10.11.2022

Nowy Napis Co Tydzień #177 / Ręka pisząca (10). Fragment dziennika

8.10.2021

Wiersz podchodzi poetę, a niekiedy osacza „ze wszystkich stron naraz”, jak w którymś ze swoich wierszy zapisałem. Cóż by to jednak było, gdyby to tylko wiersz nas podchodził? Byłoby łatwo. To pierwsze podejście wiersza domaga się wzajemności, czyli i wiersz chce, aby go podejść nie raz, nie dwa i to „ze wszystkich stron naraz”. Dlatego bombarduj swój wiersz wojskiem świadomości literackiej i filozoficznej, historiozoficznej i eschatologicznej z każdej strony, z góry i dołu, przeprowadź nalot z powietrza, natrzyj z wody, napadnij z lądu, a jak trzeba, to zrzuć na niego napalm. Dopiero to, co po tym totalnym ataku ostanie się z pierwotnego budulca, zasługuje na dalszą uwagę, gdyż trwała ruina jest wiarygodniejsza niż nieudolnie wystawiona – choćby spięta fundamentem i dachem – budowla. Dlatego ile wlezie bombarduj kościółek swojego wiersza, nie miej litości ani dla niego, ani dla siebie. Niechaj sczezną w nim wszelkie złogi, nazbyt słabe wiązania, pozorne mocowania, łańcuchy girland, ławy makat i bluszczy, kombinatoryczne esy-floresy, retoryczne pustosze, słowem: te wszystkie nawyobracane w mowie i piśmie – i dlatego zdewastowane, zużyte – językowe konstrukcje. Niechaj odpadną od niego cząstki miałkie i treści banalne. Jeszcze o tym nie wiesz, ale to, co przetrwa, któryś z fragmentów wieży lub krypty, sklepienia lub posadzki, kaplicy albo empory, to – jak igła kompasu – wytyczy dalszy kierunek wierszowi. Jeszcze tego nie wiesz, ale przekonasz się, ile widać z wiersza po jego zbombardowaniu. Jeszcze nie wiesz, jak wiele tym bombardowaniem wyraziłeś. Jeszcze nie wiesz, jaką ulgę ono przynosi, i nie wiesz, że szkielet wiersza, ta jego reszta, która po nim pozostała, wbrew wszelkim wyobrażeniom, dobrze się trzyma, niejako zwarła się w sobie i niczego już nie potrzebuje (zwłaszcza pochlebstw), bo dostała za swoje, przeszła próbę ognia.

14.10.

Polityka, każda – gospodarcza, kulturalna, społeczna, edukacyjna, wygenerowała przez dwa stulecia tyle ludzkich pragnień oraz marzeń, że ich liczba poważnie zachwiała równowagą pomiędzy oczekiwaniami a możliwością ich spełnienia i ziszczenia. Wydaje się, że ich energia, ich „wołanie” zaczyna dorównywać możliwościom masy świata, która zwyczajnie nie udźwignie ciężaru i siły tychże pragnień, naporu i przyboru tychże marzeń. O postaci większości z nich nie miał pojęcia nasz siedemnastowieczny przodek, któremu co najwyżej coś tam się przyśniło z ich nowoczesnego i nader rozrzutnego oraz zgiełkliwego repertuaru, produkowanego przede wszystkim przez amateurdilettante.

15.10.

Josif Brodski: „[...] sztuka wykracza swą egzystencją poza życie. A motłoch nie mogąc tego strawić, usiłuje podporządkować sztukę życiu”.

Czesław Miłosz: „Samotność piszącego, który ściga cele najzupełniej dla ogółu obojętne”.

26.10.

Łapię się na tym, że niewiele mi się chce, ani spacerować, ani czytać, ani podróżować. Cóż, nie chce mi się i już. Wołałbym, aby się chciało, ale żeby się chciało, widocznie teraz musi się nie chcieć. Trzeba więc to niechcenie przyjąć na klatę. Oby jednak ten bezruch ciała, umysłu i duszy nie ciągnął się za długo i w ostatecznym rachunku przyciągnął to nowe, czyli aby znów w y d a r z y ł o  s i ę. Wciąż się wydarza, ale mi teraz, jak pisze Hercen, „duszy ubywa”, więc n i e  w y d a r z a  s i ę. To znaczy, wydarza się, lecz przechodzi bokiem, obojętnie i niezauważalnie, a dusza nie odbiera niczego jako w y d a r z e n i e, które w swojej istocie jest darem, darzy.

