27.04.2023

Nowy Napis Co Tydzień #200 / Kobieta z prowincji – po latach

W roku 1987 ukazała się książka Waldemara Siemińskiego zatytułowana Kobieta z prowincji. Trzy lata wcześniej na podstawie jeszcze niewydanego tekstu socjologa Andrzej Barański nakręcił film o tym samym tytule. Pomysł był prosty – to historia życia jednej kobiety, która przeżyła kilka epok: międzywojnie, okupację hitlerowską, stalinizm, kolejne przemiany systemu PRL-owskiego.

Odwrócona chronologia – od spraw teraźniejszych i niedawnych po dzieciństwo – oraz tylko lekko literacko podrasowany monolog starszej kobiety dały bardzo ciekawy efekt. Kilka burzliwych dekad przedstawiono z perspektywy zwykłej, prowincjonalnej osoby, jej bolączek i radości, co pozwoliło ukazać inną niż w podręcznikach czy relacjach inteligentów panoramę oraz wartościowanie wydarzeń. Książka wpisywała się w dziś niemal zupełnie zapomniany pamiętnikarski nurt polskiej literatury, popularny przede wszystkim w latach trzydziestych dzięki szeroko zakrojonym i nagłaśnianym konkursom na wspomnienia bezrobotnych, robotników, chłopów, młodych mieszkańców wsi i tym podobne. Całość to zapis rozmów, jakie autor przeprowadził z własną ciotką mieszkającą w Kazimierzu Dolnym, który w książce występuje jako Laźmierz.

Niedawno wydano pozycję, która – chyba nieświadomie (w źródłach przywołanych przez autora brak zarówno książki Siemińskiego, jak i ogromnej części wydawnictw z nurtu pamiętnikarskiego) – bazuje na dość podobnym zabiegu. Tomasz Markiewka w Nic się nie działo. Historia życia mojej babki opisuje losy innej kobiety z prowincji. Choć Anna Markiewka z domu Salachna nie mówi wiele, gdyż zwykle przemawia zamiast niej autor, mamy ponownie wgląd w to, jak świat, bieg dziejów, przełomowe wydarzenia i codzienność wyglądały z perspektywy zwykłego człowieka i jak bardzo taka opowieść jest odmienna od historii „odgórnej”, oficjalnej czy elitarnej.

Sięgałem po tę publikację z obawami. Mamy obecnie do czynienia nie tyle nawet z modą, co z owczym pędem w kwestii „ludowej historii Polski”, a autor jest związany ze środowiskami, które taką tematykę eksploatują. W kręgach tych trwa istny wyścig dotyczący tego, kto bardziej kocha i rozumie „lud” i kto się z owego ludu wywodzi. Ludowe pochodzenie nagle odkrywają członkowie wielkomiejskiej elity kulturalnej i wymachują nim bez umiaru, a przede wszystkim bez refleksji, że posiadanie dziadka pochodzącego z ludu niewiele zmienia w kwestii tego, że wnuczęta nie mają za dużo wspólnego z dzisiejszą Polską plebejską i prowincjonalną, a ich wybory ideowe, polityczne i estetyczne wskazują, że wręcz mieć nie chcą. Zresztą dziadek, chętnie wyciągany na sztandar przy okazji nowych mód i środowiskowych póz, okazuje się co prawda rzeczywiście pochodzić z ludu, ale zarazem być PRL-owskim generałem i karierowiczem z czasów stalinizmu, kolegą ówczesnych ministrów i beneficjentem wszelkich przywilejów nomenklatury z minionej epoki. Obawiałem się zatem kolejnej podobnej autokreacji. Na szczęście bezpodstawnie.

