10.11.2022

Nowy Napis Co Tydzień #177 / Francuskie literaturobranie, czyli sto dwudziesty sezon Goncourtów

Zwykło się patrzeć na listopad raczej jako na miesiąc zadumy niż radosnego świętowania. Przeważnie ulegamy późnojesiennej aurze i zaduszkowemu nastrojowi, przestawiając się na wolniejsze tempo życia, zanim zacznie się bożnarodzeniowe szaleństwo upominków i gastronomii.

Inaczej we Francji, gdzie to właśnie listopad, jakby na przekór stereotypowi, staje się okresem ważnych i pogodnych wydarzeń. I ciało, i duch odnajdują tu wtedy coś dla siebie. Ciało – bo trzeci czwartek miesiąca to przecież huczne otwarcie beczek z nowym beaujolais; wino wtedy rzeczywiście leje się strumieniami i ten fakt stanowi jeden z najważniejszych tematów miesiąca. Ale i duch otrzymuje zaproszenie na niezłą ucztę. Chyba o żadnej innej porze roku nie ma nad Sekwaną finałów tylu nagród literackich – by wymienić tylko kilka przykładów: Prix Renaudot, Prix Femina, Prix Médicis, Prix Interallié, Prix De Flore, Grand Prix de Littérature Américaine, Prix Du Quai De  Orfèvres; nie wspominając o finale nagrody za najlepszą książkę zagraniczną czy o Prix Hors Concours przyznawanej pisarzom z wydawnictw niezależnych. Chyba jednak wszystkie one pozostają w cieniu tej, jak się zdaje, najbardziej wartościowej: oto zaraz na początku listopada ogłoszona zostaje książka laureatka kolejnej edycji Nagrody Goncourtów. Aż chciałoby się przy tej okazji sparafrazować słynny slogan winiarzy i zakrzyknąć: „Le Goncourt nouveau est arrivé!”. Dobre wino i dobra literatura… czyż to nie idealnie dobrana para?

Le Goncourt nouveau est arrivé!

Dość długa tradycja dotyczy nie tylko samego wydarzenia (nagrodę ufundował Edmond de Goncourt jeszcze w 1896 roku, a regularnie przyznaje się ją autorom utworów prozatorskich od 1903), lecz i uświęconego rytuałem miejsca. A jest nim restauracja „Le Drouant”, usytuowana na rogu ulic Gaillon i Saint-Augustin w drugiej dzielnicy Paryża, gdzie już od ponad stulecia obradują kolejne pokolenia jurorów, by tradycyjnie w porze obiadowej obwieścić z antresoli werdykt, a potem wręczyć nagrodę. Ten lokal to nie przypadek: przynajmniej od kilku ostatnich dekad XIX wieku był znanym miejscem życia artystycznego; to tam zjawiali się Rodin, Pissarro, Daudet czy Renoir. Było już chyba tylko kwestią czasu, że stanie się przybytkiem także literackich mistrzów. I rzeczywiście: 31 października 1914 roku po raz pierwszy przyznano tam Nagrodę Goncourtów (teraz w tym samym dniu i miejscu ogłasza się też laureata wspomnianej wyżej Nagrody Renaudot), co jeszcze tylko umocniło artystyczny wizerunek całej dzielnicy, nim palmę pierwszeństwa w tej dziedzinie przejął inny słynny zakątek stolicy Francji – Saint Germain des Prés.

Od tamtej pory co roku „dziesięciu sprawiedliwych” (potem już „dziesięcioro”) krytyki i twórczości literackiej zasiadało na początku listopada w restauracyjnym saloniku na pierwszym piętrze, by wytypować zwycięzcę, a potem przekazać mu czek z symbolicznym honorarium, wynoszącym dziś tylko dziesięć euro. Nic dziwnego: tu liczy się prestiż samej nagrody, poza tym nagrodzony tytuł otrzymuje niemałe finansowe wsparcie na dodruk (idący w setki tysięcy egzemplarzy, oznaczanych dodatkową czerwoną opaską) i przekłady na inne języki. Czyli, jak to głoszą slogany reklamowe różnych produktów, sukces gwarantowany. A sam czek… Laureaci wolą go raczej oprawić w ramki i powiesić w domu na ścianie.