I rozciąga duszę.

Ale na razie to nic mi się nie chce.

31.10.

Nasi zamieszkujący „poetycko” ziemię przodkowie słowa wywodzili z rzeczy i zjawisk. Poeta chciałby swój wiersz maksymalnie do nich zbliżyć, do horyzontu organicznych rzeczy i orbit żywiołów przemienianych następnie w przedmioty i zjawiska pozaorganiczne, czyli historyczne i kulturowe. Wiersz nie jest jedynie płaskim i linearnym zapisem, nie jest czymś wyłącznie literalnym, on konstytuuje się przestrzennie jako pulsująca, promieniująca, wręcz żywa „rzecz-obraz” – vide ostatnie obrazy van Gogha. Słowa zostały uwolnione, a tym samym zwolnione z obowiązku istnienia wobec rzeczy i zjawisk i nic nie wskazuje na to, aby wróciły do stanu pierwotnego. Mimo to w głębokiej pamięci języka i jego formotwórczych procesach, jakimi między innymi jest wiersz, nadal pulsuje zew ruchu ku rzeczom i bytom, tym organicznym i tym z organicznych wywiedzionych i przeobrażonych.

10.11.

Wiersz przeniknięty
tym, co większe od niego,
tym, co pochodzi spoza nawiasu konwencji,
tym, co jeszcze nieustalone, a co chce się ustalić,
tym ciemniejszym,
tym jaśniejszym,
to jest poezja.

18.11.

Co rusz wracam do Śmierci Iwana Ilicza Lwa Tołstoja, siódmego rozdziału Lamparta i Syreny Giuseppego Tomasiego z Lampedusy oraz Dziennika Sándora Máraiego, tych jego partii schyłkowych z lat 1985–1989. Wracam, bardziej lub mniej regularnie, jak maniak, jak ćma do światła. Przyciągają mnie te całostki i fragmenty jak magnes, jak piękny, acz przemożnie smutny krajobraz. To najbardziej przejmujące i dojmujące ustępy o umieraniu i śmierci, jakie dostarczyła nam literatura XX wieku. Jeszcze arcydzielny poemat Wielka elegia dla Johna Donne’a Josifa Brodskiego, to już jednak poezja najwyższych lotów.

Od początku do końca dowitaminizowana niezrównaną wizją.

19.11.

Najgorsze jest rutyniarstwo; rutyna mowy, rutyna rozmowy, rutyna mądrości, rutyna inteligencji, rutyna uczynków, rutyna zachowań, rutyna spraw, rutyna dróg, rutyna uczuć, rutyna pracy, rutyna rytuałów, rutyna gestów, rutyna min, rutyna, rutyna, rutyna. Jeśli cokolwiek z rzeczy, zjawisk, uczynków i uczuć zdominuje rutyna, to coś traci żywotność, to coś przestaje poszukiwać, to coś zostaje podbite przez wewnętrzną pustosz, to coś martwieje i matowieje oraz wielce się spłaszcza. Zrutynizowany – to pokryty strupem, strupiały.

25.11.

Podać wiersz – to sformułowanie Janusza Solorza. Ta formuła niesie z sobą więcej niż szablonowe formuły typu: wykonać, zaprezentować, wyrecytować, wydeklamować wiersz. Ale co znaczy to więcej? Przede wszystkim „to więcej” znosi nieznośną barierę sztuczności, profesji, aktorstwa, a więc przywraca podaniu wiersza pierwotną naturalność. Po prostu wiersz podaję do drugiego jak winne grono, kolczyk czereśni, jak rękę. Albo jak słowo, które co prawda jest stare, wiele starsze niż całe pokolenia ludzi i może nawet realniejsze, to odpowiednio podane, wywołuje wstrząs, a tym samym wyznacza jeszcze słabo wyczuwalny, zawoalowany – inny, nie ten sam – horyzont wydarzeniowy i poznawczy.