Wartością jest już samo to, że czytamy o zwykłej kobiecie i to w dodatku ze wsi. To perspektywa niemal nieobecna w ofercie czytelniczej naszych czasów. W dziedzinie prozy sporadycznie pojawia się taka perspektywa, a w narracjach faktograficznych jeszcze rzadziej. Feminizm tak, ale niemal wyłącznie wielkomiejski, elitarny, inteligencki, mniejszościowy. Różnorodność i troska o Innego, ale przecież nie z „jakiejś polskiej wioski”. Kobieta z prowincji to co najwyżej temat na krzykliwy reportaż czy tabloidową histerię o takich czy innych „patologiach”. Pod warunkiem, że będą wystarczająco chwytliwe, łzawe, szokujące. W historii życia bohaterki tej książki nie ma niczego podobnego.

Rzecz zaczyna się w roku 1938, gdy Ania Salachna przychodzi na świat w niezamożnej chłopskiej rodzinie w Ujsołach na Żywiecczyźnie. Siedmioro dzieci, w tym sześć córek, niespełna dwa hektary pól pokawałkowanych i porozrzucanych po okolicy, jednoizbowa chałupa, zwierzęta gospodarskie tuż za ścianą, harówka i krzątanina od świtu do zmierzchu, od dzieciństwa pomoc w gospodarstwie. Surowe i ubogie życie. Nie to, że złe – autor nie odmalowuje go w dość już zgranych kategoriach „chłopskiej nędzy”. Po prostu wskazuje, że zwykła rodzina ze zwykłej polskiej wsi tak funkcjonowała. A i tak Salachnowie nie mieli najgorzej, bo oprócz upraw i hodowli ta gromadka dysponowała pensją ojca zatrudnionego w miejscowym tartaku. Ale dóbr materialnych niewiele, pieniędzy jeszcze mniej, a rozrywek prawie brak. Atrakcje sprowadzały się do prostych dziecięcych zabaw i do imaginacji o krainach pełnych skarbów, księżniczek czy zbójników.

Dziewczynka była zbyt mała, aby okres drugiej wojny światowej zapadł jej w pamięć, a i same Ujsoły ominęło to, co najgorsze w realiach hitlerowskiej okupacji. Historia zaczęła się dla niej w październiku 1945 roku, gdy rodzicom z przeludnionej, ubogiej wsi przyznano gospodarstwo na ziemiach odzyskanych. Dwa dni zajęła trzystukilometrowa podróż do miasteczka Radków na Dolnym Śląsku. Tam na rodzinę czekały realia wprost niewyobrażalne dla osób, które przed chwilą opuściły jednoizbową wiejską chatę: cztery pokoje, kuchnia, pomieszczenia gospodarcze, murowane obora i stodoła. I mieszkańcy, którzy oczekiwali na wyjazd do Niemiec i utratę swojego dorobku. Dotychczasowi gospodarze nauczyli przybyszów prowadzić nowoczesne i zamożne gospodarstwo. Ale rodzice małej Ani nie zagrzali tam długo miejsca. Czy odpowiadała za to tęsknota za rodzinnymi stronami i „oswojoną” społecznością, czy poczucie niepewności i niestabilności w chaotycznym okresie (kto wie, czy nie będzie kolejnej wojny i czy Niemcy nie „upomną się o swoje”)? W każdym razie Wiktoria i Józef Salachnowie postanowili wrócić do Ujsoł.

Najstarszej córce zostawili otrzymany dom z gospodarstwem, druga z córek została w Radkowie i podjęła pracę w poniemieckiej fabryce tekstylnej. Pozostali wrócili na stare śmieci – ale one zaczęły być inne niż dawniej. To, co zobaczyli „na Zachodzie”, zmotywowało rodziców dziewczynki do rozbudowy domu. Przedwczesna śmierć ojca, gdy Ania miała zaledwie dziewięć lat, oznaczała jednak, że na utrzymaniu matki zostało kilkoro nieletnich dzieci. Tymczasem powojenne realia wioski na Żywiecczyźnie były dalekie od tego, co opowiadają mity „modernizacyjne” – czy to w ich pozytywnej (szybka rozbudowa przemysłu, urbanizacja), czy w negatywnej (drastyczne „przeoranie” tradycyjnych społeczności i ich kultury) wersji. Była to wiejska gospodarka półnaturalna, oparta wciąż w sporej mierze na wymianie produktów. Owdowiała kobieta najmowała się do rozmaitych prac dorywczych, a córka po ukończeniu siedmioklasowej szkoły została, jak to sama nazywa, parobkiem u rodziny organisty. Całodzienna praca, w sumie sześć kilometrów piechotą do i z miejsca zarobkowania, oddawanie dochodów na potrzeby rodziny – to rzeczywistość pierwszej połowy lat pięćdziesiątych.

