Nowy Napis Co Tydzień #178 / Coś się kończy, ale co zaczyna?
Zagłada cywilizacji, a może nawet życia na Ziemi takiego, jakie znamy, nosząca ogólną nazwę apokalipsy lub postapokalipsy (także „postapo”), to dziś już coś więcej niż igraszka intelektualna fantastyki naukowej we wszystkich jej odmianach. „Od powietrza, głodu, ognia i wojny…” – powtarzamy w popularnej suplikacji – a tymczasem „powietrze” tylko czeka okazji do tryumfalnego powrotu. Głód, zawsze obecny, nabrał złowrogiej realności wraz z wojną toczącą się tuż obok – wojną, która uparcie trwa, a może się rozlać po świecie jak ropa po oceanie, nikt nie wie kiedy i gdzie. Ogień, symbol zmian klimatycznych, także manifestuje swój potencjał zniszczenia: zaleceniami dla seniorów, żeby w piękną pogodę siedzieli w czterech ścianach z powodu groźnej dla ich życia fali upałów, a także – choć brzmi to paradoksalnie – rybami, spływającymi brzuchami w górę już nie jedną europejską rzeką. Ot, drobiazgi. Na covid mamy przecież szczepionki, na głód statki wypełnione zbożem, ciągle nie słyszymy wybuchów za oknem, rzeki można oczyścić i zarybić, a seniorzy, jak to oni, jesienią poskarżą się na deszcz, a zimą na mróz, więc…
No właśnie, co „więc”? Czy odczytamy znaki, ciągle niewyraźne, czy poczekamy, aż na ścianie naszego pałacu pojawią się trzy słowa, głęboko zakorzenione w kulturze? Nieprzyjemna prawda, której bardzo nie chcemy zaakceptować brzmi: żyjemy na beczce prochu. Co najmniej pięciokrotnie dochodziło już w historii Ziemi do wymierań masowych, czyli takich, w których w ciągu miliona lat znikła co najmniej połowa gatunków (najprawdopodobniej zginęło ich zresztą znacznie więcej i znacznie szybciej); najgorsze, co może spotkać cywilizację człowieka nie będzie więc niczym wyjątkowym. Nieprzyjemną prawdą, uparcie wypieraną ze świadomości jest także i ta, że ludzkość to w dziejach Ziemi jętka jednodniówka.
Peter Brannen w wydanych niedawno Końcach świata
Jeden ludzki krok i nie ma internetu, odradza się jedna trzecia ziemskiej rafy koralowej, bomby atomowe błyskawicznie z powrotem się scalają, stoczone zostają dwie wojny (od końca), światło elektrycznie po tej stronie planety, na której panuje noc, gaśnie, a gdy ponownie stawiamy stopę, istnieje Imperium Osmańskie.
Dwadzieścia kroków i „mijamy Jezusa”, a
[…] zanim zdążymy dojść do następnej przecznicy – przemija cała zapisana historia, cała ludzka, cywilizacja znajduje się poza nami, istnieją za to włochate mamuty.
Kiedy kończy się ten spacer? Już, za chwilę, przed lunchem w najbliższym sushi barze? Nie ma tak dobrze!
Musielibyśmy pokonywać 30 kilometrów dziennie każdego dnia przez cztery lata, żeby przebyć pozostałą część dziejów planety. Nie ulega wątpliwości, że historia Ziemi nie jest historią Homo sapiens.
Końce świata – rzeczowe, ożywiające wyobraźnię, skupione na relacji, nie na sensacji – prowokują do refleksji. Jako ludzkość jesteśmy przecież dziełem serii katastrof eliminujących potencjalną konkurencję. Kiedyś, a wygląda na to, że raczej prędzej niż później, i my staniemy twarzą w twarz z własną zagładą. Wymkniemy się jej bezwzględnym szponom i pazurom, czy nie?
Na to pytanie powinna odpowiadać fantastyka naukowa taka, jaką widział ją nie byle kto, bo Kurt Vonnegut.
Kocham was, wy sucze syny – zwracał się do twórców science fiction bohater jednej z jego najbardziej cenionych powieści. – […] Tylko wy mówicie o tych naprawdę straszliwych zmianach, jakie zachodzą w świecie […]. Do diabła z utalentowanymi miniwypierdkami, którzy subtelnie opisują jeden mały fragment czyjegoś jednego życia, podczas gdy gra idzie o całe galaktyki, eony i tryliony jeszcze nienarodzonych dusz