29.11.

Mam pięćdziesiąt siedem lat i wciąż poznaję drzewo poezji.

Patrzę na nie dniami i nocami: kiedy świtają i zmierzchają dni, kiedy zapadają i pierzchają noce.

Patrzę zawzięcie i zachłannie: kto pomyślałby, że na drzewo można tak patrzyć.

I wreszcie je zobaczyć.

Poezja jest niczym innym, tylko znakiem cierpienia.

Ani więcej, ani mniej.

Jest tym.

Bywa, że nie tym.

2.12.

Mijają dwa lata od chwili, kiedy wirus COVID-19, wtedy jeszcze nierozpoznany i nienazwany, zaczął swoje żniwo w miasteczku Bergamo na północy Włoch, przywieziony w to miejsce przez pracujących tam i w najbliższej okolicy Chińczyków. Mijają dwa lata, odkąd jego cień padł na życie ludzkie oraz formy i przejawy tego życia. Mijają dwa lata, a to, co wydawało się dotąd stabilne, podlega dalszemu rozchwianiu i wcale nie chodzi tu o strukturę światowej cywilizacji, ale człowieka wewnętrznego, który utracił duchowy grunt i zdezorientowany miota się między niepewnością i trwogą. Mijają dwa lata, państwa otwierają i zamykają granice, wprowadzają kolejne nakazy i zakazy, segregacje oraz izolacje, a zwiększanie dawki szczepionki wydaje się nie mieć końca. Mijają dwa lata, a społeczeństwa w różnych krajach dzielą się na przeciwników i zwolenników szczepień. Mijają dwa lata i wiemy o wirusie więcej niż na początku, ale nie tyle, aby zapobiec jego wędrówce po ludziach, krajach i kontynentach. Mijają dwa lata, a kolejne mutacje wirusa znajdują ofiary, których liczba dojdzie niebawem do sześciu milionów – to jakby z mapy świata zniknęły jeden lub dwa małe kraje. Mijają dwa lata, a świat nadal jest wykładnią najrozmaitszych racji natury biologicznej i medycznej, społecznej i politycznej, kulturowej i ekonomicznej, które wzajemnie się znoszą i wykluczają. Mijają dwa lata i wydaje się, że najwyższa racja należy do wirusa, tego niewidzialnego i upartego żyjątka, posiadającego siłę żywiołu. Ale co znaczy jego racja, co chce „wypowiedzieć”, co chce nam „powiedzieć”, jaki cel osiągnąć, co uzmysłowić?

12.12.

Umierający w Palermo, w hotelu Trinacria, książę Salina, główny bohater Lamparta – arcydzieła Giuseppego Tomasiego z Lampedusy – myśli między innymi tak: „Mam siedemdziesiąt trzy lata, z grubsza biorąc, przeżyłem z nich, tak naprawdę przeżyłem ze dwa... najwyżej trzy”.

A pozostałe siedemdziesiąt lat ludzkiego życia?

To zapobiegliwość wobec zgiełkliwej znikliwości!

27.12.

Światowe media: zasieki chaotycznej, więc i bezsensownej informacji oraz fanfary hałaśliwej rozrywki, przez które przestaje przedostawać się prawda.

2.01.2022

Pytam, który wiersz pomieszczony w tomie, który z tych swoich trzydziestu kilku uważa za najlepszy? Długo się zastanawia, jeszcze dłużej milczy.

Ona: Nie ma takiego, do wszystkich czuję przywiązanie.

Ja: Nie potrafi pani wyróżnić, oddać prym, wskazać wiersz, który jest skończonym, autonomicznym dziełkiem, wyrazistym, pokrewnym jedynie najlepszym realizacjom litery wiersza?

Ona: To bardzo trudne, niewykonalne.

Ja: W ten sposób wyraża pani macierzyński stosunek do płodów swojej litery.

Ona: A jaki inny mam wyrażać?

Ja: Niemacierzyński.

Ona: ?

Ja: Niepochodzący z porządku natury.

Ona: Z jakiego więc?