Tyle że dziewczynka już wiedziała, iż można inaczej. Nie tylko pobyt w Radkowie, ale i kontakt ze starszymi siostrami, które tam zamieszkały, sprawiał, że pozostanie w Ujsołach nie było jedyną możliwością w sferze wyobraźni i planów nastolatki. Sprzyjała temu rządowa propaganda o „produktywizacji kobiet”, co było nie tyle doktrynalnym rysem obozu władzy, ile pragmatycznym chwytem w kraju, który poniósł ogromne straty ludzkie w czasie wojny i okupacji. Ale, jak zauważa Tomasz Markiewka,

żaden plakat, żaden artykuł, żadna odezwa rządowa nie mogły podziałać na wyobraźnię młodej dziewczyny równie mocno, co przykład z własnej rodziny.

Mocną stroną książki jest to, że autor dostrzega rozmaite zalety PRL-owskiej modernizacji, ale nie idealizuje jej, punktuje słabe strony tego procesu, a także podkreśla, iż bez oddolnych aktywności i chęci, mających wymiar czysto pragmatyczny, byłaby ona wydmuszką. I tak oto szesnastolatka ponownie trafiła do Radkowa, gdzie zamieszkała u siostry. Przed dziewczyną otworzył się inny świat: wielka hala Fabryki Pończoch i Rękawiczek, stała i przyzwoita pensja, sporo czasu wolnego po pracy, rozrywki może i małomiasteczkowe, ale przecież nieporównywalne z nudą i monotonią rodzinnej wioski. A po pół roku została przodownicą pracy. Kobieta wspominała:

Kilka miesięcy wcześniej gówno po krowach sprzątałam, fabryki to od środka na łoczy nie widziałam, a potem proszę, szło mi lepij niż niejednej miastowej babie.

Jej wnuk celnie konkluduje:

[…] był to ten rodzaj propagandy, który dobrze trafiał w skryte ambicje takich osób jak ona.

Przy czym, znowu, nie ma tu żadnego idealizowania ówczesnego systemu, bo autor przypomina, że system windowania norm produkcji był szkodliwy dla pracowników i szybko zaczął budzić ich opór.

W książce Siemińskiego można było przeczytać refleksje w podobnym duchu:

Kiedy ja spocznę? […] Coś się zrobiło na świecie, że coraz więcej roboty – wyścig pracy. […] Praca do zdechu, po łokcie, po szyję […] robota sama pogania człowieka.

Tyle że dla szesnastoletniej Ani Salachny, świeżo przybyłej ze wsi, „awans godnościowy i finansowy były […] konkretne”. Ideologia systemu nie miała nawet cienia tej mocy sprawczej, jaką posiadała właśnie zmiana sytuacji ekonomicznej i pozycji społecznej. Ówczesne odgórne hasła „emancypacji kobiet”, podobnie jak dzisiejszy elitarny feminizm z uniwersytetów i fundacji, posiadały znikomy wpływ na postawy ludzkie. Za to pensja, czyli niezależność finansowa, dała dziewczynie realne podstawy samostanowienia. Wkrótce w mało elegancki sposób pożegnała się listownie z zalotnikiem z rodzinnej wsi, który był przez matkę widziany w roli przyszłego męża i już pomagał Wiktorii w prowadzeniu gospodarstwa w Ujsołach. Niedługo później dziewczyna odrzuciła kolejnego zalotnika, tym razem dobrze sytuowanego mężczyznę z Radkowa – dyrektora kamieniołomu. Jeszcze dekadę, dwie wcześniej mało która młoda kobieta ze wsi i z niepełnej rodziny zdecydowałaby się na któryś z tych gestów.

