2016 roku). Udało się jednak stworzyć rzecz niezwykłą: przezabawną, surrealistyczną animację, której pod względem formy niedaleko do filmów Nicka Parka, duchowo jednak znajdującą się zdecydowanie bliżej szalonych projektów Nicki Lindroth von Bahr. Tak jak wyreżyserowane przez Szwedkę Brzemię, również i C’est la vie podejmuje egzystencjalne dylematy w lekki, musicalowy sposób, zyskując w ten sposób na atrakcyjności, a nie tracąc na jakości przekazu.

Wizyta to natomiast jeden z nielicznych filmów tegorocznej OKFY całkowicie pozbawiony ludzkiej perspektywy. Bohaterem jest szympans, który uciekając z płonącego lasu tropikalnego, trafia do opuszczonej, kolonialnej willi. Film Mateusza Jarmulskiego zadaje pytania o granice człowieczeństwa i z łatwością pozwala się interpretować w duchu animal studies oraz posthumanizmu. Najciekawsza wydaje się w nim jednak elegancka, czarno-biała forma, momentalnie kojarząca się z gipsowymi animacjami Piotra Dumały. To skojarzenie znajduje zresztą swoje uzasadnienie podczas oglądania napisów końcowych Wizyty – okazuje się bowiem, że autor Łagodnej był w projekt Jarmulskiego zaangażowany na etapie produkcyjnym.

Ostatnią z nagrodzonych animacji był Romans wschodni, do którego powędrowała nagroda Jury Młodych. Film Anny Jasińskiej ujmuje klimatem słowiańskiej ballady, jednocześnie zaskakując na wskroś współczesnym, feministycznym przesłaniem. Reżyserka twórczo przekształciła krążącą w rodzinnej wsi legendę, opowiadając niejednoznaczną historię nimfy, która swoim bezmyślnym zachowaniem doprowadza do śmierci kochanka i ściąga na siebie klątwę. Trochę w bohaterce z Balladyny, trochę z mitologicznego Narcyza – niełatwo z nią sympatyzować. A jednak gdy pod koniec filmu znajduje się w sytuacji bez wyjścia, stając do walki z reprezentującymi moralny porządek siłami przyrody – trudno jej nie współczuć i nie kibicować.

Niestety, zupełnie pominięty przy rozdaniu nagród został świetny Insekt Marcina Podolca – bodajże najbardziej ambitna animacja z całej stawki. Choć blisko trzydziestominutowy film oparty został na komiksie Sashy Hoomera z 2007 roku, to znakomicie koresponduje z otaczającą nas rzeczywistością. Bohaterowie mieszkają w postindustrialnej, gęstej od smogu metropolii. W każdej chwili mogą zarazić się tajemniczą chorobą, za sprawą której zaczynają nabierać cech owadzich. W zgodzie z literackim oryginałem Podolec kreuje kreskówkowo-apokaliptyczną atmosferę, łącząc ze sobą estetyczne wpływy gier komputerowych i komiksu: postaci w jego filmie wyglądają jak bohaterowie produkcji studia „The Behemoth” (Castle Crushers, Alien Hominid) przepuszczeni przez klimat kultowego już Limbo – mutujące, owadzie kończyny przywodzą na myśl zabieg znany chociażby z Black Hole Charlesa Burnesa. Amerykański komiksiarz egzorcyzmował w ten sposób traumy związane z epidemią AIDS, Podolec (w wolnych chwilach również twórca komiksów) bierze natomiast na warsztat temat zanieczyszczenia środowiska oraz pandemii – część bohaterów nosi na twarzach charakterystyczne, dobrze nam wszystkim znane maseczki, które nie były obecne w papierowym pierwowzorzeHoomera.

