Nowy Napis Co Tydzień #189 / Pisarze przecenieni i niedocenieni
Mogłoby się wydawać, że rozwój i łatwość dostępu do narzędzi promocji (blogi, media społecznościowe, kanały multimedialne) w XXI wieku sprawiły, że pisarz w pewnym sensie spadł z poziomu niezależnego artysty na poziom instytucji autopromującej, a nawet celebryctwa. Nie da się jednak ukryć, że autopromocja była nie bez znaczenia dla literatury także pięćdziesiąt i więcej lat temu. W tym kontekście pojawia się pytanie, czy twórczość na przykład Marka Hłaski lub Edwarda Stachury zyskałaby taką rozpoznawalność, gdyby nie ich głośne „życie na krawędzi”.
W plotkarskim chaosie drugiej połowy XX wieku w pierwszym szeregu niewątpliwie stoi wspomniany wyżej „polski James Dean”, stały bywalec warszawskich knajp, bon vivant Marek Hłasko. Zdjęcia z drugiej połowy lat pięćdziesiątych pokazują go jako nonszalanckiego dwudziestoparolatka z papierosem w zębach i włosami zaczesanymi w stylu hollywoodzkiego aktora. Na fotografii wykonanej mniej więcej dziesięć lat później, w 1968 roku, ten sam Hłasko w rozpiętej koszuli siedzi na kanapie z Krzysztofem Komedą – jednak jego chuligański image przykryły fałdy tłuszczu, włosy jakby się przerzedziły, czar warszawskiego buntownika przerodził się w odpychający wizerunek otyłego emeryta. Jedyną rzeczą, która na tych zdjęciach łączy Hłaskę z 1957 i z 1968 roku jest papieros.
Hłasko zbudował własną popularność na micie prostego szofera, który chce opisać swoje życie. Jego wygląd buntowniczego młodzieńca bez wątpienia się do tego przyczynił. Pisarz szczycił się brakami w swojej edukacji, opowiadając:
Nie jestem pewien do dzisiaj, czy między fizyką, algebrą, matematyką i chemią zachodzi jakakolwiek różnica i nigdy się tego nie dowiem. Nie wiem, czy czterdzieści dziewięć da się w ogóle podzielić przez jakąś cyfrę; jeśli się to w ogóle jakimś cudem uda, to na pewno nie mnie[1].
Misterność i fasadowość tej konstrukcji opisuje współzałożyciel oraz redaktor „Współczesności” Roman Śliwonik w anegdotyczno-wspomnieniowej książce Portrety z bufetem w tle, przywołując własne doświadczenie, kiedy kilka godzin po tym, jak obaj po raz pierwszy spotkali się w barze, Hłasko doskonale wiedząc, z kim ma do czynienia, wyzwał Śliwonika na pojedynek. Cała sytuacja miała formę groteski, biorąc pod uwagę drobną budowę Śliwonika i potężną sylwetkę pisarza. Do bójki jednak nie doszło. Zaraz po tym, jak stanęli naprzeciw siebie z pięściami w gotowości, Hłasko zaproponował, żeby jednak poszli na wódkę.
Trudno odmówić prozie Marka Hłaski pewnej atrakcyjności i nowatorstwa, jego opowiadania wniosły do polskiej literatury amerykański fason, jednak jeśli przeczytać jednym tchem kilkanaście jego opowiadań, można odnieść wrażenie monotonii, bohaterowie tych małych próz z czasem stają się jednowymiarowi. Trwająca właściwie nieprzerwanie od lat pięćdziesiątych hłaskomania przysłoniła wiele wspaniałych dzieł i pisarzy, także tych z kręgu „małego realizmu”, jak choćby zapomnianą Karczmę-życie Niny Kracherowej. W tym miejscu wypada przywołać postać Marka Nowakowskiego, wielokrotnie porównywanego z Markiem Hłaską. Łączył ich obszar zainteresowań społecznych, zamiłowanie do krótkich form (choć Nowakowski ma na swoim koncie kilka powieści) oraz próba odsłonięcia poprzez literaturę realiów życia w PRL. O ile jednak Nowakowski dysponuje bogactwem formalnym (opowiadania, reportaże, powieści, miniatury prozatorskie), a w jego twórczości widać rozwój zainteresowań w stronę innych grup społecznych (jak choćby prawnicy), o tyle proza Hłaski jest w zasadzie powtarzaniem pewnych schematów i obracaniem się wyłącznie wokół nizin społecznych, a miejsca, w których autor włącza elementy autobiograficzne, zdają się służyć wyłącznie budowaniu własnego mitu buntownika.