Jeśli ktoś w tym momencie sądzi, że książka jest standardowym zapisem historii spod znaku „ze wsi do miasta”, to czeka go zaskoczenie. Otóż Anna Salachna podczas świątecznego pobytu u rodziców poznała przyszłego męża. Józef Markiewka przyjechał tam z Liszkowa – wsi między Toruniem a Bydgoszczą. Jego rodzice opuścili Ujsoły i wyjechali w międzywojniu do Belgii za chlebem, a po powrocie do Polski stali się w drugiej połowie lat trzydziestych beneficjentami ówczesnej, bardzo ograniczonej reformy rolnej. Chłopak był właśnie w odwiedzinach u krewnych. Młodzi przypadli sobie do gustu. Szybko, w roku 1956, wzięli ślub i zamieszkali w Liszkowie. Dziewczyna nakłoniła męża do wyjazdu na pewien czas do Radkowa, nie mogąc znieść braku samodzielności w domu teściów. Wróciła do fabryki pończoch, a mąż zatrudnił się w pobliskiej kopalni w Nowej Rudzie. Tam przyszło na świat pierwsze z dzieci, ojciec autora książki.

Jednak gdy wkrótce rodziców męża zaczęły trapić problemy zdrowotne i związane z wiekiem kłopoty z dalszym prowadzeniem gospodarstwa rolnego, młodzi znowu znaleźli się w Liszkowie. Nie było to tylko altruistyczne wsparcie. Tomasz Markiewka rekonstruuje także inne przyczyny decyzji, związane z realiami społeczno-ustrojowymi. Wbrew propagandowym hasłom epoki ciężka praca górników była co prawda nieźle wynagradzana, ale już o trosce decydentów o bezpieczeństwo i zdrowie przedstawicieli tej profesji nie było mowy. Podobnie z realiami opieki nad dzieckiem – system obiecywał kobietom emancypację i wsparcie w kwestii godzenia pracy zarobkowej z opieką nad potomstwem, ale w praktyce w tamtym miejscu i w tamtym czasie można było tylko pomarzyć o miejscu w żłobku i przedszkolu oraz o porządnej stołówce zakładowej. Ten wątek jest podobny do refleksji zawartych w Kobiecie z prowincji, gdzie narratorka również wspominała, że propagandowe zaklęcia nijak miały się do rzeczywistości: pracy z użyciem niebezpiecznych chemikaliów, zwolnienia z innego miejsca zatrudnienia z powodu nepotycznych układów i pozostawienia samotnej matki bez dochodów i tym podobne.

I tak oto Markiewkowie w czerwcu 1959 roku znowu przybyli do Liszkowa, niewielkiej wioski na Kujawach. Jak konkluduje ich wnuk,

[k]onserwatywna nowoczesność wystarczyła, żeby wypchnąć ją [babcię] ze wsi do miasta, ale nie żeby ją tam zatrzymać.

Stało się tak, mimo że w Liszkowie czekała już szara rzeczywistość ciężkiej, monotonnej i nieustającej pracy w gospodarstwie. Uprawy i hodowla, dom i obejście, zwierzęta gospodarskie, siew i zbiór, dwa razy w tygodniu wyjazdy na targ, prowadzenie domu, trójka małych dzieci, starsi i coraz mniej sprawni teściowie. Wszystko to w epoce, w której, co bardzo ciekawie dokumentuje autor, nie było jeszcze mowy o poważniejszej mechanizacji i modernizacji gospodarstw. Nie była to już gospodarka naturalna, w której chodziło tylko o utrzymanie się z plonów i płodów posiadanej ziemi, ale nie było to też rolnictwo późniejsze, wyspecjalizowane, oparte na maszynach i urządzeniach, wielu ułatwieniach i tym podobnych. Wciąż sporo było wymiany towarowej, produkcji na potrzeby rodziny, wspólnotowej pracy sąsiedzkiej, „gęstych” relacji w społeczności lokalnej – na dobre i na złe. Babka autora miała na głowie ogrom obowiązków – od czysto rolniczych, przez to, co nazywamy dzisiaj pracami reprodukcyjnymi (cała ta domowa „krzątanina” przy niezbędnych zajęciach podtrzymujących dobrą kondycję rodziny), a kończąc na pomocy wzajemnej rolników i uczestnictwie w życiu zbiorowym, od którego nie było wielkomiejskich możliwości odizolowania się.