Na uboczu

Choć wśród członków Jury Głównego znalazły się aż trzy osoby związane na co dzień z produkcją filmów aktorskich, to przedstawicieli tego rodzaju kina nagrody raczej ominęły. Z wyróżnienia w kategorii filmów amatorskich mógł cieszyć się Michał Stenzel, twórca trzyminutowego Wild Boys, postmodernistycznego, mocno samoświadomego dzieła, w którym dziadek zmusza wnuka do odegrania „pojedynku w samo południe”. Reżyser zderzył gatunkową formułę westernu z absurdalnym humorem à la Quentin Dupieux, wysuwającym się na pierwszy plan za sprawą wykorzystania języka francuskiego. Wild Boys to szybki, celny, a przede wszystkim niezwykle zabawny strzał. Jeżeli chodzi o tegoroczną edycję, to porównać można go chyba tylko z (niestety nienagrodzonym) Końcem na dzisiaj Dominika Cywińskiego – niespełna dwuminutowym, wybornym żartem filmowym, w którym dziecięca zabawa na świeżym powietrzu zostaje przerwana przez gargantuicznych rozmiarów asteroidę.

Poza Stenzelem tylko kilku twórców próbowało swoich sił w formule kina gatunkowego. Pierwszy blok konkursowy otworzył Pokój Krzysztofa Jankowskiego – adaptacja opowiadania Stanisława Lema, a zarazem jedyny przedstawiciel kina science fiction w programie festiwalu. Zrealizowany całkowicie z prywatnych środków film Jankowskiego czerpie swoją siłę przede wszystkim z oryginalności literackiego pierwowzoru oraz przezroczystości efektów specjalnych, dzięki którym główny aktor (Wojciech Solarz) mógł wykreować nawet siedem ról jednocześnie. Co ciekawe, Pokój został zaprezentowany synowi Stanisława Lema, Tomaszowi, któremu finalny efekt przypadł do gustu – najwyraźniej podchodzi on do kwestii adaptacji filmowych nieco mniej radykalnie niż ojciec. Gorzej z gatunkowym anturażem poradził sobie Tomasz Pulchny, reżyser filmu Minus jeden. Zamiast mrocznego, trzymającego w napięciu thrillera z szalonym naukowcem w centrum, do życia powołana została groteska, zupełnie niekontrolowana, wymykająca się twórcy z rąk i pędząca w bliżej nieokreślonym kierunku. Zabrakło twardej reżyserskiej wizji – bez niej rozpada się cały świat przedstawiony, a wraz z nim zaludniający go bohaterowie (choć przyznać trzeba, że Cezary Żak, o dziwo, sprawdził się w roli oślizgłego proktologa znakomicie).

Najciekawszą propozycją, zahaczającą o kino gatunkowe, okazał się Stan zadowalający Macieja Białoruskiego – szalona opowieść o liderce branży ewaluacyjnej, zawieszona gdzieś pomiędzy westernem, horrorem i komedią romantyczną, estetyką gier wideo i ascetycznym wystrojem biurowców, Alicją w Krainie Czarów i Legendą o Królu Arturze. Narracja prowadzona jest na zasadzie strumienia świadomości, a porządkuje ją dynamiczny montaż skojarzeniowy, rodem z filmów Edgara Wrighta. Przejrzystość Stanu zadowalającego, przy całym jego konstrukcyjnym skomplikowaniu, to w dużej mierze zasługa Kosmy Kowalczyka – niesłychanie zdolnego studenta łódzkiej filmówki, pracującego jako montażysta chociażby przy Lombardzie Łukasza Kowalskiego (tegorocznym zdobywcy Grand Prix na festiwalu Millennium Docs Against Gravity).

Żadna nagroda nie trafiła do dwóch produkcji, które wyróżniały się na tle stawki nadzwyczajnymi walorami estetycznymi. W baśniowym, ulokowanym gdzieś poza czasem i miejscem Dniu matki Patryk Kaflowski zbudował interesującą paralelę pomiędzy losem rodziny ludzkiej i lisiej. Film zachwyca czarno-białymi, skrzętnie zakomponowanymi kadrami. Całkowicie rezygnuje ze słowa mówionego na rzecz kreowania onirycznej atmosfery – pozostaje w związku z tym dziełem wybitnie enigmatycznym, otwartym na różnego rodzaju interpretacje. Nie mniej tajemniczy jest Tramwaj Bartosza Reetza. Główną bohaterką jest tutaj młoda nauczycielka (w tej roli znakomita Marta Kurzak, wyróżniona nagrodą dla najlepszej aktorki), której życie zostaje zaburzone po przypadkowym spotkaniu w tytułowym środku lokomocji. Kobieta zaczyna poruszać się po cienkiej ścieżce między jawą a snem, zamknięta w ciasnych, czarno-białych kompozycjach – precyzyjnych, nieprzypadkowych, naładowanych znaczeniem jak w filmach Roberta Bressona.

