Nowy Napis Co Tydzień #198 / Wojna nigdy się nie zmienia
Od bestialskiej inwazji wojsk rosyjskich na Ukrainę minął już ponad rok. Gdyby na początku wojny zachodniej opinii publicznej powiedziano, że Ukraińcy będą w stanie tak długo bronić się przed naporem „drugiej armii świata”, a nawet wyprowadzą skuteczną kontrofensywę, to zapewne większość społeczeństw uznałaby takie przywidywania za przejaw hurraoptymizmu. Tymczasem rok później jesteśmy świadkami wydarzeń, które radykalnie zmieniają światową geopolitykę i stanowią kolejny dowód na koniec „końca historii” głoszonego na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku.
Produktem ubocznym wojny toczonej w nowoczesnym świecie jest mnogość relacji, świadectw, materiałów multimedialnych, które viralowo rozprzestrzeniają się po (cyfrowym) świecie. Nie mam na myśli wyłącznie dezinformacji, propagandy, dziennikarskich newsów czy memów. Wojna jest także pożywką dla wszelkiej maści domorosłych politologów, speców od geopolityki czy wojskowości, którzy – nie zawsze, choć niestety dość często – zarabiają na ludzkim strachu i niedoinformowaniu, a wojenną rzeczywistość znają co najwyżej z rodzinnych opowiadań. W epoce doomscrollingu i informacyjnego przeładowania łatwo o popadanie w paniczną przesadę lub w zgoła odwrotny stan: zobojętnienie.
Trzeba natomiast otwarcie powiedzieć, że w Polsce tego zobojętnienia na szczęście nie widać, a temat Ukrainy oraz podejście do rosyjskiej napaści są kwestiami, które chyba po raz pierwszy od bardzo dawna zjednoczyły zdecydowaną większość polskiego społeczeństwa i środowisk politycznych. Polska solidarność wobec ukraińskich uchodźców była ewenementem na skalę światową i warto podkreślić, że bezprecedensowa w historii wzajemnych stosunków naszych narodów jest również ukraińska wdzięczność. Polskie podejście do Ukrainy jest niezwykle złożone i specyficzne, stoi za nim wiele powodów i czynników. Być może to przykre uproszczenie, ale dla wielu mieszkańców takich krajów jak Stany Zjednoczone, Francja czy Hiszpania Ukraina jest bardzo odległą, na poły mityczną krainą, z którą absolutnie nic ich nie łączy. Nas, Polaków, łączy z nią natomiast bardzo dużo i nie chodzi mi wyłącznie o bliskość geograficzną, ale także o wspólną historię, los i kulturę.
Wspomniałem o pracy dziennikarskiej podczas wojny, ale nie wymieniłem zawodu korespondenta wojennego, który bezpośrednio doświadcza frontowej rzeczywistości i relacjonuje ją łaknącym wiedzy widzom/czytelnikom. Jednym z takich korespondentów jest Jakub Maciejewski, który zebrał swoje doświadczenia w wydanej niedawno książce, zatytułowanej po prostu Wojna. Reportaż z Ukrainy.
Zanim opiszę dokładniej zawartość tej pozycji i ocenię ją całościowo, chciałbym zwrócić uwagę na jej istotną cechę, o której – jak sądzę – potencjalny czytelnik i miłośnik reportaży powinien wiedzieć. Otóż książka Maciejewskiego nie jest „obiektywna” (kwestia tego, czy w ogóle istnieje obiektywne dziennikarstwo i reporterstwo to temat na długą i zapewne pozbawioną jednoznacznej konkluzji dyskusję). Czym objawia się ten brak dziennikarskiego obiektywizmu? Język, jakim posługuje się autor, jest niezwykle emocjonalny i, w przeciwieństwie choćby do reportażu o wojnie w Donbasie Tomáša Forró, Maciejewski nie stara się ukrywać swoich sympatii – ani światopoglądowych, ani stricte politycznych. Jest to jednak zrozumiała strategia: po 24 lutego 2022 roku nie ma już miejsca na „symetryzm” czy silenie się na neutralność. Zeszłoroczna inwazja Rosji na Ukrainę dotknęła również wielu z nas, zaważyła na bezpieczeństwie całej Europy i indyferentna postawa wobec rosyjskich zbrodni wojennych byłaby po prostu absurdem. Maciejewski jest uczniem profesora Andrzeja Nowaka i widać to w jego książce bardzo wyraźnie: jest ona nie tylko bardzo osobistą relacją z pierwszych linii frontu, ale funkcjonuje także jako ostrzeżenie przed kremlowskim imperializmem. Ponadto jest to opowieść, która w równej mierze traktuje zarówno o Ukrainie, jak i o Polsce, ale do tego wątku jeszcze powrócę.