Swojej „legendy za życia” doświadczył również przedstawiciel poetyckiego pokolenia buntowników Edward Stachura – Sted. Trudno jednoznacznie powiedzieć, czy ciągłe uciekanie z miejsca na miejsce, włóczęgostwo i życiowe rozchwianie były świadomą kreacją czy efektem choroby, przez którą poeta trafił do szpitala psychiatrycznego, a finalnie odebrał sobie życie. Jego melancholijna, niekiedy wręcz hipnotyczna i niezrozumiała twórczość przyciągała rzesze fanów starających się wniknąć w zawiłą filozofię artysty, w której próbował wyrazić nie do końca sprecyzowane lęki i problemy metafizyczne. Krytyka literacka tamtych czasów kwestionowała estetykę w twórczości Steda, której – jak się zdaje – niekiedy rzeczywiście bliżej do tekstów piosenek niż rzeczywistej poezji.
Szalona popularność, jaką cieszyli się Marek Hłasko i Edward Stachura, przysłoniła twórczość Mariana Ośniałowskiego – pochodzącego z inteligenckiej rodziny poety, który doświadczony przeżyciami wojennymi (aresztowany i więziony przez gestapo, ranny w Powstaniu Warszawskim) imał się po 1945 roku przeróżnych zajęć: był aktorem, występował w cyrku, pracował jako murarz czy tragarz, a nawet sprzedawał zrywane w podwarszawskiej Falenicy wrzosy pod Klubem Prasy i Książki w Alejach Jerozolimskich. Po 1956 roku związał się ze środowiskiem „Współczesności”, redagując dział poezji. Roman Śliwonik (redaktor naczelny) określił go jako „autentycznego nadlirycznego liryka”.
Aktywność tego poety była bardzo krótka – debiutował w 1954, a w 1961 roku popełnił samobójstwo w Lasku Bulońskim w Paryżu. Ujawnił się jednak jako melancholijny, nostalgiczny, subtelny artysta, za którym ciągnął się cień śmierci, a także wrażliwy tłumacz (przełożył między innymi wiersze Henri Michaux oraz Maxa Jacoba). Niezaangażowana politycznie i społecznie liryczna poezja Mariana Ośniałowskiego stanowiła kontrast do powstających po październiku 1956 roku utworów. Podczas gdy inni poeci poszukiwali drogi powrotnej do utraconych i odrzuconych wartości, on dostrzegał daremność tych wysiłków, a w prostocie słów swojej poezji szukał ucieczki przed samotnością.
Sześć lat po debiucie Mariana Ośniałowskiego na łamach „Współczesności” debiutował inny warszawski poeta, późniejsza czołowa postać Orientacji Poetyckiej Hybrydy – Jerzy Górzański. Również jego twórczość, obejmująca nie tylko poezję, ale też prozę, dzienniki, teksty satyryczne oraz słuchowiska radiowe, przykrył cień tych pisarzy, którzy własne życie wykorzystywali do promocji swojej twórczości i budowania pozycji w środowisku. Tym, co w utworach Górzańskiego wybija się na pierwszy plan, jest niesamowita erudycja połączona z ironiczną metaforą. Sam siebie określał mianem: „poety, który miał kłopoty z nadświadomością”. Jego axis mundi to warszawska Praga, którą traktował z niezwykłą czułością i sentymentem, gdzie spędził niemal całe swoje życie. Ta realna przestrzeń łączy się w jego twórczości z mitem dzieciństwa zestawionym z terrorem czasów stalinowskich. Wyobraźnia Górzańskiego pełna jest zaskakujących skojarzeń i połączeń elementów kultury europejskiej zestawionych z gorzkim rachunkiem życia w Polsce na przełomie wieków: XX i XXI.
Bynajmniej nie chodzi tu o zdeprecjonowanie znaczenia twórczości Hłaski lub Stachury, podważenie ich talentu literackiego czy zniechęcenie kogokolwiek do sięgania po ich dzieła. Nie chodzi też o szczegółową analizę konkretnych dzieł – to wymagałoby osobnych, obszernych prac naukowych. Należy jednak racjonalnie spojrzeć na problem popularności i niepopularności pewnych pisarzy, a także spróbować przywrócić należne miejsce w historii literatury autorom (takim jak Marian Ośniałowski czy Jerzy Górzański), którzy tworzyli ważną prozę i poezję, nie przejmując się rozgłosem ani jego brakiem.