Nowy Napis Co Tydzień #203 / Poezja pamięci. O wierszach Krzysztofa Czacharowskiego
Poezja nie rodzi się w krzyku. Poezja to pamięć nadpisująca się w ciszy upływającego czasu. Trudno mi wyrzucić z głowy tę myśl, kiedy po pełnym pędu i zgiełku dniu w wielkim mieście sięgam po wiersze Krzysztofa Czacharowskiego. Nie powinno to zaskakiwać uważnego obserwatora rynku polskiej poezji. Choć od debiutu olsztyńskiego artysty minęło niemal trzydzieści lat, a liczba książek zapisanych w dorobku autora daleka jest od oczekiwanej przez czytelników, Czacharowski z pewnością nie jest poetą ani anonimowym, ani zapomnianym, a jego poetyka prostej szczerości po latach ponownie zyskała zasłużony rozgłos. Wydarzyło się to przede wszystkim za sprawą tomiku Śpiewnik z oka opublikowanego dwa lata temu, o którym w rozmowie z Ireneuszem Staroniem Paulina Subocz-Białek mówiła: „Nowe wiersze Krzysztofa Czacharowskiego […] powinny stać się jednym z najważniejszych wydarzeń literackich roku 2020”
Na szczęście po spektakularnym sukcesie Śpiewnika z oka olsztynianin nie zmusza ponownie czytelników do wieloletniego oczekiwania na kolejne teksty, tak jak po publikacji tomiku na początku nowego tysiąclecia. Tym razem zaledwie po dwóch latach oddaje w nasze ręce kilka lirycznych klisz zapisanych intymnymi wspomnieniami.
Szeptem o dzieciństwie
Kim jest ten, kto wspomina? W wierszu Na koniec 2020 już sam mówiący okazuje się istotą niejednoznaczną. Choć wyraźnie jest to człowiek życiowo doświadczony, do głosu dopuszcza swoje wewnętrzne dziecko, które wraca do rodzinnego domu, odbywając podróż przez wspomnienia. Zgodnie z wielką literacką tradycją dom nie jest wyłącznie miejscem bliskim indywidualnemu ja mówiącego, ale jawi się jako wielka przestrzeń harmonijnego współistnienia człowieka z poetycko uświęconą rzeczywistością natury. To przenikanie się ludzkiej egzystencji z życiem zwierząt, kontakt z porządkiem przyrody, doświadczanie cudu stworzenia. To ujęty w piętnastu wersach świat mogący istnieć wyłącznie we wspomnieniach, rzeczywistość zniesiona przez rewolucję naukowo-techniczną:
Zapachniało obornikiem krowy ranek przeczesują racicami
przeszłość idzie stamtąd –
radość nasza wielka wtedy
mama idzie w sukni lata
cała jak wieża światła
życie cudem się wydaje
(czy nie jest nim w istocie)
z zapachu tak wiele światów
wstaje w oku potok zdarzeń
raptem konie dziadka w śnieżnym
locie babcia piecze chleb i drożdżowy
placek który rośnie jak Himalaje
źródło gdy wyschnie stamtąd umrę zapewne
śmierć mamy i wieczny jej pogrzeb
Poezja Krzysztofa Czacharowskiego uderza zdawkowością polisensorycznego opisu. Twórca rezygnuje z wyrazistego operowania barwami, wykorzystuje jednak utrwalone w świadomości czytelniczej wizualne obrazy wsi, jak pędzące konie, pracująca staruszka czy idąca matka. Choć w wierszu ponadprzeciętnie rozciąga się przestrzeń miejsc niedookreślenia, co pozostawia czytelnikowi znaczną swobodę w konkretyzacji rozległych wizualnych obrazów („placek który rośnie jak Himalaje”), poeta pojedynczymi słowami oprowadza odbiorcę przez dynamikę jego własnych myśli i odtwarzanych scen, z wyczuciem szkicując przestrzeń, w której dane jest się nam poruszać. Jaka to przestrzeń? Znajdujemy się w dawno minionej wsi spokojnej i wesołej, doświadczamy sielskiego, anielskiego dzieciństwa. To prywatna rzeczywistość dostępna najbliższym. To światy, w których człowiek pozbawiony jest wielkiego dziewiętnastowiecznego obowiązku bezustannego poszukiwania i stwarzania samego siebie. Naturalny porządek gwarantuje każdemu należne mu miejsce. W oczach zbudzonego w dorosłym dziecka, z którego perspektywy oglądamy wiejski krajobraz, żyjąca w symbiozie ze światem przyrody matka zajmuje centralne miejsce. Przełamując realistyczne obrazowanie matka, która „idzie w sukni lata / cała jak wieża światła”, niczym współczesna Demeter wprowadza w przestrzeń spotkania ożywczą radość, sprawiając, że cud stworzenia może zostać zauważony („wstaje w oku potok zdarzeń”).