Zanim jednak do tego dojdzie, rzesze pisarzy i pisarek muszą oczywiście stanąć w szranki. Z tego tłumu – a określenie wcale nie jest przesadne, zważywszy na liczbę wydawanych corocznie frankofońskich tytułów – wykrojony zostaje na początku września „szeroki finał”: piętnaście tytułów, o których zaczyna się szerzej mówić w mediach, bynajmniej nie tylko tych „od kultury”, bo kultura jest tam zwyczajnie jednym z organicznych elementów życia codziennego, jak polityka czy ekonomia.

Warto przy okazji przypomnieć, że w Polsce już od niemal ćwierćwiecza mamy polską edycję Nagrody Goncourtów, a jury stanowią studenci romanistyki z całego kraju. Ich wybór laureata, dokonany jeszcze przed francuskim werdyktem, niekoniecznie pokrywa się z tym oficjalnym, zwłaszcza że dokonany jest spośród właśnie owej szerokiej piętnastki finalistów.

Inaczej we Francji. Tam na początku października następuje ostre cięcie: na placu literackiego boju pozostaje ósemka powieściopisarzy i wtedy już naprawdę temperatura zaczyna rosnąć: chodzi bowiem nie tylko o tych, którzy „przetrwali”, ale też o „wielkich odrzuconych”. W tym roku krytycy literaccy z żalem odnotowali wyeliminowanie w trakcie tej selekcji takich poważnych kandydatów, jak na przykład Yves Ravey z jego podróżniczą opowieścią Taormine, francusko-libański pisarz Sabyl Ghoussoub, autor powieści Beyrouth-sur-Seine (Bejrut nad Sekwaną), czy wreszcie Muriel Barbery, pisarka mająca już na koncie wiele sukcesów (zwłaszcza dzięki bestsellerowi Elegancja jeża, znanemu również w Polsce); tym razem przepadła jej nowa powieść Une Heure de ferveur (Godzina żarliwości).

No cóż, karawana z książkami musiała jednak iść dalej. Przyjrzyjmy się zatem pokrótce tej wielkiej ósemce, która kroczyła triumfalnie przez niemal cały miesiąc, zanim jej skład został ponownie okrojony o połowę. Wiadomo, że bez względu na końcowy werdykt, o tych książkach i tak już będzie głośno, przynajmniej w krajach frankofońskich; być może doczekamy się też jakichś polskich przekładów.

Nominowani 2022

Wśród tegorocznych nominowanych, jak zwykle, mieliśmy spory rozrzut gatunkowy i stylistyczny, a zarazem pewną cechę wspólną. Jak zauważył choćby „Le Nouvel Observateur”, każdy tytuł „skupia się wokół oczywistych wartości”. Ponadto, co skrupulatnie podkreślono, „zachowano idealny parytet”, chociaż trudno określić, czy dziennikarz miał na myśli równowagę płci, czy raczej utrzymaną proporcję dwóch bodaj najważniejszych domów wydawniczych nad Sekwaną. Faktycznie, Gallimard i Flammarion podzieliły się sprawiedliwie, gdyż jako jedyne miały w tej finałowej ósemce po dwoje reprezentantów; równie ambitne wydawnictwa Seuil czy Albin Michel musiały zadowolić się pojedynczymi finalistami, co zrównało je na przedostatniej prostej tej konkurencji z chyba jednak nieco niżej notowanymi oficynami L’Iconoclaste oraz Rivages.

Jak różnorodne otrzymaliśmy w tym roku propozycje do nagrody?

