Nowy Napis Co Tydzień #017 / Ze strachu przed kolejnym lustrem. Świrszczyńska twarzą w twarz
Przyznam, że ucieszyłam się na myśl, że przypadnie mi w udziale zrecenzowanie Jeszcze kocham, zapisków intymnych Anny Świrszczyńskiej, opracowanych przez Wiolettę Bojdę, a wydanych nakładem Wydawnictwa W.A.B. Nie przestaję się zastanawiać, czy to Świrszczyńska trafiła na mnie, czy to ja trafiłam na Świrszczyńską. Jedno jest pewne: jakaś nić porozumienia między poetkami o podobnym bagażu życiowym i emocjonalnym musiała zaistnieć. Już od pierwszych stron lektury wiedziałam, że autorka zebranych w książce tekstów, której życie – poczynając od nazwiska, raz błędnie zapisanego w księdze metrykalnej i nigdy później nie sprostowanego – z każdym dniem układało się w jedną, wielką tragikomedię, zaintryguje mnie tak, jak potrafi intrygować nieprzeciętność.
Tym, co zdecydowanie ułatwia lekturę zapisków, jest umiejscowienie Świrszczyńskiej na tle szeroko rozumianego domu (domu rodzinnego, domu założonego z młodszym o piętnaście lat Janem Adamskim, czy wreszcie tego domu, który nie istniał, a którego poetka tak bardzo pragnęła), próba doszukania się zaczątków artyzmu i „poczucia sztuki” u poetki oraz ukazanie jej pełnej trajektorii literackiej, począwszy od niewinnego jeszcze zachwytu nad słowem, przez wydanie debiutanckiego tomiku, po uświadomienie sobie własnej poetyckiej nieuchronności.
Co znamienne, Bojda poświęca dużo miejsca kondycji finansowej Świrszczyńskiej, opisuje jej literackie wzloty i upadki, pokazuje, że dla piszącego los bywa szczególnie kapryśny, a sam piszący miota się bezustannie między sławą a „psim życiem”. Zresztą do tej metafory („Jak pies, którego wrzucili do wody i który próbuje się z niej wygramolić” czy „znowu zostanę sama jak pies”) Świrszczyńska odwołuje się bardzo często, ilekroć – czego pozwala się nam domyślać – wymyka się życiu albo z nim rozmija. Zastanawiające jest również to, że właściwie nie dzieje się na odwrót: to nie życie ucieka Świrszczyńskiej przez palce, choć ona sama – jakby dla zmylenia czytelnika – właśnie tak to przedstawia. W mojej ocenie to Świrszczyńska decyduje, na ile będzie w danej chwili żyć i ile z tego pozostanie w wierszu. Ona się bawi – raz z kokieteryjnym uśmiechem, to znów przez łzy – tym swoim życiem-nieżyciem.
*
Na osobną uwagę zasługuje przedstawienie zmian dokonujących się w twórczości poetki na tle wydarzeń historycznych, zwrócenie uwagi na fakt istnienia silnych zależności między momentem dziejowym a poezją, która – jak przystało na poezję zaangażowaną – nie mogła pozostać neutralna. Bojda pisze więc o dobrej i złej koniunkturze literackiej, o tym, jak druga wojna światowa zdołała przeniknąć między wiersze, wreszcie o paradoksie dziejowym, a konkretniej o nowej socjalistycznej rzeczywistości powojnia, kiedy to pisarze, ulegający propagandzie i zwiedzeni blichtrem, byli jednocześnie najbardziej i najmniej sobą.
Warto nadmienić, że tym, co decyduje o dużej wartości faktograficznej książki, są przypisy i komentarze redaktorskie. Bojda uwzględnia bowiem wszystkie istotne didaskalia zapisków, takie jak przekreślenia, pominięcia, a nawet odręczne rysunki wykonane przez Świrszczyńską. Sygnalizuje w ten sposób, że twórczość poetki wychodzi daleko poza jej teksty, co sprawia, że ich lektura staje się jeszcze bardziej wymagająca i ciekawa zarazem.