Ja: Być może wszystkie „dzieciaczki” są miłe sercu pani, ale nie każdy, więcej – większość z nich staje się jedynym w swoim rodzaju wydarzeniem, niespotykaną autonomią, przemożną siłą oddziaływania.

Ona: Powinnam odróżniać, przerzucać, przebierać, hierarchizować?

Ja: W obszarze sztuki inaczej się nie da.

Ona: Macierzyństwo jest złe?

Ja: Nie jest złe. Jest winne wobec sztuki poezji.

Ona: Bo pochodzi z innego porządku?

Ja: Serce poety jest przepołowione. Jedna strona tego serca jest czuła i empatyczna. Druga pragnie formy, a więc atrybutu bogów, czyli czegoś, co prawda, doskonałego, a jednocześnie zastygłego, z brawury wynikłego, czegoś marmurowego, zatem bezdusznego, choć trwałego. Przy czym – o nonsensie – z tych dwóch szumów serca bierze się wiersz żywy!

Ona: To co mam robić?

On: Wybrać z tomu najlepszy wiersz.

Ona: ?

On: Bo wyznacza horyzont.

10.01.

Ruch jest istotą życia. Bez niego nie istnieje żadna wymiana, a tym samym komunikacja. Na poziomie organicznym komunikacją jest gest (lub jeszcze coś mniejszego – puls, drgawka, konwulsja, tik), który z kolei wywołuje dźwięk (także ten niesłyszalny przez ograniczony ludzki słuch). Gest, dźwięk, barwę wiąże poziom werbalny – czyli słowo. Na początku jednak jest ruch, czyli zjawisko, które nie chce się ustalić. Słowo chce pochwycić i ustalić ten ruch w wyraz. Proces ten jednak z wolna zastyga i z czasem popada w pułapkę zgnuśniałej rutyny oraz w niewolę konwencji. Konwencja to nic innego, tylko ruch wyhodowany, poddany kontroli i przewidywalny; zwierzę złapane w klatkę, udomowieni wilk i puma, dalej – pies i kot, dalej – maskotki roboty.

„Boski ogień Ruchu” – zapisuje w wierszu Nihumin Oskar V. de L. Miłosz. W sztuce ruch najlepiej wyraża się w muzyce.

A w naturze – w żywiołach; ruch ognia potrafi zauroczyć.

Albo w dzikim zwierzęciu; finezyjny rytm ruchu kroków i mięśni pumy – vide wiersz Rainera Marii Rilkego.

14.01.

Całuj ode mnie ten świt, gdziekolwiek powstaje.

A przecież nadal powstaje wszędzie.

Świt jest dobry.

16.01.

Piękno jako miraż, złudliwość? Wywołane, żeby mamić swoją namacalnością i widzialnością, acz podszytymi migotliwą próchnicą, igraszką promieniującego pyłu?

Jarosław Iwaszkiewicz w Powrocie Prozerpiny: „Róże pachniały mocno w benedyktyńskich ogródkach, wyszliśmy na taras z widokiem na całe Palermo, zatokę, morze, całą, »złotą konchę«, w której śpi ta perła. Patrząc na przepych tego widoku, stojąc prawie po kolana w kwiatach klasztornego tarasu, które tu rosły jak gęsta trawa, poczułem nagle czczość wszystkiego obcego. Jak gdyby całe piękno sztuki i natury tutaj zjednoczone było tylko przykryciem prochu i zgnilizny”.

21.01.

Krzysztof Kuczkowski: „Chodzi o więcej”.

Wojciech Kass: „Poezja czyni miejsca większymi niż są”.

Jarosław Ławski: „Tam gdzie jest Poeta, jest i więcej”.

23.01.

Idzie mi na pięćdziesiąt osiem lat.

Dzisiaj podcięło mnie zdanie, więc uchwyciłem się niego jak poręczy: Kochaj tych, którzy są przy tobie i są gotowi oddać coś za ciebie.

Idzie mi na pięćdziesiąt osiem lat.

Nastaje pora ubywania.

A innych ludzi nie przybędzie.

Kochaj więc tę garstkę.

Wielka liczba, ludzkość – to złudliwa (bez)miara.