Zacznijmy od tych, o których „przebąkiwano” w kuluarach jako o faworytach. Był wśród nich Grégoire Bouillier, który zdobywał czytelników epickim, ściskającym gardło fabularyzowanym śledztwem w powieści Le Cœur ne cède pas (Serce się nie poddaje), nominowanej zarazem do nagród Renaudot oraz Femina. To historia sześćdziesięciopięcioletniej kobiety, byłej modelki, która w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia zmarła po pięćdziesięciu czterech dniach głodowania i jednoczesnego pisania dziennika swojej powolnej agonii. Jej ciało odnaleziono dopiero po dziesięciu miesiącach. Niedługo potem pisarz usłyszał tę informację w audycji radiowej, pośród innych „zdarzeń różnych” i obiecał sobie, że kiedyś jeszcze do niej powróci. Stało się tak dopiero kilka lat temu, a śledzenie tropów dawnego zdarzenia przeobraziło się u pisarza w obsesyjne wręcz pragnienie zrekonstruowania już nie tylko samego tragicznego wydarzenia, ale i poprzedzających je kilkudziesięciu lat z życia bohaterki książki. Autor, przeszukując archiwa i prowadząc badania terenowe, próbuje – poprzez pośrednictwo fikcyjnych postaci, z inspektorem policji na czele – zrekonstruować losy zmarłej, stawiając sobie i nam podstawowe pytania: kim była, dlaczego prowadziła rejestr swojego umierania, a zwłaszcza – jak ludzka istota może sobie wymierzyć taką karę? I za co? W rezultacie czytelnik dostaje do rąk dziewięćset stron dojmującego świadectwa długiej epoki, w którym autor pieczołowicie rozpatruje różne hipotezy i kompulsywnie wrzuca w narrację subiektywne dygresje. Notabene tak opasłe publikacje nie są dla Bouillera pierwszyzną: kilka lat temu wydał epopeję miłosną, rodzaj autofikcyjnej prozy intymnej Le Dossier M, która składa się z dwóch tomów po niemal tysiąc stron każdy…

Równie rekonstrukcyjny i żałobny charakter ma bardzo osobista historia Vivre vite  (Żyć szybko) Brigitte Giraud. Autorka aż dziesięciu powieści wznosi swoją najnowszą prozą pomnik zmarłemu tragicznie w wypadku drogowym ponad dwie dekady wcześniej mężowi, rekonstruując wszystkie „okruchy życia” – że posłużę się tytułem znanego niegdyś filmu Claude’a Sauteta. Powieściopisarka stara się wyjaśnić samej sobie, dlaczego musiało dojść do nieszczęścia. Przypadek, zbieg okoliczności, a może jednak przeznaczenie? Giraud nie pomija żadnego drobiazgu – prezentuje tu nawet sylwetkę japońskiego konstruktora szczególnie niebezpiecznego motocykla marki Honda, ostatecznie niedopuszczonego do ruchu w Kraju Kwitnącej Wiśni, za to chętnie kupowanego w Europie. Motocykla, dodajmy, na którym zginął jej mąż, po tym, jak wyjątkowo właśnie ten jeden raz pożyczył dwuślad od brata pisarki, by odbyć przejażdżkę po ulicach Lyonu i przy okazji odebrać syna ze szkoły. Obok nieustannych dywagacji w stylu „co by było, gdyby…”, Giraud przepracowuje wciąż własne wyrzuty sumienia: że wyjechała wówczas na promocję swojej świeżo wydanej książki, że nie zadzwoniła do męża w przeddzień wypadku, bo wolała porozmawiać z matką… To jeden ze znanych etapów żałoby, podczas którego wymyślanie wersji alternatywnych prowadzi wręcz do szaleństwa autorki. Ale, choć emocje wylewają się z każdej strony książki, styl pisarki jest chłodny, jej relacja – powściągliwa. Widać efekt koniecznego dla opowiedzenia tej historii upływu czasu. Obsesja utraty zostaje tu więc bardzo racjonalnie, wręcz metodycznie rozpisana na dwieście stron.