Pierwsza część reportażu poświęcona została samemu początkowi wojny: lutowemu wtargnięciu rosyjskich wojsk, ewakuacji uchodźców i związanymi z nią ludzkimi dramatami oraz bohaterskiej obronie ukraińskiego terytorium. Maciejewski skupia się początkowo na Kijowie (który według Putina miał paść w ciągu kilkudziesięciu godzin), by stopniowo przenieść się na wschód – do Charkowa i w rejon Donbasu. Bezpośredniej sytuacji na froncie autor przygląda się w części drugiej, zatytułowanej wymownie Donbas, czyli piekło. Polski dziennikarz, oprócz nakreślenia niezwykle drastycznego i przerażającego obrazu okopowej rzeczywistości i bycia pod potężnym ostrzałem rosyjskiej artylerii, przedstawia czytelnikom także sytuację ludności cywilnej, która (z różnych przyczyn) pozostała w zdewastowanych, przyfrontowych miejscowościach. Te podrozdziały są jednymi z najbardziej przejmujących w całej książce, a szczególnie poruszający jest los jedenastoletniego Miszy – Maciejewski angażuje się w pomoc przy ewakuacji chłopca i jego rodziny z Donbasu, ale ucieczka kończy się niepowodzeniem (nie będę jednak zdradzał szczegółów tej historii). Pobyt w Donbasie stanowi także pretekst do rozważań nad mentalnością „zawieszonych” pomiędzy Rosją a Ukrainą mieszkańców, którzy zwani są „separami”. Nie oznacza to jednak, że wszyscy popierają Rosjan czy prorosyjskich separatystów: ich umysły, twierdzi Maciejewski, wciąż stanowią przykład biernego i patologicznego „człowieka sowieckiego”. „Problem polega na tym, że w Donbasie nie ma czegoś takiego jak «normalność»”
W tej mentalności homo sovieticusa oni są jedynie ofiarami oszukanymi przez świat: państwo nie dało, urzędnik okłamał, policjant okradł, pracodawca nie zatrudnił. Ich życie polega na celebrowaniu niesprawiedliwości losu, pogrążaniu się w bagnie – na przykład alkoholu – i czekaniu aż wreszcie przyjdzie ktoś, kto im naturalnie wszystko da na tacy (230).
Związek Sowiecki dał tym ludziom wiele ułudy, substytutów prawdziwego życia, w które tutejsza ludność uwierzyła jako w najwyższe stadium rozwoju ludzkości. […] świat tych ludzi zdaje się dużo mniejszy od naszego (123).
W trzeciej i ostatniej części Wojny Maciejewski zastanawia się nad wspólnym losem Polaków i Ukraińców, solidarnością pomiędzy naszymi narodami oraz społeczno-kulturowym dziedzictwem wielonarodowej Rzeczypospolitej. Głównym „patronem” tych rozdziałów jest Sienkiewicz, przede wszystkim jako autor Ogniem i mieczem. Według korespondenta wojennego autor Trylogii był swoistym profetą, który w niezwykle celny i uniwersalny sposób potrafił opisać okrucieństwo wojny i towarzyszące jej zbrodnie.
Może coś jest w tych ziemiach, dzikich nawet z dawnej nazwy, że dzieją się tam rzeczy szokujące i dla XVII-wiecznych awanturników, i dla XIX-wiecznych czytelników Ogniem i mieczem, i dla świadka bolszewickich rebelii, i dla obserwatorów donbaskiego piekła. Może to jakaś ziemia przeklęta? (294)
Nie sposób uniknąć skojarzeń z książką Bloodlands amerykańskiego historyka Timothy’ego Snydera (na którego zresztą Maciejewski się powołuje) traktującą o niezwykle krwawym i bolesnym doświadczeniu dwóch totalitaryzmów w Europie Środkowo-Wschodniej. Rozważania kończące Wojnę zmierzają niekiedy w stronę refleksji niemal historiozoficznej czy też gnostycznej, zgodnie z którą imperialna Rosja to wcielenie czystego zła, a jej sąsiedzi skazani są na konflikty, wojenną pożogę, zdrady i grabieże. Przebija z niej także stwierdzenie zbieżne z mottem słynnej serii gier wideo Fallout, które kojarzą zapewne konsumenci popkultury: war never changes. Choć zmieniają się środki i skala prowadzenia wojen, to związane z nią cierpienie i chaos pozostają takie same.