K. Vonnegut, Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater, tłum. L. Jęczmyk, Poznań 2005, s. 13. [2].
Z tego, jak fantastyka naukowa radzi sobie z wizją zagłady gatunku ludzkiego, zdaje sprawę (a przynajmniej próbuje) Lech M. Nijakowski w Świecie po apokalipsie. Społeczeństwo w świetle postapokaliptycznych tekstów kultury popularnej
Pierwsze podejrzenia co do przyjętego przez autora modus operandi rodzą się już na początku erudycyjnego, teoretycznego wstępu Socjolog pod Kopułą Gromu, czyli kilka uwag wprowadzających. Dostajemy tam mianowicie tabelę zatytułowaną Książki postapokaliptyczne i ich ekranizacje (wybór)
Warto tę tabelkę zapamiętać, bo jest ona pars pro toto rządzącego całą książką przedziwnego bałaganu. W – jeśli dobre policzyłem – stu osiemdziesięciu sześciu skrupulatnie wymienionych w Bibliografii. Materiale do analiz książkach (do książek zaliczone są także opowiadania), dwustu dziewięćdziesięciu pięciu [sic!] obejrzanych filmach, dziesięciu (tylko?) przeczytanych komiksach, dziesięciu przegranych grach i zaledwie dziewięciu „stronach, portalach i blogach internetowych” Lech M. Nijakowski znalazł materiał do podziału książki na części-rozdziały, mające zapewne w założeniu ukazać główne toposy (autor nazywa je „aspektami”) świata po zagładzie. Ich heterogeniczność i aprioryzm budzą mój podziw. „Teologia bomby atomowej” (omówiona w rozdziale drugim) ma przecież walor wyłącznie muzealny, a podrozdział Groźne elektrownie atomowe – w roku wydania książki już całkiem niegroźne – budzi uśmiech dziś, kiedy w tych groźnych elektrowniach widzi się jedyne (oprócz źródeł odnawialnych) skuteczne remedium na kryzys energetyczny. Oczywiście, strach przed bombą atomową, czy też, szerzej, przed tak zwaną Doomsday Machine („maszyną Sądu Ostatecznego”) dokumentują arcydzieła literatury apokaliptycznej z Ostatnim brzegiem Neville’a Shute’a na czele, ale te strachy żyją już dziś tylko w pamięci niewielu, a wokół Czarnobyla, w „strefie wykluczenia”, za serią książek „Fabryczna Zona”
Tak więc, zamiast dać świadectwo fantastyce żywej, Nijakowski stworzył po prostu muzealny katalog, drastycznie niepasujący wagą zagadnienia do choćby umieszczonego w książce rozdziału pierwszego: Alkohol w świecie postapokaliptycznym, którego konkluzją jest, że po zagładzie pije się albo żeby zapomnieć, albo żeby się zabawić, albo żeby się po pijaku nawalać („gdzie biesiada tam bies siada”), albo do lustra… czyli dokładnie jak przed apokalipsą. Tymczasem chociażby Neville Shute we wspomnianym Ostatnim brzegu potrafił uczynić alkohol znaczącym elementem więzi ze „starym światem”, a picie – manifestacją niezgody na zbliżającą się nieuchronnie cichą śmierć od radioaktywnego opadu. U Shutego szacowni, zamożni, leciwi panowie z australijskiego klubu dżentelmenów pracowicie usiłują wyczerpać klubowe zapasy najlepszego porto, którego zarząd, nie przewidując zagłady, zakupił za wiele. To jest ich główna pretensja do rzeczywistości – że nie zdołają, mimo wysiłków, opróżnić piwniczki – poboczną zaś jest ta, że króliki pożyją dłużej od nich (trzeba być Australijczykiem, by docenić wagę tej oblegi). O tym jednak Nijakowski nie wspomina.
Ciągnąc dalej listę zażaleń, czy „aspekt” (topos), któremu poświęcony jest rozdział trzeci – Zwierzęta i ludzie po apokalipsie – naprawdę zasługuje na osobne potraktowanie? Owszem, literatura „drugiego sortu” (albo i trzeciego, lub gorzej) lubuje się w opisach przeróżnych mutantów, ale nie ma w tym niczego oryginalnego. Klasyczna, pulpowa fantastyka spod znaku Edgara Rice Burroughsa (piszącego w latach 1912–1948) lubowała się w opisach wszelkiej maści „bestii z Marsa” polujących na „nasze kobiety” (i niszczących „naszą demokrację”). Równie banalny jest świat sterylny, a jeśli opisuje go Cormac McCarthy (patrz jego Droga z 2010 roku), sterylność ta staje się istotnym, lecz wyłącznie narzędziem ukazania degrengolady ludzkiej. Naprawdę niezwykłym jest tylko jednostkowy casus Chłopca i jego psa Harlana Ellisona (1969), w którym inteligentny, mówiący pies towarzyszący „dzikiemu chłopcu” wynajduje mu deficytowe po apokalipsie kobiety, a w poincie okazuje się ważniejszy od najważniejszej z nich (a przy okazji to tu, nie w Drodze, realizuje się w sposób znaczący motyw kanibalizmu, ujawnionego niewinnymi słowy: „…chłopiec kocha swojego psa”).
