Nowy Napis Co Tydzień #185 / Metalowe dziedzictwo, czyli polski Heavy Metal Świat
Po lekturze książki Jarosława Szubrychta nie mogę oprzeć się pokusie, by rozpocząć tę recenzję w nieco innym niż zwykle, bardziej osobistym tonie. Uczynię to nie bez powodu, bowiem jestem przekonany, że odrobina prywaty pozwoli rzucić pewne światło (a może powinienem raczej stwierdzić „pewien mrok”) na motywację, która stała za decyzją o sięgnięciu przeze mnie po Skórę i ćwieki i zrecenzowaniu tej specyficznej, choć arcyciekawej pozycji.
Nie pozostaje mi nic innego, jak sparafrazować Ryśka Ochódzkiego, który „jak był młody, to też był murzynem i grał w kosza”, i wyznać: jak byłem młody, to – podobnie jak Jarek Szubrycht – miałem długie włosy i byłem metalem. Może nie jakimś radykalnym, hardcorowym metalowym zelotą, ale jednak. Muzyka heavymetalowa i związana z nią otoczka były cudowną odskocznią od szarzyzny codzienności, sposobem na wyróżnienie się i na podążenie zgoła inną ścieżką rozwoju niż większość osób z mojego ówczesnego otoczenia. Bycie metalowcem w niespełna dwuipółtysięcznym miasteczku w okresie burzy i naporu tak zwanego „pokolenia JP2” jawiło się z pozoru jako coś niecodziennego, ale okazało się, że nawet w takich warunkach można było sformować paczkę znajomych (żeby było śmieszniej, dwóch z nich również miało na imię Błażej), z którą dało się jeździć wspólnie na koncerty i założyć coś na kształt garażowej kapeli. Co prawda nigdy nie mieliśmy perkusisty, publicznie wystąpiliśmy tylko raz i to w dodatku na szkolnej akademii, ale cóż, to też się liczy. Wzbudzaliśmy rozbawienie, konsternację lub niechęć wśród rówieśników, których znakomita większość nie miała zamiaru nawrócić się na metalową wiarę, pozostając w szponach ulicznego rapu i disco polo. Heavy metalowi zawdzięczam sporo, na przykład: poczucie przynależności do wspólnoty, jakkolwiek efemeryczne by ono nie było; szybszą i efektywniejszą naukę angielskiego (przyczyniły się też do niej wciąż niedoceniane gry wideo); poszerzenie horyzontów muzycznych i kulturowych, wyjście z osławionej „strefy komfortu”… Wszystkie te rzeczy sprawiły, że, jak to rapował Fisz, „skład Iron Maiden ciągle znam na pamięć”. Mógłbym wymieniać i rozpamiętywać dalej, ale pora na przyjrzenie się, co książka Szubrychta ma z tym wszystkim wspólnego.
Kiedy czytałem Skórę i ćwieki powyższe wspomnienia powracały do mnie w formie flashbacków i jestem przekonany, że wielu czytelników tej książki, którzy mieli styczność z muzyką i kontrkulturą metalową, będzie miało podobne odczucia. Nie oznacza to oczywiście, że sytuacja zbuntowanych nastolatków słuchających ekstremalnej muzyki w czasach, które wspomina autor (połowa lat osiemdziesiątych i cała kolejna dekada) była taka sama jak dzisiaj, o czym jeszcze wspomnę. Nie da się jednak ukryć, że – pomimo dystansu czasowego – wiele elementów kultury metalowej w życiu młodych ludzi wygląda podobnie, niezależnie od czasów i panujących warunków socjoekonomicznych.