24.01.

Dzwoni poeta Krzysztof Karasek. Za bez mała miesiąc ukończy osiemdziesiąt pięć lat.

Głos jego jest drżący, a słowa, które ten głos wprowadzają w wibracje, nie nazbyt pewnie trzymają się siebie i tego, co chcą wyrazić. To słowa, które nie współpracują z głosem, które jak farba odchodzą od ściany życia.

Tak opuszcza nas pamięć.

Od czasu do czasu jeszcze odwróci się, jeszcze pomacha, ale czyni to coraz rzadziej.

Jeszcze wita, lecz z dali, której kontur z wolna niknie w mgielnej gęstni, co najwyżej błyskającej strzępkami słów i piorunkami obrazów.

30.01.

Masową wyobraźnię kształtują:

– polityka,
– technologie,
– rozrywka.

31.01.

Rozchwierutał się nam świat:

poniewierają się żywioły przyrody,
pandemia włazi kędy chce,
historię znów spuszcza się z łańcucha,
psy wojny ostentacyjnie warczą,
antykultura zjada kulturę, co prawda zmęczoną i wielce zdeprawowaną, zalecam sobie odważne i spokojne wpatrywanie się I zbrojenie własnego oka; żadnych przymrużeń, gierek, tików, takich czy innych okularów, żadnych pociech – zbiorowych i indywidualnych. w oko wydarzeń.

Oko bez powieki.

1.02.

W 2017 roku, w swoim eseju Światło jaśnie gość, którego odczytaniem w Instytucie Filologii Polskiej UwB zainaugurowałem cykl wykładów Prelekcje mistrzów, zawarłem refleksję o podniebnych jerzykach przylatujących do Polski 23 kwietnia, a więc w dniu świętego Wojciecha. Napowietrzne życie tych ptaszków posłużyło mi jako metafora ludzkiej tęsknoty za interiorem, jakim jest dom, gniazdo. Miesiąc temu w 112 numerze „Kwartalnika Artystycznego” ukazał się tekst Joanny Zach in memoriam Jaana Kaplinskiego, zmarłego w wieku osiemdziesięciu lat estońskiego poety, ostatniego laureata przyznawanej w Gdańsku Europejskiej Nagrody Literackiej. Ksero tegoż, zresztą z premedytacją, przesłał mi Zbyszek Fałtynowicz, entuzjasta mojego ustępu o jerzykach. Otóż w liście do organizatorów swojego niedoszłego spotkania autorskiego w Krakowie, zdaje się ostatnim liście otwartym, nadanym przez poetę w 2021 roku, znalazł się taki oto fragment:

Jerzyki – prawdziwe ptaki niebieskie, by posłużyć się biblijnym wyrażeniem – mogą żyć w niebie miesiącami, nie opuszczając się na drzewa czy dachy. Mieszkają ponad nami, ponad naszymi granicami, państwami, narodami i narodowościami. Chciałbym tak właśnie żyć, gdyby to było możliwe. Cieszę się chociaż z tego, że należę do tych pisarzy – czy byliby to Estończycy, Polacy, Rosjanie, Amerykanie, czy bodaj mieszkańcy Antarktyki – którzy nie zapomnieli, że często wymiar wertykalny, wysokość, jest ważniejszy od wymiaru horyzontalnego, ważniejszy od naszych definicji, granic, podziałów i naszej walki o nie. Obyśmy też nie zapomnieli, że istnieją państwa i królestwa całkiem nie z tego świata. Być może takie jest i moje królestwo i moja ojczyzna.

Na kartach mojej Ręki piszącej gdzieś zapisałem, chyba w zeszłym, a może w zazeszłym roku o tym, że miarami i wartościami, które od wieków eksploruje największa literatura są – głębia i wysokość. Zbyt późno na ogół dowiadujemy się o pokrewnych duszach żyjących obok nas. Taka była dla mnie dusza furkocząca w ciele poety Jaana Kaplinskiego.

2.02.