Wszystko to dane jest nam zobaczyć i odczuć dzięki dostrzeżonym przez poetę nośnikom pamięci – zapachom. To one odpowiedzialne stają się za synestetyczne doświadczenie
Trudno nie odnieść wrażenia, że wszystkie odmalowujące się w świadomości podmiotu mówiącego obrazy zostają z wielkim namaszczeniem wyszeptane, tak jak wyszeptuje się tajemnice najbliższe sercu, głęboko zalegające w nas marzenia. I w tym właśnie szepcie dwuwiersz kończący utwór („źródło gdy wyschnie stamtąd umrę zapewne / śmierć mamy i wieczny jej pogrzeb”) wybrzmiewa najgłośniej, przypominając czytelnikowi o wysiłku utrzymywania w pamięci światów minionych, o efemeryczności pojedynczych pięknych wspomnień, o grozie zapomnienia. Ale przede wszystkim o obowiązku spotkania z Innym uczestniczącym w cyklu życia, trwającym w pamięci.
Podtrzymując światło gwiazdy
W swojej twórczości lirycznej Krzysztof Czacharowski stara się łączyć to, co jednostkowe i subiektywne, z tym, co rozpoznawalne i możliwe do kojarzenia przez ogół. Poeta sprawia tym samym, że jego liryka nie istnieje w zamkniętym specjalistycznym obiegu, lecz jest otwarta na czytelnika o różnych kompetencjach, zainteresowaniach i doświadczeniu. Szczególnie wyraźnie widoczne jest to w swoistym hymnie zatytułowanym Diego. Autor Śpiewnika… przywołuje w nim postać nieżyjącego legendarnego już piłkarza Diego Armando Maradony, który, choć kojarzony przez niemal wszystkich, nawet najmniej zainteresowanych najpopularniejszym sportem świata, jest różnie widziany przez poszczególne pokolenia.
Czacharowski ponownie otwiera przed czytelnikiem przestrzeń swojej pamięci, odtwarzając klisze z życia wielkiego sportowca: radosne dzieciństwo, zdobyte z Napoli w 1987 roku scudetto, przegrane mistrzostwa świata w roku 1990, uzależnienie, otaczające gwiazdora kobiety, wyrok za posiadanie twardych narkotyków, zakaz gry w piłkę, wylewające się w studiu łzy.
Odnosząc się do dyskusji wokół piłkarza obecnej w dyskursie medialnym, czytelnik mógłby oczekiwać, że poeta albo dokona gloryfikacji, albo opowie smutną historię upadku ikony. W istocie jest zupełnie inaczej. Autor nie chce ani demonizować, ani powołać do istnienia wyidealizowanego, a co za tym idzie fałszywego obrazu tej wielkiej sportowej osobowości.
El Diez zapisał się bowiem w zbiorowej świadomości dwojako – jako jeden z najwybitniejszych graczy w historii piłki nożnej, ale także jako jedna z najtragiczniejszych postaci świata sportu. To właśnie owa dwoistość staje się elementem wyróżniającym Diego Armando Maradonę:
w imieniu tak wiele może się zawierać wyznawcom
wciąż się imię kojarzy z radosnym chłopcem z faveli
z nazwiskiem rzecz się komplikuje z dwoistością natury
grzechu i łaski raju i piekła […]
W samym imieniu i nazwisku zawiera się wielka sprzeczność, dualizm naszej rzeczywistości. Cieszący się piłką mały, niewinny Diego, dziecko, które stanie się bogiem piłki, i upadły Maradona, mężczyzna niemogący udźwignąć własnej glorii. W sposób nieunikniony z łaską talentu wiąże się zdolność do upadku. Poeta w Maradonie widzi kogoś, kto ukazuje wyższą prawdę o świecie, języku i człowieku. Nie jest to jednak jedyny powód, dla którego powinniśmy przechowywać obraz Pelusa w swojej pamięci. Legendarny napastnik dał bowiem milionom ludzi coś jeszcze. Szczerze kochając piłkarską rywalizację, dokonał niemal niemożliwego dla człowieka, ale oczywistego dla boga futbolu. Za pomocą swojej sztuki przelał wypełniającą go miłość do sportu na całe pokolenia, które w 2020 roku, w chwili jego śmierci, wylewały strumienie łez. Wszystko to sprawia, że końcowy apel poety „pomódlmy się za niego”, nie jest tylko religijną prośbą, ale także etycznym wezwaniem do pamięci o zmarłym.