Wspomniałem, że w Reportażu z Ukrainy wielokrotnie pojawiają się odwołania do polskiej kultury czy historii. Sienkiewicz i jego Trylogia to niejedyne przykłady, na które natrafimy w tej książce. Pojawiają się cytaty z Wesela, wtargnięcie rosyjskich wojsk na Ukrainę przypomina autorowi zajęcie wschodniej Polski przez Sowietów w 1939 roku, bohaterska postawa ukraińskich obrońców kojarzy się z bitwą pod Wizną, ukraińscy artyści biorący udział w wojnie są odbiciem postawy Krzysztofa Kamila Baczyńskiego – asocjacji jest naprawdę wiele. Ktoś mógłby zarzucić Maciejewskiemu popadanie w patos lub zbyt wielki polonocentryzm, ale ta strategia ma pewien sens, a mianowicie pozwala czytelnikowi wychowanemu w polskiej tradycji i kulturze bardziej utożsamić się z tym, co przez ostatnich kilkanaście miesięcy działo się na Ukrainie. Podkreśla także wspólnotę losów i doświadczeń naszych narodów na przestrzeni kilkudziesięciu lub wręcz kilkuset lat.
Reportaż Maciejewskiego jest – rzecz jasna – jedynie wycinkiem wojennej rzeczywistości i nie rości sobie pretensji do bycia kompleksową, epicką opowieścią o konflikcie, który zresztą wciąż trwa. Autor zdaje sobie z tego sprawę, bowiem uczciwie i sensownie zauważa:
Rzecz właśnie w tym, że korespondenci wojenni z całego świata, wychwyciwszy pojedyncze incydenty czy zwroty tej wojny, czasami silą się na nakreślenie schematu postępowania jakiejś grupy czy kontekstu jakiejś zmiany na froncie, ale nie potrafią oddać nawet cienia tego rozmachu i panoramy całości wojny. Staramy się, jesteśmy na miejscu, rozmawiamy z dziesiątkami ludzi, chodzimy po śladach rosyjskich ostrzałów, czasami sami przeczekujemy bombardowanie w jakimś prowizorycznym schronieniu, ale spojrzeć na to tak szeroko i głęboko jak pisarz, który nie widział ani walk w Donbasie, ani nawet tamtych zmagań kozackich, tylko żył jakby pomiędzy jednymi i drugimi czasami – nikt nie potrafi (291).
Omawiana książka ma jednak kilka wad, o których muszę wspomnieć. Raził mnie kompletny brak przypisów i choćby szczątkowej bibliografii – autor przytacza czasami twarde dane (na przykład o wywózce przez Rosjan co najmniej ośmiuset tysięcy Ukraińców na Sybir), których nie weryfikuje ani nie potwierdza źródłami. Może to sprawiać wrażenie, że część opowiedzianych historii ma wartość anegdotyczną. Rozumiem, że książka zapewne powstawała w pośpiechu, a jej fragmenty były pisane w bojowym chaosie, ale nie może to być wymówką nawet dla reportera wojennego. Inna kwestia to niekonsekwentny zapis ukraińskich nazw, imion i nazwisk – czasem jest to transkrypcja na alfabet polski, innym razem na angielski. Muszę jednak przyznać, że poza tą mało istotną niekonsekwencją książka została wydana i zredagowana bardzo solidnie. Pozwolę sobie również na drobną uwagę na temat ostatnich podrozdziałów – szkoda, że Maciejewski (który jest przecież historykiem) nie zagłębił się nieco bardziej w historyczne relacje polsko-ukraińskie i nie przedstawił swoich refleksji na temat piłsudczykowskiego podejścia do sprawy ukraińskiej lub do powojennego przedefiniowania relacji polsko-ukraińskich przez intelektualistów związanych ze środowiskiem paryskiej „Kultury” (czym zachwycał się w swoich książkach i wykładach wspomniany profesor Snyder).
Prawdopodobnie nie wszystkim spodobają się także niektóre arbitralne sądy czy bardzo emotywne określenia stosowane przez autora („na wojnie nie ma ateistów”, „mężczyźni uciekający przed wojną to tchórze” i tak dalej) oraz dosadnie wyrażane przez niego poglądy społeczno-polityczne, co może wytrącać czytelnika z procesu lektury. Warto jednak przymknąć na to oko (tych wtrętów nie ma zresztą w tekście zbyt wiele) – parafrazując klasyka: minusy nie mogą przesłonić nam plusów. Największym plusem reportażu Maciejewskiego jest bowiem fakt, że przybliża on abstrakcyjną dla większości z nas dramatyczną sytuację, z którą od ponad roku muszą mierzyć się mieszkańcy Ukrainy, zmuszając przy okazji do refleksji na temat poczucia wspólnoty i solidarności pomiędzy naszymi narodami. Z przesłaniem, które bije z tej książki, zgodzą się chyba wszyscy świadomi politycznie Polacy, niezależnie od wyznawanego światopoglądu czy opcji partyjnej. Brzmi ono następująco: „Lekcja relacji polsko-ukraińskich jest prosta: między europejskimi imperiami mamy szansę przetrwać tylko wtedy, gdy jesteśmy razem” (255).
J. Maciejewski, Wojna. Reportaż z Ukrainy, Biały Kruk, Kraków 2022.