Mija czterdzieści pięć lat od ukazania się Ziemi Urlo Czesława Miłosza. Niezwykły to esej choćby dlatego, że dzisiaj litera jego przeczuć, obaw i nieśmiałych rozpoznań zrównuje się z kulturową, społeczną i polityczną rzeczywistością. Wcale nie z jej objawami, ale z konkretnymi chorobami, które ją drążą, sprawiając, że marnieje i martwieje. Pół wieku po tym, kiedy poeta w kalifornijskim stanie odległego kontynentu rozrysowywał w umyśle mapę zagrożeń krainy Urlo: „wiele z tego, co tutaj spisuję, układa mi się w głowie podczas moich spacerów, około ósmej rano, po naszej ulicy Grizzly Peak Boulevard, co można przetłumaczyć jako bulwar Niedźwiedziego Szczytu”. I już przypuszczał, już ćmiło w nim to przeczucie, że ów rozległy esej łączący „w jedno przeszłość i teraźniejszość” jest „wymierzony w przyszłość”, jeśli nie w jego własną, „to innych”. W każdym razie pierwiastek Urlo wiele już spustoszył w ludzkiej wyobraźni i nadal dokonuje dzieła dewastacji. Po lekturze summa. Wielu odsłonom tak zwanych prawd scjentystycznych, wykorzystywanym często przeciwko człowiekowi jako zjawisku metafizycznemu, najzwyczajniej nie ufam. Są one największym przesądem XX i XXI wieku, a technika – ta wielka i ta gadżetowa – fetyszem. Już słyszę, jak poprzednie zdanie wzbudza pochrząkiwania w obozach ateistycznych postępowców czy salonach biogenetyków oraz astro- i nanofizyków, i widzę poruszenie, które wywołuje na ich swarliwych giełdach. Są i inne przesądy, ale ten tyczący się niepodważalności i obiektywności naukowych prawd dokonał wyjątkowo miażdżących szkód w wyobraźni teologicznej oraz uczuciowości religijnej człowieka.

6.02.

Stanisław Raginiak, wyraźnie poruszony, opisuje w korespondencji swój sen, który według niego zaczął się mu śnić od drugiej w nocy w domu rodzinnym we wsi Łukta położonej na pograniczu Mazur i Warmii:

Ty i ja w jakimś dziwnym mieście, wokół nas same podejrzane typy. Wchodzimy do baru, ty jednym kopnięciem rozbijasz kilka krzeseł, powalasz na ziemię kilku potencjalnych napastników. Wybiegamy. Rozdzielamy się. Zostaję sam, ktoś grozi mi śmiercią. Wzywam ciebie, przybywasz, mówisz oprawcom, kim jesteś. Nic to nie daje. Chcą nas zabić. Nie wiadomo za co. Znowu ucieczka, moim samochodem (nie twoim nowym, co trochę po przebudzeniu mnie zdumiało). Pędzimy dzielnicą – jakby Bronx. Goni nas tłum ludzi. W końcu im uciekamy, ale niebawem znowu jesteśmy w jakimś lokalu, znowu chcą nas bić. Krzyczę: „Kass, ratuj!”. Ty zaczynasz jakąś skomplikowaną mowę, ludzie słuchają. Napięcie słabnie. Tulę się do ciebie, chyba płaczę, potem ty, a następnie wszyscy!!!

Dodaje, że to sen niebywały i głęboko doznany, że zaraz po przyjeździe do Grudziądza, gdzie mieszka na stałe i którego nie cierpi, spisuje ów sen dla mnie, aby on nie zapomniał, a ja poznał, przynajmniej pobieżnie, toczenie się sennych wydarzeń.

Od razu wymamrotałem z pamięci swój młodzieńczy wiersz, który napisałem w 1987 roku dla urodzonego na obrzeżach Grudziądza, w Tarpnie, Ryszarda Milczewskiego-Brunona:

Ja bym się Bruno napił z Tobą piwa
lecz po godzinie wyjdzie nam z pyska
zwierz nasz skrzywdzony kamieniem w kończynę.