Szubrycht to nie tylko dziennikarz muzyczny, ale także absolwent polonistyki, co, jak sądzę, znacząco wpłynęło na jakość jego „historii metalu”. Autor dysponuje zaskakująco lekkim piórem, książkę czyta się naprawdę przyjemnie, a obcowanie z nią przypomina słuchanie monologu starego metalowego wyjadacza przy kuflu piwa w pubie. Ważna uwaga: jeśli oczekujecie kompleksowej historii polskiej ciężkiej muzyki albo naukowej, socjologicznej analizy kontrkultury metalowców, to możecie się srodze zawieść. Skóra i ćwieki to raczej coś na kształt książki wspomnieniowej, osobistej i subiektywnej historii, w której autor omawia co prawda najważniejsze (jego zdaniem) płyty i zespoły polskiej sceny metalowej, ale w większości czyni to mimochodem: zdecydowanie bardziej istotne są tu prywatne odczucia i doświadczenia, przez pryzmat których czytelnik zaznajamia się z fenomenem tej muzyki i kultury. Jak pisze Szubrycht:
[…] jak już się, Drogi Czytelniku, zdążyłeś zorientować – nie jest to dążąca do obiektywizmu historia metalu, ale moja subiektywna o nim opowieść […].
Ważną rolę pełni tu humor – Szubrycht odnosi się do samego siebie i do swojej ukochanej muzyki z dystansem, często sypie anegdotami i żartami (mniej lub bardziej udanymi, ale muszę przyznać, że podczas lektury kilka razy parsknąłem śmiechem). To zresztą ważna cecha kultury heavymetalowej: w większości jest ona bardzo samoświadoma, autotematyczna, grająca pewnymi konkretnymi tropami i wizerunkiem, czasem posługująca się wręcz kampową estetyką i żartująca z samej siebie – tak jak istnieje comedy rock czy comedy rap, tak samo możemy spotkać się z komediową muzyką metalową.
Książka została podzielona na tematyczne rozdziały, w których Szubrycht opisuje różnorakie zjawiska związane z metalem: kult konkretnych używek i alkoholu (zwłaszcza piwa), specyficzny dress code, zachowania podczas koncertów, fanziny tworzone przez słuchaczy na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych oraz wiele innych fenomenów. Autor biografii Andrzeja Zauchy (sic!) nie omija także kontrowersyjnych tematów i próbuje przybliżyć czytelnikom, o co chodzi z tym całym satanizmem i okultyzmem, rzekomo nierozerwalnie związanymi z niektórymi odmianami muzyki metalowej. Opisuje ciemne strony historii metalu, kiedy to fascynacja brutalnością i pogoń za kontrowersją prowadziły nieraz do zachowań kojarzonych z wiedeńskim akcjonizmem, a niekiedy po prostu do zbrodni.
Zdecydowana większość wspomnień i przemyśleń Szubrychta utrzymana jest jednak w pozytywnym, nieco sowizdrzalskim tonie. Ogromną wartością tej książki, oprócz lekkiego i zabawnego języka, jest także zwrócenie uwagi na kilka istotnych kwestii, o których zapewne mało kto dziś pamięta lub ich sobie nie uświadamia. Przede wszystkim Szubrycht upomina się o dowartościowanie metalu (i kontrkultury w ogóle) jako pełnowartościowej „trzeciej drogi” schyłkowego PRL, w którym życie społeczne pozornie zdominowane było przez manichejski duopol „Solidarności” (i wspierający ją w większości Kościół katolicki) oraz komunistycznych struktur opresyjnego aparatu państwowego.
Kościół i komuna. Dwie wizje świata i przyszłości, niby konkurencyjne, ale dobrze się uzupełniające w dzieleniu wpływów. Wypadało opowiedzieć się po którejś ze stron. Ale wielu młodych ministranckie komże parzyły tak samo jak mundurki ZHP. Ci wybierali kontrkulturę, która też nie była jednorodna. Od lat pielęgnuje się pamięć o scenie punkowej i okolicach, w dodatku często na wyrost przedstawiając ją jako z ducha antykomunistyczną i przewrotną, ale jednak patriotyczną, ale zarazem wyznającą te same wartości co „Solidarność”, tylko mówiącą innym językiem. Kolegom punkowcom pozostawię odkłamywanie ich historii, za to tu i teraz upomnę się o metal.