Inną tematycznie książkę – choć, jak się w trakcie lektury okazuje, to tylko jedna z warstw do odkrycia – zaproponowała Monica Sabolo. Znowu mamy tu prozę inspirowaną faktami: w La Vie clandestine (Podziemne życie) pisarka śledzi historię skrajnie prawicowej, terrorystycznej organizacji „Action Directe”, której działalność w latach osiemdziesiątych poprzedniego stulecia przyniosła śmiertelne żniwo pośród przedstawicieli organów rządowych i państwowych instytucji we Francji. Przy okazji pisarka śledzi losy dwóch młodych bojowniczek, zabójczyń między innymi ojca pewnej rodziny, pozornie tylko z powodów ideologicznych. Tropi też inne byłe ekstremistki, które mimo dawnych popełnionych przestępstw uszły karze i żyją na wolności – tak jak wciąż żyje pamięć w ofiarach różnych form przemocy. I to chyba dlatego o tej książce najwięcej mówiło się jeszcze przed nominacjami: otóż pod głównym wątkiem kryje się historia znacznie bardziej osobista. Autorka, pochodząca z mieszczańskiej rodziny rządzonej przez apodyktycznego ojca, odsłania tu własne tytułowe „życie podziemne”, związane z dziecięcą traumą rodzinną. Na wierzch wypływają jej przeżycia jako ofiary kazirodztwa oraz problem powszechnego ukrywania przemocy i molestowania. „Cisza jest paktem zawieranym w każdej rodzinie, gdzie dochodzi do nadużyć”, stwierdza pisarka w jednym z wywiadów i dowodzi, przez analogię do opisywanych działań grup terrorystycznych i dwóch sylwetek młodych bojowniczek doświadczonych przez życie, że za oficjalnymi medialnymi wiadomościami zawsze trzeba szukać „ludzkich prawd”.

Za sprawy polityczno-przestępcze wziął się Szwajcar włoskiego pochodzenia, politolog i wykładowca Giuliano da Empoli, autor świetnie przyjętego wcześniej, dwustustronicowego eseju Les ingénieurs du chaos (Inżynierowie chaosu). Jego pierwsza powieść Le Mage du Kremlin (Czarnoksiężnik z Kremla) to fabularyzowana opowieść odsłaniająca tajemnice władzy Putina. Były doradca prezydenta Rosji – dawniej awangardowy dramaturg, a potem makiaweliczny intrygant, spin doctor, istny Rasputin naszych czasów i prawdziwy „czarnoksiężnik” na Kremlu, wreszcie persona non grata – przez całą noc opowiada młodemu studentowi o mechanizmach zdobywania i utrzymywania władzy w państwie autokratycznym. Główna postać jest luźno inspirowana Władysławem Surkowem, byłą szarą eminencją na dworze Putina. Mimo tej paraleli to jednak wciąż fikcja – dość powiedzieć, że przez jednego z krytyków porównywana, zważywszy na brutalność i grozę, do Łaskawych Jonathana Littella. Książka, ukończona rok przed wybuchem wojny w Ukrainie, a wydana dopiero wiosną tego roku, oczywiście zyskuje dziś aktualizację i zapewne pozyska teraz wielu nowych czytelników (nakład już przekroczył sto tysięcy egzemplarzy!), ale jej wartość wykracza poza komentarz do bieżących wydarzeń: pomysłowe wydaje się mianowicie skojarzenie strategii publicznego dystansowania się polityka i kreowania wokół siebie pewnej tajemnicy z analogiczną postawą wielkiej gwiazdy kina Grety Garbo. Jak podkreśla pisarz w wywiadzie, „idol, który odmawia udziału w życiu publicznym, wzmacnia swoją siłę. Tajemnica generuje energię. Dystans napędza szacunek”.

Na pozornie słabszych wyjściowo pozycjach znajdowały się pozostałe finałowe tytuły. Jednak zdarzało się już przecież, że wygrywał nie faworyt, lecz debiutant. A to właśnie dzięki pierwszej powieści w karierze, La Petite menteuse (Kłamczuszka), weszła w tym roku do grona finalistów dziennikarka Pascale Robert-Diard. Finalistów nie tylko zresztą w konkurencji Goncourtów: pisarka zajmowała też czołową pozycję wśród nominacji do Grand Prix Akademii Francuskiej oraz do nagrody Interallié. Nie ma zatem mowy o przypadku. Jeśli chodzi o zawartość książki, autorka serwuje – podobnie jak niektórzy wcześniej tu wymienieni twórcy – fabularyzowaną historię opartą na faktach, znanych niegdyś z relacji prasowych (tym razem zamieszczanych w rubryce sądowej dziennika „Le Monde”, którą pisarka prowadzi od wielu lat). To – by zacytować jedną z opinii zamieszczonych na stronie wydawcy, „ujmujący portret dziewczynki, ofiary dobrych intencji”: otrzymujemy mianowicie opowieść o piętnastolatce, która „z nudów”, zachęcona skandalami spod znaku #MeToo, bezpodstawnie oskarża pewnego mężczyznę o molestowanie. Po latach jej adwokatka, podczas przygotowań do rozprawy apelacyjnej, odkrywa stopniowo prawdę i staje przed problemem: czy bronić ofiary, która skłamała. Oraz przed pytaniem: czy ofiarami nie stali się tu dorośli, którzy bez wahania uwierzyli dziecku?