I jeszcze coś o przewrocie krzeseł, mordowni nad Wisłą, kuflu ciśniętym wschodnio, niepodlegle. W drugiej połowie lat 80. ubiegłego wieku często jeździłem do Grudziądza, gdyż o tym lekko przeklętym autorze jako „kaskaderze” poezji pisałem magisterium u profesor Marii Janion. Zaprzyjaźniłem się z jego żoną, zwaną przez niego w wierszach z niemiecka „Yrtą”, a która zdradziła go z innym, artystą plastykiem Januszem Lepką, co było powodem rodzinnego dramatu. Z synem zaś poety Sławkiem oraz jego przyjaciółmi włóczyliśmy się po Grudziądzu, mieście zdeprawowanego zlepku ludu robotniczego, żołnierskiego i badylarzy, tych od tytoniu i pomidorów przede wszystkim, miasta melin, mordowni, fabryk, spółdzielni, magazynów, ale też dawnych gotyckich i barokowych zabytków. Zatrzymywaliśmy się w licznych bramach, w których pito na umór i obszczywano mury, oraz otwarci byliśmy na rozmaite nocne przygody, a gdzież tam, jak torreadorzy byka wzywaliśmy te przygody. Na moją wyobraźnię działały knajpy nazywane przez miejscowych „Pod koniem” lub „Pod cycem”. Przez Sławka, jego siostrę Anię, wówczas licealistkę, Irenę i sypiającego z nią malarza Jurka Małkowskiego zawsze byłem serdecznie goszczony. W tym mieszkaniu, w bloku przy ulicy Kalinkowej, zamieszkiwanym kiedyś przez poetę, który mnie interesował, nocowałem, jadłem, tańczyłem i robiłem notatki. A nazwa ulicy, gdyż „poetycka”, co najmniej kilkakrotnie znalazła swój adres w wierszach autora Poboków. Mimo to Grudziądz mnie nie budował, wręcz odwrotnie, jego aura rozpadu raczej ściągała w dół i przygnębiała, wpływając na moje najgorsze instynkty i cechy, nastawiając mnie dekadencko i zanadto rozchełstując moralnie. Przynajmniej dzisiaj te rzeczy tak postrzegam. W ogóle – to nie był dobry okres w moim młodocianym życiu.

I teraz po tylu latach Stanisław Raginiak, poeta urodzony dwanaście lat po Ryszardzie Milczewskim-Brunonie i od bez mała pół wieku mieszkający w Grudziądzu, przysyła mi opis tego dziwnego, niedającego spokoju snu.

8.02.

Tradycja wiersza wolnego liczy sobie niewiele ponad sto lat. Może więcej, gdy poszuka się wierszy prekursorskich, które wylały mleko formy uwolnionej i sprawiły, że weszła ona do ogólnego obiegu i powszechnego stosowania. Wydaje się jednak ten jeden wiek oseskiem w porównaniu z tysiącami lat uprawy wiersza i ustalania się jego wiązań odrzucających jedne konwencje i przyjmujących inne, niemniej były to zawsze formy ścisłe, zorkiestrowane i zrytmizowane, organizujące się w metrum i rym, strojące struny rytmu i na ogół sterujące ku harmonice. Czesław Miłosz w utworze Ars poetica? zapisał, że „tęskni do formy bardziej pojemnej, która nie byłaby zanadto poezją ani zanadto prozą”, a w jednym z esejów zapisał zdanie, że wiersz wolny okazuje się „tanią przepustką do nowoczesności”. Nie są to formuły sprzeczne, choć druga, zawierająca przyganę, daje upust ironii. Poeta zdaje się mówić: no dobrze, rozwiązuję nieco gorset wiersza, zamierzam jednak zachować zdrowy balans między wiązaniami mowy poezji a „rozsznurowaną” prozą. Wiersz Różewicza w swoich wielu realizacjach zbliża się do granicy, gdzie ustawiona jest tabliczka z ostrzeżeniem „uwaga, proza”. Dałoby się to ryzyko igrania z granicą przełożyć na literę niektórych wierszy Białoszewskiego. Materia języka w rękach majstrów nie jest już tą samą materią w posiadaniu epigonów i – co gorsza – w nader ubożuchnym repertuarze dyletantów, który na ogół staje się całkowicie nieskuteczną rozwiązłością. Zaistniało więc w wierszoróbstwie ostatniego półwiecza zjawisko wiersza postróżewiczowskiego: jego kontynuatorzy są już tylko psujami (jakby wiersz był wyłącznie domeną mechaniki) i bachorami strojącymi się w piórka kapłanów luzatorstwa mowy poezji. Do czego zmierzam? Dostrzegam niebezpieczną tendencję rozpuszczania się wiązań poezji w żywiole prozy. To tak, jakby jej twarda tkanka językowa (w suple, czyli metaforze mająca swój korzeń) z wolna miękła, przybierając galaretowatą konsystencję. Obawiam się więc, że wolny wiersz nowoczesny jest nim coraz bardziej w sensie zewnętrznym, bo od wewnątrz to sprawa prozy rozpisanej na wersy, to proza udająca strukturę wiersza, podszywająca się pod jego konstrukcję, mocowania, zbrojenia. A już całkowitym fałszerstwem prawdziwej monety poezji staje się wspomaganie się technicznymi możliwościami maszyny do pisania, jaką jest przecież komputer, kiedy to autor, przed lub po zapisie wiersza, wciska w „narzędziowni” funkcję układu tekstu, centrując wersyfikację lub równając ją do idealnego prostokąta strofy lub strofoidy. Te typograficzne sztuczki wiodące na manowce łatwizny, dyletanctwa, dróg na skróty stają się dość powszechną praktyką piszących wiersze mas.