Istotnie, w mainstreamowej narracji o historii polskiej muzyki lat osiemdziesiątych częstokroć zetkniemy się z przywoływaniem takich zespołów, jak Republika, Kult, Dezerter czy Brygada Kryzys, ale na wzmianki o TSA, Turbo czy Kacie natrafimy raczej sporadycznie. A przecież muzyka metalowa również była obecna na Jarocinie, podejmowała w swoich tekstach tematykę społeczno-egzystencjalną i stanowiła jeden z bastionów peerelowskiego nonkonformizmu – nie była ona jedynie eskapistyczną bzdurą, jak sądziło wielu krytyków.
Drugim z istotnych aspektów książki Szubrychta jest przypomnienie, jak wyglądało funkcjonowanie przedstawicieli muzycznych subkultur u progu nowej, kapitalistycznej Polski. Z dzisiejszej perspektywy problemy ówczesnych ludzi zainteresowanych poszerzaniem kulturowych horyzontów mogą się wydawać absurdalne. Dziś jednak nie mamy żelaznej kurtyny, która odgradza nas od Zachodu, zatem nie musimy nagrywać ulubionej muzyki na nośnikach o tragicznej jakości i uprawiać nimi handlu wymiennego; wyjazd na dowolny koncert nie urasta do rangi logistyczno-ekonomicznej katastrofy, podobnie jak zdobycie dżinsów czy skórzanej kurtki, nie wspominając o T-shircie z nadrukiem ulubionej kapeli (odzież metalowców w PRL nierzadko powstawała wręcz chałupniczymi metodami). Jedną z bardziej absurdalnych historii przywoływanych przez Szubrychta jest motyw odzyskiwania znaczków pocztowych z wysłanych już listów, ponieważ w schyłkowym komunizmie były one drogie i stanowiły towar deficytowy – no a jak inaczej skontaktować się z zespołem albo z innym fanem metalu niż za pomocą klasycznej poczty? Takie anegdoty pomagają nam docenić wygodę naszych czasów, która stała się dla nas już oczywistością.
Spotkałem się z opinią, że perspektywa Szubrychta trąci niekiedy „dziaderstwem” – nie mnie to jednak oceniać: jego historia, jego (nie)święte prawo. Jasne, można uznać Skórę i ćwieki za swoiste żerowanie na nostalgii, ale moim zdaniem narracja wokalisty zespołu Lux Occulta nie jest przejawem płytkiej „duchologii” i tęsknoty za dawno minionymi czasami, o czym świadczy zdolność autora do autoironii i zdystansowanego spojrzenia na środowisko, z którego się wywodzi. Gdybym był czepialski i złośliwy, to wytknąłbym jedynie Szubrychtowi to, że zbyt wiele miejsca w książce poświęcił ekstremalnym odmianom metalu, zwłaszcza black metalowi (nie jestem miłośnikiem tego podgatunku, zdecydowanie bardziej wolę „klasyczne” brzmienia, za co być może autor omawianej książki nazwałby mnie pozerem). Trudno jednak traktować to jako wadę – przecież siła metalu tkwi także w jego różnorodności, choć z pozoru może się wydawać, że mamy do czynienia z niezwykle ortodoksyjną muzyką.
Skóra i ćwieki to lektura, którą mogę polecić nie tylko osobom pamiętającym kontrkulturowy klimat późnego PRL i wczesnej III RP czy fanatykom ciężkich brzmień. Jestem przekonany, że książka Szubrychta ma potencjał burzenia pewnych mitów i stereotypów narosłych wokół muzyki metalowej, niestety wciąż obecnych w powszechnej świadomości Polaków. Może warto dać metalowi szansę i przekonać się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują.
J. Szubrycht, Skóra i ćwieki na wieki. Moja historia metalu, Czarne, Wołowiec 2022.