Mimo to emancypacja Anny Markiewki wciąż się dokonywała. Wraz z upływem czasu słabła „władza” teściów w gospodarstwie, młodzi wybudowali własny, wymarzony dom, a problemy męża z zaglądaniem do kieliszka sprawiły, że to właśnie ona przejęła pełną kontrolę nad rodzinnym budżetem. Towarzyszył temu wreszcie zauważalny postęp techniczny – poczynając od dość późnej elektryfikacji wsi i doprowadzenia wodociągu, przez zakup telewizora, jednego z pierwszych w miejscowości, a kończąc na upowszechnieniu się sprzętu rolniczego, jak traktory, które znacząco ułatwiały i przyspieszały prace w gospodarstwie.

Tomasz Markiewka poświęca sporo uwagi właśnie temu, jak przeobrażenia technologiczne zmieniały wieś i życie jej mieszkańców, i jak to one, nie zaś takie czy inne „wielkie sprawy”, decyzje polityczne czy spory ideologiczne, zapisały się w pamięci mieszkańców jako kluczowe punkty zwrotne na drodze od dawnej wiejskiej biedy i znoju do życia o wiele bardziej znośnego. Podobnie wybrzmiewała ta kwestia w Kobiecie z prowincji, gdzie sześćdziesięciosiedmioletnia narratorka relacjonowała:

Przeważnie robię pranie w poniedziałek, bo mam obiad z niedzieli. Ale co tam pranie! Pralka jest i dobre proszki, nie tak jak kiedyś popiołem się pranie robiło zamiast ługu, a także kijanką u rzeki.

A w innym miejscu chwali dobrodziejstwa związane z posiadaniem odkurzacza.

Nie chodzi jednak tylko o życie wygodniejsze i lżejsze, choć oczywiście także i ten aspekt jest nie do przecenienia w biografiach ludzi ciężkiej pracy. Więcej czasu i więcej sił oznaczało uwolnienie tych zasobów na inne cele i postawy. Możliwe stało się życie społeczne z prawdziwego zdarzenia, nieograniczone do wzajemnej pomocy w pracach rolnych czy odwiedzin towarzyskich. Pierwszym przejawem tego procesu stało się Koło Gospodyń Wiejskich – „jedyna brama, przez którą kobieta w Liszkowie mogła wejść do życia publicznego”. Gdy powstało, Anna Markiewka miała jeszcze nieodchowane dzieci, a prym w organizacji wiodło starsze pokolenie mieszkanek. Ale z czasem i ona zaangażowała się bardziej w aktywność organizacji. Na tyle mocno, że w 1975 roku została wiceprzewodniczącą, w 1980 – liderką, a kolejne trzy lata później z jej inicjatywy utworzono zespół ludowy „Liszkowianki”. To z kolei oznaczało nie tylko zbiorową twórczość mieszkanek, ale także dumę z aktywności o charakterze ponadlokalnym, jak występy, wyjazdy, udział w konkursach i przeglądach. W tym czasie powstała także wiejska świetlica zbudowana w czynie społecznym; autor książki akcentuje, że – wbrew obecnym ironiczno-krytycznym konotacjom tego terminu – mieszkańcy wsi są do dzisiaj dumni z faktu, iż własnymi siłami postawili przydatny obiekt, pierwszy w miejscowości całkowicie „swój”, autonomiczny wobec dwóch wcześniej istniejących przestrzeni życia zbiorowego, czyli wyznaniowego kościoła i państwowej szkoły.