Spore poruszenie wywołał seans Maszy Krzysztofa Chodorowskiego – filmu poruszającego kwestie społeczne w najbardziej otwarty, bezpośredni sposób. Bohaterkami są tutaj dwie Ukrainki pracujące na czarno w polskiej fabryce. Gdy jedna z nich ulega wypadkowi, druga, wbrew protestom cynicznego kierownika placówki (fenomenalna rola Witolda Dębickiego), postanawia wezwać pogotowie. Maszę ogląda się na krawędzi fotela, z gulą w gardle – dramaturgia budowana jest w naturalny, konsekwentny sposób, tak jak w najlepszych projektach Kena Loacha i braci Dardenne.

Dzieło Chodorowskiego nie przypadło jednak do gustu Piotrowi Domalewskiemu, który podczas publicznego omówienia filmów konkursowych oskarżył reżysera o plagiat, ostentacyjnie stwierdzając, że to tak naprawdę „jego film”. Autorowi Cichej nocy chodziło, rzecz jasna, o scenariuszowe podobieństwa z wyreżyserowanymi przez niego w 2017 roku 60 kilo niczego. Tam również centralnym punktem dramaturgicznym był wypadek przy pracy, któremu ulegał nielegalnie zatrudniony obywatel Ukrainy. Podniesione kwestie moralne (pytania o to, jaka jest cena ludzkiego życia, wybór pomiędzy dobrem jednostki a wspólnoty) rzeczywiście są podobne, tak samo jak poetyka długich ujęć i kamery prowadzonej z ręki. Chodorowski przestawia jednak akcenty – opowiada historię z perspektywy ukraińskiej pracownicy, a nie polskiego kierownika. Tworzy dramaturgiczny monolit, ograniczając metraż do niecałych trzynastu minut. Owszem, inspiracje są widoczne (to właściwie ten sam typ kina, posiadający określonych patronów), ale o plagiacie nie ma tutaj mowy. Domalewski zapomniał najwyraźniej, jak sam, realizując pierwsze krótkie metraże, pozostawał pod silnym wpływem swoich ulubionych reżyserów, kręcąc chociażby Obcego – film, który z łatwością można by pomylić z fragmentem Pewnego razu w Anatolii Ceylana. Zapomniał też zapewne o słynnych słowach Kierkegaarda, który z charakterystyczną dla siebie przenikliwością zanotował w Trwodze i drżeniu: „Każdy poeta, który kradnie, kradnie przecież od innego poety, jesteśmy zatem wszyscy równie nędzni”. Masza nie mogła więc liczyć na docenienie ze strony Jury Głównego, została jednak uhonorowana Srebrnym Medalem UNICA – nagrodą dla filmu, który „podkreśla solidarność między narodami, grupami społecznymi czy też pojedynczymi ludźmi”. Tym samym sprawiedliwości stało się zadość.

Po konińskim festiwalu jestem spokojny o przyszłość polskiego kina. Młodzi twórcy zachwycają swoją różnorodnością. W kinie dokumentalnym odnajdziemy zarówno humanistów, jak i skandalistów. Autorów rozpoczynających od portretowania członków własnych rodzin oraz reżyserów, którym swobodnie pracuje się z bohaterami i bohaterkami pochodzącymi z zewnątrz. Animacje zachwycają rozpiętością formy: od plastelinowych filmów stop-motion przez eklektyczne wycinanki po klasyczne rysunki wreszcie. W filmie aktorskim natomiast, nawiązując do klasycznego podziału André Bazina, rozpoznać możemy zarówno twórców wierzących w obraz, jak i w rzeczywistość. Umiejętnie posługujących się konwencjami gatunkowymi oraz takich, którzy sięgają po historie zanurzone w „tu i teraz”. O części ze wspomnianych w tym tekście osób, jestem tego absolutnie pewien, będzie już w niedalekiej przyszłości głośno.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jan Brzozowski, Co nowego w młodym polskim kinie?, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 168

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...