Co więcej, Bojda nie tylko opisuje uczucia bohaterów zapisków, ale również wnika w nie i szuka dla nich wytłumaczenia, zarówno w literackiej, jak i pozaliterackiej rzeczywistości. Stawia pytania retoryczne, które zachęcają do głębszej lektury. Każde „być może” redaktorki staje się „być może” czytelnika, który ma świadomość, że żadne słowo z omawianych w książce zapisków nie jest przypadkowe. Badaczka Świrszczyńskiej, z godną pochwały wirtuozerią, tworzy aurę tajemniczości i niedopowiedzenia, a przy tym stroni od kategorycznych sądów. Nie ocenia, nie potępia, a jedynie dostrzega i nazywa prawdopodobieństwa. Delikatne zaledwie przeczucie, że w omawianych listach więcej zataja się, niż ujawnia, dodatkowo wzmaga naszą – czytelników – czujność i podejrzliwość.
*
Z zapisków Świrszczyńskiej przebija obraz kobiety zadziornej, bezwzględnej („należy być egoistą, egoizm jest potrzebny do życia jak powietrze”), prawdziwej „baby”, jak poetka sama siebie określiła w tytule jednego z tomów, kobiety, która nie potrafiła zadowolić się przyziemnością, dlatego poszukiwała skrajnych emocji, przeciskała się między życiem a śmiercią, zdzierając przy tym łokcie i kolana, ale to pokiereszowanie, zamiast ją szpecić, jedynie przydawało jej uroku. Zebrane teksty ukazują także kobietę potrafiącą zachować dystans wobec siebie, nieszczędzącą sobie – być może na pozór tylko – niepochlebnych epitetów. Świrszczyńska, „nieśmiała i okropnie głupia życiowo”, urzeka czytelnika bezpardonowością. Osobiście odnoszę wrażenie, że ostatecznie ze wszystkimi udaje jej się pogodzić (z mężem, który odszedł do innej, z „niewygodną” córką, a nawet z kochankami, którzy dawali jej albo za dużo, albo za mało miłości), tylko nie z sobą, ze Świrszczyńską właśnie.
Jako kobieta wewnętrznych sprzeczności – bo i taki obraz Świrszczyńskiej daje się wyprowadzić z jej zapisków – na jednej szali stawiała miłość, na drugiej zaś – upragnioną wolność, niejako a priori postanawiając o tym, że jednego z drugim nie da się pogodzić. Konflikt, o którym pisze Bojda („między temperamentem a chęcią samorealizacji”), to jedno wielkie nieporozumienie, którym poetka uzasadnia swoją bezradność wobec losu.
Czytając teksty Świrszczyńskiej, nawet w oderwaniu od komentarzy redaktorki zapisków, odnoszę wrażenie, że poetka – w bezustannej pogoni za niedającym się zdefiniować szczęściem – stale przed czymś uciekała. Nie do końca wiadomo przed czym, być może przed prawdziwą, „odsączoną” z poezji Świrszczyńską. Tej ucieczce towarzyszył zresztą niewymowny strach, obawa o to, że któregoś dnia poetka zostanie zmuszona „do spotkania z sobą, twarzą w twarz”.
W chwilach największej rozpaczy czuła się „bezradna jak zwierzę, które przewrócono na grzbiet”. Wisiało nad nią widmo śmierci, na ogół ustępujące tylko widmom niepełnego życia i niedobrej miłości. A z miłością Świrszczyńska siłowała się szczególnie wytrwale. Odchodziła w niej od siebie, by ostatecznie wrócić w to samo miejsce. Z pełną świadomością tego, że świat wykreowany w „pisaninie”, a z nim każde miłosne uniesienie, pewnego dnia spłonie niczym dom z papieru, szukała czegoś innego, czegoś dużo trwalszego.
Myślę, że większość życiowych dylematów i niepewności Świrszczyńskiej dałoby się sprowadzić do pytania, które poetka zadaje w liście oznaczonym datą 12 stycznia 1970 roku: „Jak uciec z życia, żeby nie umierać?”. W poszukiwaniu szczęścia Świrszczyńska zdaje się krążyć wokół prawdy, jakby natchnienie poetyckie pochodziło od pojęć rozmytych, bliżej nieokreślonych. Raz tylko robi wyjątek i stwierdza, że szczęście ma dzień, miesiąc i rok: „Byłam szczęśliwa wczoraj 7 czerwca 1969 roku. To dosyć. Dziękuję Ci losie”. W żadnym z pozostałych zapisków nie znajdziemy podobnego oświadczenia. Czy to oznacza, że poetka nigdy więcej nie czuła się szczęśliwa? A może zrozumiała, że wcześniej popełniła błąd, ośmielając się nazwać nienazwane? To jedno z wielu pytań, które pozostają bez odpowiedzi, czyniąc postać Świrszczyńskiej jeszcze bardziej intrygującą.