Aby móc więcej „załatwić” u lokalnych decydentów, pani Markiewkowa zapisała się do partii, mimo że była osobą religijną – i nie widziała w tym drastycznej sprzeczności. Niemal identyczny motyw pojawia się w Kobiecie z prowincji, gdzie bohaterka-narratorka, osoba bardzo religijna, na przemian uczęszcza na próby chóru w kościele i w okołokomunistycznej Lidze Kobiet, a pierwszego sekretarza podziwia tak samo, jak jednego z lokalnych, szczególnie mocno zaangażowanych kapłanów…

W książce Markiewki sporo jest o „niespiesznej modernizacji”, w efekcie której wieś zmieniała się, rozwijała, przeobrażała – wbrew dość powszechnym stereotypom mówiącym o zacofaniu i stagnacji. Podobna nuta wybrzmiewa w książce Siemińskiego, gdzie wywodzące się z małego miasta dzieci narratorki przeżywają awans społeczny tylko z powodu rozwoju przemysłu – kombinat w Puławach oznacza stałą i nieźle płatną pracę, godne warunki mieszkaniowe i kolejne zdobycze, które dla ich matki jawią się jako przeskok do innego świata. Również i w Liszkowie trwał ten proces – niejako obok oficjalnych dążeń i trendów, choć nie wbrew nim. Dokonywał się on z wykorzystaniem efektów „wielkiej polityki”, jak było z nowinkami technologiczno-infrastrukturalnymi, ale w znacznej mierze opierając się na oddolnej aktywności, motywowanej nie ideologicznie, lecz dążeniami do poprawy własnego losu oraz chęcią sprawstwa. Wykorzystane w tytule książki stwierdzenie, iż „nic się nie działo”, odnosi się natomiast do czegoś, co często jest brane za wiejski konserwatyzm. Markiewka ciekawie rekonstruuje i dekonstruuje taki tok myślenia. Dla mieszkańców Liszkowa stwierdzenie to nie oznaczało rozczarowania czy pretensji, lecz ulgę i radość z faktu, że lokalne życie zbiorowe i indywidualne toczy się spokojnie. Że rodzą się dzieci, że rodzą pola i uprawy, że z ludzkiego wysiłku zostają zrodzone nowe domy i zabudowania gospodarcze, że przybywa maszyn i urządzeń, że poprawia się poziom życia – i że nic i nikt tego nie niszczy, nie obraca wniwecz, że udało się uciec od niepewności pamiętanej jeszcze przez pokolenie rodziców bohaterki książki. Oni zaznali biedy, wojny, poniewierki (migracje za chlebem, najem do sezonowych robót rolnych i tym podobne), rozmaitych form niepewności i braku stabilizacji. Natomiast ich dzieci, czyli dziadkowie autora, mogli się cieszyć względnym spokojem. I właśnie taka stabilizacja oferowała warunki dogodne do rozwoju.

To dzięki względnemu spokojowi Anna Markiewka mogła indywidualnie emancypować się, a kujawska wieś – rozwijać w zbiorowym współdziałaniu:

Owo nic-się-niedzianie było tłem, na którym działo się wszystko inne. Więcej, było warunkiem możliwości «dziania się»: rozwoju technicznego, kulturowego i materialnego. Bez przekonania, że nikt im nie zabierze ziemi, domów i pracy, mieszkańcom Liszkowa trudno byłoby się zmobilizować do zmian.

Aby sprawnie wspinać się wyżej i wyżej, trzeba mieć asekurację i miękkie lądowanie.

Mocno streszczam wywód Tomasza Markiewki, nie chcąc pozbawiać czytelników przyjemności z samodzielnej lektury. Książka, choć niewielkiej objętości, zawiera sporo informacji i niekoniecznie szerzej znanych wątków, a przy tym sprawnie łączy detal i lokalność z szerszym tłem politycznym, ustrojowym i cywilizacyjnym.