Kolejna warta uwagi obecność w gronie finalistów to Nathan Devers: ledwie dwudziestoczterolatek, ale tym razem wcale nie nowicjusz: nominowana została już jego czwarta książka. Napisane przezeń Les Liens artificiels (dosłownie Sztuczne więzi, ale w grze słów chodzi zarazem o internetowe „linki”; pisarz jest zresztą znany ze swojej sieciowej aktywności) zostały dobrze przyjęte zwłaszcza przez czytelników młodszego pokolenia. To nie tyle kolejny tekst obnażający (czy wykpiwający) powierzchowność międzyosobowych relacji w Internecie, co raczej rodzaj antyutopii: główna postać, młodzieniec sfrustrowany brakiem jakichkolwiek sukcesów w życiu, typowy looser, odkrywa po drugiej stronie ekranu monitora równoległą, lustrzaną wersję swojego świata, w którym wszystko jest możliwe. Przekracza więc wirtualną granicę niczym niegdyś Alicja przechodząca przez taflę zwierciadła, by zyskać drugą życiową szansę i zostać tym, o kim zawsze marzył. Jednak niekoniecznie jest to ta sama co u Lewisa Carrolla „Kraina Czarów”, zaś cała historia kończy się samobójczą tragedią awatara, filmowaną na żywo w mediach społecznościowych. Nie, to nie spoiler, bo tę scenę poznajemy na samym początku powieści. Z opinii czytelników – głównie młodych – wynika jednak, że lektura tej książki „o wirtualnym wzlocie i realistycznym upadku” przynosi mieszane uczucia; jedni widzą tu próby pisania „à la Houellebecq” czy wręcz „à la Sartre” (!), ktoś inny nawet nazwał ją „balzakowską lekturą epoki post-fejsbukowej” (cokolwiek to znaczy); jednak niektórzy nie akceptują wykoncypowanego stylu autora, nazwanego przez kogoś fasadowym i administracyjnym albo porównanym do „opowieści profesora ekonomii”. „Słowa, wciąż tylko słowa, żadnych obrazów!”, pisze jeden z rozczarowanych miłośników beletrystyki. Nie zmienia to faktu, że książka narobiła na początku nowego sezonu literackiego sporo hałasu – na tyle, iż ostatecznie nominowano ją także do innych nagród (w tym do Prix Renaudot).

Pośród pisarzy finalistów pojawił się Haitańczyk Makenzy Orcel, poeta i prozaik. To była skromna obecność, bez tak szerokiej reklamy jak w przypadku innych nominacji, ale propozycja tego literackiego outsidera wydaje się tym bardziej frapująca. Jego Une somme humaine (Ludzka suma, a może lepiej Summa ludzka) jest zadziwiającą „autobiografią” białej kobiety, która, po popełnieniu samobójstwa, zza grobu opisuje siebie – skradzione dzieciństwo, rozdartą młodość, zawiedzione uczucia, nieudaną karierę, rozbite życie – a tak naprawdę kreśli przygnębiający obraz współczesnej Francji. Wszystko tu jest: gwałt, kazirodztwo, rasizm, nielegalna imigracja, zamachy w Paryżu, problemy tożsamościowe, toksyczne rodziny. To tyleż głos jednostki, co i zbiorowy manifest całego pokolenia kobiet. Wielu czytelników określało tę lekturę jako „szokującą”, nie tylko z powodu nagromadzonych tu tematów, ale i „natchnionej” formy: to ponad sześćset stron monologu bez kropek czy dużych liter, istna rzeka słów sprawiająca wrażenie, jakby nie miała początku i końca. Notabene książka jest zarazem ciągiem dalszym trylogii zainicjowanej wydaną kilka lat temu powieścią L’Ombre animale (Zwierzęcy cień) tegoż autora.