Dostrzec nieuchronne, pamiętać o chwili
Kolejne przywoływane wspomnieniowe klisze prowadzą do pytań o to, co znika, ulatuje wraz z upływającym czasem, a wreszcie o koniec, może nawet o zapomnianą dziś sztukę umierania. Odeszła przecież spokojna wieś wspominana w Na koniec 2020, odszedł dla wielu nieśmiertelny El Diez, odejdziemy i my ze swoją często niezauważalną codziennością, w której znajduje się prawdziwe piękno. Tę właśnie myśl zdaje się przekazywać nam poeta w liryku zatytułowanym Nie tylko palenie.
W tym wierszu czytelnik ponownie spotyka się z charakterystyczną dla ostatnich tekstów olsztynianina obecnością synestezji. Wraz z podmiotem lirycznym dane mu będzie poczuć świąteczny „zapach cynamonu i goździków”, który „w orientalną przestrzeń unosi”. Posmakować dymu wypalanej cygaretki i korzenności grzanego wina. Zobaczyć krwistą czerwień alkoholowego napoju, płynące po niebie obłoki i ptaki. W dwóch słowach – doświadczyć życia. Bo właśnie w drobnych, często niedostrzeganych przyjemnościach codzienności podmiot mówiący dostrzega realność własnej egzystencji.
Siedzący na balkonie nie jest tym, który będzie wspominany przez masy, to nie celebryta tracący kontrolę nad własnym istnieniem. Przeciwnie, to rzec można, „zwykły szary człowiek”. Być może sąsiad widywany podczas rozmyślań w mroku wieczoru, marzący w ciszy o dawno niewidzianych miejscach, wracający pamięcią do utrwalonej gdzieś głęboko w sercu umiłowanej literaturze:
[…] dobrze w ogóle jest czasem żyć
wiedząc że trzeba będzie wkrótce ostateczny zdać rachunek
siedząc na balkonie z inną już przestrzenią w oku
Ale czy codzienność ujawnia całą prawdę o życiu? Ostatnie wersy zmieniają perspektywę czytelniczą. Choć dostrzeganie drobnych przyjemności stanowi istotny element egzystencji, jej pełnia realizuje się ze świadomością nieuchronnego końca. Śmierć nie jest jednak wartościowana negatywnie. Przez podmiot mówiący nie przemawia strach, chęć uniknięcia ostateczności. Mimo że czasownik „trzeba” sugeruje pewną niechęć do „zdania ostatecznego rachunku”, a co za tym idzie opuszczenia tej rzeczywistości, jest to obowiązek sprawiający, że życie zyskuje jeszcze większą wartość. Bowiem „dobrze w ogóle jest czasem żyć” właśnie w perspektywie nieuchronnej śmierci. A jak widzimy śmierć? Bynajmniej nie jest to definitywny koniec. Śmierć to zarazem wielka zmiana i nieznaczna podróż. To otwarcie się nowych, niedostrzegalnych wcześniej przestrzeni i pozostanie w miejscach doskonale nam znanych, istnienie w pamięci żyjących, „na balkonie z inną już przestrzenią w oku”. Jak to możliwe? Na to nie otrzymujemy jednoznacznej odpowiedzi, lecz nie powinno być to dla nas ani rozczarowaniem, ani zaskoczeniem. Nie da się bowiem rozwikłać tajemnicy końca, a poeta nie usiłuje tego zrobić. Stawia się raczej w roli tego, który wypisując swoiste epitafium, przypomina nie tylko o śmierci, ale przede wszystkim o życiu: „dobrze jest pić grzane czerwone jak krew wino którego barwa / z wierszem o Dionizosie się kojarzy”.