*
Bojda pomaga czytelnikowi dostrzec również feminizm polskiej poetki, która tak samo pragnęła rodziny i stabilizacji, jak drżała na myśl o poświęceniu twórczości w imię czegokolwiek. Kiedy w jednym z listów pisze „Starość kobiet bezdzietnych i dzietnych mało różni się od siebie”, z początku szokuje, ale już chwilę później zastanawia trafnością spostrzeżenia. Smutne staje się prawdziwe, a to, co jednostkowe, przybiera wymiar bardziej ogólny, miejscami moralizatorski. Nie ulega wątpliwości, że w centrum wszystkich uczuć poetki – jako pisarki, żony, matki i kochanki – znalazło się jej rzeczywisto-literackie „ja”, które utożsamiała z pełnią, i niewykluczone, że właśnie tak – mniej lub bardziej świadomie – Świrszczyńska rozumiała szczęście.
Poezja Świrszczyńskiej to poezja nieprzejednana i wyzwolona, a więc taka, która – podobnie jak jej autorka – wzbrania się przed jednoznacznością. To jednak również – podskórnie, być może dopiero na poziomie „międzywierszowości” – poezja asymptotyczna, nieustannie i uparcie zbliżająca się do dna wszystkich znaczeń, którego w ostatecznym rozrachunku (poetki ze słowem, ale i poetki z samą sobą) nigdy nie dotknie. To wreszcie poezja mimo wszystko. Poezja przekory, zaciętej walki z niewidzialnym wrogiem. W tym miejscu po raz kolejny należy przyznać rację Bojdzie, kiedy pisze o charakterystycznej dla twórczości poetki „dosłowności maksymalnej”: u Świrszczyńskiej nie widać, gdzie kończy się poezja, a zaczyna życie, ani w którym miejscu życie zaczyna układać się wiersz, zupełnie tak, jakby chodziło o dwa absoluty, dwa oblicza wszystkiego.
Zakończenie książki, zawierające pogłębioną analizę zapisków poetki i towarzyszących jej uczuć, pozwala dostrzec paradoks „problemu Świrszczyńskiej”, która raz za razem przeklina życie, jednocześnie kurczowo się go trzymając. Poezja natomiast pokornie poddaje się tej huśtawce emocjonalnej, dzięki czemu czytamy dziś Świrszczyńską przyłapaną na gorącym uczynku. Obok takiej Świrszczyńskiej nie sposób przejść obojętnie.
Sama idea zapisków intymnych, zapewne wydobytych z czeluści jakiejś szuflady, pozwala natomiast przypuszczać, że o miłości, jednym z wiodących – jak sugerowałby tytuł książki – temacie zebranych tekstów, rozumianej wielopłaszczyznowo, nie tylko w odniesieniu do relacji damsko-męskich, Świrszczyńska powiedziała nam więcej, niżby chciała. Jeżeli tylko – jak ujęła to inna wybitna poetka, Agnieszka Osiecka – miłość jest, jeżeli jest możliwa.
Podsumowując: choć nie jestem pewna, czy Świrszczyńska życzyłaby sobie widzieć nas dzisiaj pochylonych nad lekturą jej zapisków, czy może wolałaby, żebyśmy zostawili ją w spokoju i zajęli się własnym ogródkiem, gorąco polecam książkę Jeszcze kocham. Rekomenduję ją tym zwłaszcza, którzy wierzą – na przekór ogólnej tendencji do prozaizowania – że poezja tak się ma do życia, jak pięść do nosa, co zawsze prowadzi do jakiegoś cudownego nieszczęścia. I że to nieszczęście – jeśli się dobrze wczytać – już dawno nam się przytrafiło.
Anna Świrszczyńska, Jeszcze kocham. Zapiski intymne, Warszawa: W.A.B., 2019