I wreszcie – last but not least – pisarka Cloé Korman ze swoją czwartą powieścią Les Presque Sœurs(Prawie siostry). Czy zdziwi nas, że znowu mamy do czynienia z pewnego rodzaju śledztwem? Książka opowiada o wędrówce śladami sześciu żydowskich dziewczynek, sierot po deportowanych rodzicach, które w wyniku łapanki urządzonej w jednym z francuskich miasteczek trafiły na ponad rok do obozu przeznaczonego we Francji wyłącznie dla Żydów, a zarządzanego przez prefekturę w Orleanie i pilnowanego przez francuskich żandarmów i celników. To stamtąd wywieziono potem kilka tysięcy żydowskich dzieci do Auschwitz. „Przez lekturę książek ściśle historycznych”, mówi autorka w wywiadzie dla „France Inter”, „tracimy z oczu osoby z krwi i kości. Chciałam opowiedzieć historię z poziomu dziecka, posługując się instrumentami dziecięcej wyobraźni”. Ale to nie tylko kolejna kronika wypadków wojennych, to także próba rozwikłania rodzinnych tajemnic: pisarka nawiązuje bowiem fikcyjną opowieścią do prawdziwych wojennych losów trzech kuzynek swojego ojca, przetrzymywanych po łapance w obozie, a następnie zgładzonych. Do końca tworzyły one familijną grupkę, opiekując się trzema innymi małymi dziewczynkami – stąd tytułowe określenie.

Autorka mniej znana

Jak zatem widać, większość książek z tej finałowej ósemki łączył nie tylko odpowiedni parytet, lecz także zbliżona poetyka (fabularyzowane „śledztwa”, proza quasi-reportażowa) oraz tematy: pamięć, przemoc, przepracowywanie osobistych traum lub rozwikływanie rodzinnych sekretów z przeszłości – a wszystko to z wielką historią w tle.

Nie wiemy, jak długo i przy użyciu jakich argumentów debatowano, dokonując trzeciej selekcji, ale ostatecznie 25 października 2022, podczas otwarcia Międzynarodowego Festiwalu Książki Frankofońskiej w Bejrucie, przedstawiciele jury ogłosili wyniki. Do czwórki finalistów przeszło tylko dwoje wcześniejszych faworytów: Giuliano da Empoli z opowieścią o kremlowskiej dyktaturze oraz Brigitte Giraud ze swoim tekstem racjonalizującym tragiczną śmierć najbliższej osoby. Z kolei miłym zaskoczeniem dla niektórych było dołączenie do tej elity Makenzy’ego Orcela z jego realistyczno-magiczną, wypowiedzianą niemal jednym tchem kobiecą pseudoautobiografią, a także przedstawionej przeze mnie jako ostatniej Cloé Korman, opowiadającej o „prawie siostrach”. Krytycy z żalem przyjęli natomiast odrzucenie w finale między innymi faworyzowanej przez nich Moniki Sabolo z opowieścią o „życiu podziemnym”. Pewnym rozczarowaniem było też odpadnięcie epickiej historii dawnej modelki autorstwa Grégoire’a Bouilliera; za to, jakby czyniąc zadość, tę powieść uznali za zwycięską studenci polskich romanistyk w tegorocznej, już 25. edycji nagrody Goncourtów. Ciekawe, że właśnie ją, a nie na przykład cybernetyczną antyutopię ulubieńca młodszych czytelników Nathana Deversa, po której to nominacji też wcześniej spodziewano się chociaż kwalifikacji do wielkiej czwórki.

I tylko członkowie Akademii Goncourtów zwyczajowo nie komentowali swojego wyboru na tym etapie; jedynie jej przewodniczący Didier Decoin rekomendował, by przeczytać książki całej czwórki, bowiem „wszystkie są świetne” i zapewniają „przyjemność lektury”. Zagadywany zaś o zwycięzcę tegorocznej edycji, twierdził, że „nie sposób tego przewidzieć”, ponieważ w bieżącym roku „ta kwestia wciąż pozostaje otwarta”, co dla jurorów jest „tym bardziej zabawne”. Uważniejszym dziennikarzom nie umknęło przy okazji, że w finałowej czwórce nadal utrzymano parytet: nie tylko pośród samych pisarzy finalistów (dwie kobiety i dwóch mężczyzn; zarazem dwoje Francuzów i dwoje frankofonów), lecz także jeśli chodzi o sprawiedliwy podział „łupów” pomiędzy wielkimi domami wydawniczymi (każdy miał po jednym finaliście).