Krajobraz utrwalony na miejskich pocztówkach
W liryku Miasto poeta przeprowadza eksperyment wersyfikacyjny, pisząc wiersz wizualny, nawiązujący swym kształtem graficznym do poezji konkretnej (rozwijającej się niegdyś właśnie we Wrocławiu – mieście opisanym w utworze), stawiający przed odbiorcą zupełnie nowe wymagania dekodowania komunikatu nie tylko werbalnego, ale także ikonicznego. Obrana strategia autorska intryguje w kontekście podejmowanego tematu. Krajobraz miejski, jak żaden inny w otaczającej współczesnego człowieka przestrzeni, przepełniony jest obrazem. Mówienie o mieście, zwłaszcza mieście tak rozległym i atrakcyjnym turystycznie jak Wrocław, wyłącznie za pomocą słów, może oddać jedynie część prawdy o nim samym. Nie wystarczy tym razem zastosowanie horacjańskiej formuły ut pictura poesis. Krzysztof Czacharowski tworzy zatem dzieło cechujące się parantelą literatury i sztuki wizualnej:
Wskazane przez twórcę elementy wrocławskiego krajobrazu: kamienice, rynek, kościoły, rzeka oraz graficzne ukształtowanie tekstu każą doszukiwać się artystycznych inspiracji w okolicach nadodrzańskich (wersyfikacja wizualna odwołuje się do geometrycznego układu urbanistycznego). Mowa o przestrzeni Ostrowa Tumskiego i o charakterystycznym zespole wysp, przepełnionych dziś zwiedzającymi, którzy pędząc od punktu do punktu wskazywanego przez wirtualne mapy, nie znajdują chwili na spokojne zatrzymanie się w biegu i podziwianie piękna miejskiego cudu („czasu mając mało Wrocław”).
Po raz kolejny w centrum swojej refleksji poeta lokuje czas („idąc / z czasu”). Jego upływ nie jest jednak tym razem widoczny w sposób tak wyraźny, jak w przywołanych wcześniej utworach. Wybrana przez artystę wyjątkowa przestrzeń łącząca w sobie zurbanizowane tereny, na których znajdziemy architekturę powstającą w ciągu wieków, krzyżuje się z przekształconą przez człowieka rzeką, zacierając w ten sposób różnice między tym, co pierwotne, a tym, co współczesne („wieczne światło teraz –”). W oczach mówiącego nie są to przestrzenie sprzeczne, istniejące w ramach znanego od wieków konfliktu natura – kultura. Nad wyliczonymi elementami góruje słowo klucz – całość („bytu archipelag”).
To właśnie pełnia wrocławskiego krajobrazu zdaje się zachwycać podmiot mówiący. Opisywane miasto jest „niczym Delft z Vermeera”. Trudno odnaleźć słowa mogące wyraźniej oddać podziw. Do dziś historycy sztuki zgodnie uznają Delft utrwalone na płótnie za archetyp idealnego miasta. W końcu o dziele holenderskiego malarza z największym uznaniem pisał sam Marcel Proust (zresztą słowa „idąc / z czasu / czasu mając mało” brzmią jak odwołanie do frazy W poszukiwaniu straconego czasu).
Rodzi się jednak pytanie, co w rzeczywistości łączy te dwa tak odległe od siebie miejsca, uwiecznione przez artystów? Przywołany wyżej lakoniczny opis wrocławskiej przestrzeni mógłby z całą pewnością zostać odczytany także jako ekfraza arcydzieła holenderskiego malarza. Wspomniane kamienice, rynek, kościoły i rzeka to elementy tak samo charakterystyczne dla Wrocławia, jak dla niderlandzkiego miasta. Wspaniałość stolicy Dolnego Śląska zostaje jednak wyniesiona ponad ideał:
niczym Delft z Vermeera
podniesione do n-tej potęgi
Nie można w pełni zgłębić piękna odtworzonej na płótnie Vermeera miejscowości położonej nad rzeką Schie. Jak zatem zachować ma się człowiek pragnący chłonąć magię miasta zawierającego w sobie wielość kadrów tak bliskich tym przedstawionym przez malarza? Z bolesną szczerością podmiot liryczny decyduje się na tragiczne wyznanie o niewystarczającej ilości czasu. Zbliża się wieczór, choć wieczne światło metropolii rozświetli wąskie uliczki, chwile na zachwyt dostrzeganym właśnie pięknem odchodzą bezpowrotnie. Wrocław już nigdy nie będzie taki, jak w tym momencie. Każde kolejne z nim spotkanie to podróż na nową, wyrastającą wraz z upływającym czasem wyspę („późnego popołudnia / bytu archipelag”). Jedyne, co zatem zostanie, to pamięć ulotnych wrażeń, możliwych do zachowania w wierszu:
idąc
z czasu
czasu mając mało
całość –
Pragnienie uchwycenia piękna jeszcze silniej ujawnia się w wierszu Sandomierz wiosną z Północy, którego myśl przewodnią oddaje pełniąca tu rolę motta wypowiedź Marii Iwaszkiewicz: „Nie myśleć, nie wspominać – być! Czy to mało?”.