Trochę słabiej wypada w moim odczuciu tylko zakończenie, czyli wgląd w Liszkowo po przełomie ustrojowym. Co prawda autor w interesujący sposób ukazuje, że dla miejscowych nie był on wcale tak wielką zmianą, ale do pewnego stopnia omija kwestię społecznego niezadowolenia z przebiegu transformacji. Można to oczywiście częściowo zrozumieć – ani on sam, ani bohaterowie Nic się nie działo nie muszą mieć ochoty na potwierdzanie stereotypowej wizji, w której wieś i jej mieszkańcy są „zacofani” i „ciemni”, więc „bezmyślnie” i „strachliwie” odrzucają nowy porządek, jak przedstawiały takie zjawiska duże media czy komentatorzy. Można to jednak było opisać inaczej. Autor przytacza przecież fakty, które składają się na wręcz modelowy przykład społecznej kontestacji polityki prowadzonej przez liberalne elity III RP. Można powiedzieć, że mieszkańcy Liszkowa idealnie wpisali się w wizerunek takiej wsi i jej mieszkańców, nad którymi rozlegały się lamenty i pohukiwania establishmentu politycznego i medialnego. Gdy w 2005 roku Samoobrona zanotowała rekordowe poparcie w skali kraju, zdobywając niemal jedenaście i pół procent głosów – w Liszkowie głosowało na tę formację aż ponad trzydzieści procent wyborców. Gdy odbyło się referendum w sprawie akcesu do Unii Europejskiej, w Liszkowie sto sześćdziesiąt dwie osoby były za – i aż sto czterdzieści osiem opowiedziało się przeciw. A obecnie wybory parlamentarne wygrywa tam Prawo i Sprawiedliwość, które, co dopowiadam za autora, w 2019 roku w gminie Rojewo uzyskało poparcie pięćdziesięciu trzech procent wyborców. Dlaczego? Tu już autor podpowiada kilka tropów:

Mieszkańcy oglądali zarazem rozwój – i zwijanie się wsi. Jakby podpisali jakiś cyrograf: dostaniecie najnowocześniejsze sprzęty AGD, lecz w zamian musicie oddać połączenia autobusowe. Nowe samochody dla wszystkich, ale likwidujemy zespół folklorystyczny i drużynę piłkarską. Proszę, oto najnowsze modele telefonów, każdy z internetem, a teraz pożegnajcie się z waszymi dziećmi i wnukami, za często ich nie będziecie oglądać.

Warto po tę książkę sięgnąć przede wszystkim dlatego, że jest nieczęstym w III RP przypadkiem opowiadania historii przez pryzmat losów zwykłych ludzi. Nierzadko jest to perspektywa zupełnie inna niż podręcznikowa, a prowadzi do bardzo ciekawych wniosków i swoistego odwrócenia proporcji wobec przekazu elitarno-inteligenckiego. Sam sposób opowiadania jest bardzo czytelny i przystępny – chwilami miałem wrażenie, że wręcz zbyt łopatologiczny, ale będzie to niewątpliwie zaletą z punktu widzenia czytelników młodszych, mniej wyrobionych, bez poważniejszej wiedzy o dziejach Polski. Trochę tylko szkoda, że nie oddano więcej głosu głównej bohaterce książki – efekt byłby wtedy jeszcze bliższy historii opowiadanej „od dołu”. Dlatego zachęcam, aby po lekturze książki Markiewki sięgnąć także po już chyba zupełnie zapomnianą publikację Siemińskiego.

Tomasz Markiewka, Nic się nie działo. Historia życia mojej babki, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022.

Nic się nie działo. Historia życia mojej babki - Tomasz Szymon Markiewka |  Książka w Lubimyczytac.pl - Opinie, oceny, ceny

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Remigiusz Okraska, Kobieta z prowincji – po latach, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 200

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...