Finał przypadł w tym roku wyjątkowo na czwartek 3 listopada (zwykle jest to wtorek). Sto dwudziestą laureatką Nagrody Goncourtów została ostatecznie Brigitte Giraud, autorka bardzo osobistego tomu prozy Vivre vite. Wyróżniono zatem pisarkę znajdującą się już wcześniej w grupie „pewniejszej”, jednak ten wybór wcale nie był oczywisty. Agencja AFP komentowała na żywo:

Akademia Goncourtów wybrała autorkę mniej znaną szerszej publiczności i nieprzyzwyczajoną do wielkich sprzedaży, tym samym wprowadzając [w tradycję] pewne ożywienie.

Okazało się, że jurorzy musieli odbyć aż czternaście tur głosowania, a i tak w ostatnim pięcioro było za, zaś pięcioro przeciw; szalę przechylił liczony podwójnie głos przewodniczącego Akademii. Najmocniejszym konkurentem literackim był w finale Giuliano da Empoli, pupilek dziennikarzy podczas tegorocznej edycji, ale gdy jego książce Le Mage du Kremlin przyznano tydzień wcześniej Grand Prix Akademii Francuskiej, ten sam przewodniczący jury – jak podaje „Le Monde” – sprzeciwił się, by obie bodaj najbardziej prestiżowe nagrody we Francji przypadły jednemu pisarzowi. Oficjalnie jednak tłumaczył on swoją decyzję inaczej, uznając książkę Empoliego za, owszem, „doskonałą”, lecz jednak „nazbyt doraźną, zbyt bliską aktualności”, i przez to „mniej literacką”. Natomiast według niego tegoroczna laureatka „bardzo prosto i autentycznie mierzy się z kwestią przeznaczenia”; w jej książce jest „coś tragicznego”.

Laury dla Brigitte Giraud mają jeszcze inny wymiar: to dopiero trzynasta kobieta nagrodzona w długiej historii Goncourtów (sześć lat temu poprzednią wyróżnioną pisarką była Leïla Slimani za powieść Kołysanka, znaną także z późniejszej ekranizacji). Sama laureatka wyraźnie jednak podkreślała, iż odbiera tę nagrodę „nie jako kobieta, lecz jako osoba, która od lat zajmuje się literaturą”. Zaś w swojej pierwszej medialnej wypowiedzi po oficjalnym werdykcie Akademii zareagowała najpierw aforystycznie: „Być może słowa potrafią zaklinać los”, by następnie, odpowiadając na jedno z pytań, stwierdzić:

To, co intymne, ma znaczenie tylko wtedy, gdy współbrzmi ze zbiorowością […]. Wierzę, że jurorzy zobaczyli w powieści znacznie szerszy wymiar niż jedno zwykłe, intymne życie.

Ten „szerszy wymiar” dostrzegł w książce również prezydent Macron, który już półtorej godziny po ogłoszeniu wyników złożył laureatce gratulacje za „uniwersalną opowieść o żałobie”.

Jest prawdopodobne, że za parę miesięcy także i polscy czytelnicy będą mogli nagrodzony tekst przeczytać; tymczasem mamy możliwość delektowania się zeszłorocznym triumfem literackim z Paryża – powieścią Najskrytsza pamięć ludzi, której autor, Senegalczyk Mohamed Mbougar Sarr (notabene pierwszy nagrodzony Goncourtem twórca z Afryki Subsaharyjskiej), gościł niedawno podczas krakowskiego Festiwalu Conrada.

A najnowsza zwyciężczyni tej nagrody? Cóż, równie prawdopodobne jest, że już wkrótce Brigitte Giraud uczci swój sukces lampką nowego beaujolais.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Tomasz Chomiszczak, Francuskie literaturobranie, czyli sto dwudziesty sezon Goncourtów, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 177

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...