Jak właściwie rozumieć te słowa, skoro tyle o pamiętaniu napisał Czacharowski? Nie wspominać? Być tu i teraz zawsze? Przecież poeta wraca do tych, o których wspomnienia przechowuje. Wspominając, przechodzi w inny stan bycia. Kontempluje świat znany także z cudzego doświadczenia, opowiadany z pomocą literackiego geniuszu Jarosława Iwaszkiewicza. Widzi Sandomierz międzywojennego pisarza, okolice pokochane przez artystę.
odwiedzaliśmy – nigdy na dłużej (niestety)
a wszystko z prostego obrazu: Iwaszkiewicz rozłożony
na skarpie jak wieloryb wyrzucony przez morze
i jego najwyższe pisanie w oddechu katedry
Katedra pw. Narodzenia Najświętszej Marii Panny nie jest monumentalnym zabytkiem pamiętającym wizytę Kazimierza Jagiellończyka, lecz tłem dla portretu autora Panien z Wilka, któremu udała się sztuka najtrudniejsza:
[…] rozpiąć doniosły most
prozy między ziemią a niebem radością a cierpieniem
Podmiot mówiący stawia Jarosława Iwaszkiewicza jako niedościgniony wzór. Mówi bowiem o człowieku uczuciowo związanym z Sandomierzem, o poecie, który nie przez więzy rodzinne czy obowiązki połączył się z Małym Rzymem, lecz przez zniewalające jego ducha piękno. Skamandryta oddawał prawdę ulatujących chwil prozą i wierszem, powołując się na zapierający dech w piersiach świętokrzyski krajobraz. Niczym wzorcowy impresjonista dostrzegał i utrwalał w swojej liryce zmysłowy taniec światła z mgłą, wiatru ze złocistą Wisłą. Mową niewiązaną przekonywał o głęboko zakorzenionej w Sandomierzu polskości, tak pisząc w pamiętniku Tomasza Burka:
Może zrozumiesz, że to miasto, położone nad matką naszych rzek, otoczone łonem przyrody tak pięknej, tak obfitej, te pola, które twoich dziadków wykarmiły, te ptaki, które oko twoje cieszą, te kwiaty, te liście, te wreszcie stare, odwieczne budowle – stanowią jak gdyby samą treść, sam rdzeń naszej ojczyzny. Pokochasz wtedy Sandomierz na nowo, daj Boże tak mocno jak ja
Iwaszkiewicz, pisząc o Sandomierzu, istnieje właśnie w taki sposób, jaki wychwala jego córka Maria, na którą powołuje się Czacharowski. Jest w tej jednej ulotnej chwili całym sobą w tym konkretnym miejscu. Chłonie je, odbiera każdy mikroznak świata. Dla podmiotu lirycznego wspomnienie autora Brzeziny służy jako drogowskaz. Mówiący w wierszu Czacharowskiego poeta chce być taki jak Iwaszkiewicz.
Stapia się ze światem, nie wspomina, nie myśli, w mnogości krótkich chwil wyłącznie jest i odczuwa. A potem, na wzór urodzonego w Kalniku poety, wierszem opisuje to, czego doznał. Wierszem, bo ten jak żadna inna forma literacka nadaje się do mówienia o ulotnej treści świata, o skrywanym w nim pięknie.
[…] co innego z wierszami
na ogół bez większego bólu się rodzą i jak obłoki
przechodzą wierne jest oko z przestrzeni całe dobrze
miasto opisać zachowując topografię wspomnień
Kiedy to piękno dostrzeżemy, przekonuje nas wewnątrztekstowy poeta, wiersz urodzi s i ę. Nie zostanie stworzony, nie napisze go artysta. Jego istnienie będzie naturalną konsekwencją dostrzeżenia tego, co w codziennym byciu niezauważalne. I ten właśnie wiersz stanie się za czas jakiś liryczną widokówką, elementem świata, który, jak wcześniej przywołany zapach obornika, wywoła wspomnienia, posłuży do ułożenia w całość pozornie niepowiązanych ze sobie wrażeń.
Oddane w nasze ręce przez Krzysztofa Czacharowskiego wiersze są sobie zarazem bliskie i dalekie. Nie łączy ich w sposób oczywisty ani podmiot, ani przestrzeń, o której poeta opowiada, a spójność myśli i doboru środków. Olsztynianin tworząc poezję pamięci, konstruuje ze wspomnieniowych światów, w których każdy jest w stanie odnaleźć siebie, jeszcze nieułożone puzzle („[…] topografię wspomnień / złączyć w jedno ciało żeby było na potem […]”). Zostawia nas z pudełkiem w ręku, dając tylko jedną wskazówkę: to czas jest tym, czego potrzebujemy, żeby kawałek po kawałku ułożyć ze wspomnień zgodną całość obrazu naszego życia.
Szkic opublikowano w 16. numerze kwartalnika „Nowy Napis”.