Kolejne rozdziały, czwarty i piąty (Seksualność postapo i Kobiety po apokalipsie), mogłyby mieć swą wagę – seks jest potężnym mitotwórcą – gdyby nie to, że tu znów za materiał posłużyły autorowi najbardziej banalne twory fantastyki postapokaliptycznej, powtarzające najtańsze, najoczywistsze schematy: kobieta-obiekt seksualny, kobieta wyzwolona przez to, że staje się „męską wojowniczką”, „Histeryczna Nowa Ewa” [sic!] i tak dalej. W tej masie banału po raz kolejny ginie to, co oryginalne i odkrywcze. Doprawdy, orgiastyczny promiskuityzm klonów w arcydziele Kate Wilhelm Gdzie dawniej śpiewał ptak (1976), skądinąd całkiem rozsądny i praktyczny w sytuacji szerzącej się bezpłodności, ma znaczenie potężniejsze od tylko seksualnego: nieoczekiwany widok dziesiątek splątanych we wszystkich pozycjach Kamasutry ciał jest przeżyciem katarktycznym dla młodego „naturalnego” (urodzonego z kobiety, nie z próbówki) bohatera, motywującym go do odbudowania ludzkości metodą tradycyjną, gwarantującą różnorodność i zachowującą zdolności twórcze. Przy okazji – Gdzie dawniej śpiewał ptak, którego silną kobiecą bohaterką jest matka potajemnie wychowująca syna do wolności, to także piękny przykład wczesnej postapokaliptycznej fantastyki ekologicznej, którą Nijakowski kompletnie lekceważy.
Ostatni, szósty rozdział, O postapokaliptycznym duchu praw, nazywa się zgrabnie i mógłby być kto wie czy nie najważniejszy, gdyby w literaturze fantastycznej autor odnalazł tego ducha praw. Bo nie ma go w „oazach starego porządku” (w Chłopcu i jego psie Ellisona mamy taką podziemną oazę, która okazuje się piekłem gorszym niż chaos „naziemnego” świata) i w „nowych wspaniałych światach”, i w przeróżnych ustrojowych konstrukcjach od anarchii po despotyzm. Już prędzej ducha praw odkryć można w Listonoszu wymienionego wcześniej Davida Brina (1985), w którym odbudowa cywilizacji zaczyna się od przypadku: znalezienia przy trupie listonosza torby pełnej listów. Znalazca, twierdząc (kłamliwie), że poczta nadal funkcjonuje, czego listy mają być dowodem, staje się „jądrem krystalizacji”, wokół którego powstaje najpierw prawdziwa instytucja poczty (i tak kłamstwo staje się prawdą wbrew woli kłamcy), a potem kolejne instytucje prawa i porządku.
Apokalipsa – perspektywa zniszczenia cywilizacji z jej imponującymi dziełami materialnymi i z niezwykle skomplikowanymi więzami społecznymi, które coś musi zastąpić – to dziś sprawa istotna dla ludzkich jętek jednodniówek na beczce prochu. Wbrew temu, co wynika z omawianej książki, jest ona istotna i dla fantastyki, tej uwielbianej przez Vonnegutowskiego Eliota Rosewatera, poważnie traktującej swą funkcję profetyczną: przewidywania przyszłości przez ekstrapolację teraźniejszości, prezentującej różnorodność scenariuszy, prowokującej do dyskusji. Ale dyskusja nie będzie możliwa, jeśli nie oddzieli się ziarna od plew, fantastyki we wszystkich jej manifestacjach nie podzieli wstępnie na „wartościową” (literacko, intelektualnie) i bezwartościową „pulpę”. Toteż główną wadę książki Nijakowskiego widzę nie w błędach merytorycznych (Opowieść podręcznej Margaret Atwood i Piknik na skraju drogi Strugackich to nie „postapo”, bo „inne światy” są w nich lokalne, a poza nimi i ich bezpośrednim sąsiedztwem życie toczy się jak zwykle; szczególnie razi też nieobecność Drugiej jesieni Wiktora Żwikiewicza, imponującej bogactwem wyobraźni – i języka – bioapokalipsy z udziałem obcych), ale w niczym nieuzasadnionym przekonaniu, że jakość nie ma znaczenia wobec ilości i że można ją pominąć. Erudycja, za którą na tylnej okładce chwalą Nijakowskiego profesorowie, manifestuje się przecież nie setkami książek przeczytanych, lecz umiejętnością wybrania z nich dziesiątki wartych przeczytania i przekonującym uzasadnieniu wyboru.
To tej erudycji Nijakowskiemu zabrakło przede wszystkim. Z wielką szkodą dla fantastyki, która potrafi być rozrywkowa, nie będąc przy tym bezmyślnie banalną. Także dla fantastyki polskiej. Szkoda.