9.02.

Jedno z zadań poezji:

– zagęszczanie i ścieśnianie języka, a tym samym jego znaczeń i sensów oraz metafizycznych obrazów po to między innymi, aby ideologiczne i socjotechniczne szulernie naszej cywilizacji nie zmogły go ani nie zmanipulowały do swoich niecnych racji i celów służących zniewoleniu duszy i umysłowości jednostki.

14.02.

Odciąganie człowieka od Boga; wydaje się, że już wszystkie młyny świata na to pracują, nie tylko przemysł konsumpcji, laboratoria naukowe, szkoły posthumanistyki i postprawdy, ideologiczne supermarkety, medialne korporacje, ale poszczególni ludzie, wielu ludzi, którzy wzajem do siebie mówią: Boga nie ma, a cała ta historia ze zmartwychwstaniem Jego Syna to bajka. A przecież nie należy bliźniemu swemu, co podkreślał choćby Czesław Miłosz, mówić o tym, że Bóg nie istnieje. Ten proces odciągania odbywa się w imię tego, co Witold Gombrowicz określił jako międzyludzki kościół. Przyjdź do nas – wydaje się mówić ten wielousty i wielojęzyczny Kościół – ustalaj siebie pośród wielkiej ludzkiej rodziny, każda twoja zachcianka będzie usprawiedliwiona, więcej – zrobimy z niej ideę, każda, nawet kapryśna emocja zostanie zrozumiana, dalej – uczynimy z niej nurt społeczny, dziedzinę, kierunek w modzie, na każdą twoją wątpliwość wynajdziemy pociechę, a na pytanie – odpowiedź, a jeśli to mało, to z pociech stworzymy eschatologię, z odpowiedzi obowiązującą teorię. Porzuć więc modlitwę i rozmowę z Bogiem, są bezowocne i szkoda na nie czasu. To my ci pomożemy, to my wskażemy tobie drogę samorealizacji, to na nas możesz liczyć w każdej godzinie, wśród nas będziesz szczęśliwy, my ciebie wysłuchamy, zrozumiemy twoje potrzeby, znajdziemy lekarstwo na bolączki, zaaplikujemy tabletkę na trwogę, panaceum na lęk i cierpienie. Dziwnym trafem jednak, człowiek – podmiot popadłej w samozachwyt cywilizacji – zaczyna wobec niej maleć i tracić swoją podmiotowość, więcej – jako jednostka łapie się na tym, że jego dusza zaczyna wyć z powodu rosnącej samotności i bezbronności. I w tym miejscu odciągacze od Boga i przeszkodziciele sensu relacji człowieka z Bogiem rozkładają bezradnie ręce.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wojciech Kass, Ręka pisząca (10). Fragment dziennika, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 177

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...