20.07.2023

Nowy Napis Co Tydzień #212 / To nie jest książka o Morawach

Mogło być pięknie. Miała być pierwsza w Polsce – nie licząc przewodników turystycznych czy opracowań historycznych – książka o Morawach. Na okładce i w zapowiedziach wydawniczych czytamy o „reportażu”, ale i o „literackim eseju wędrownym”. O tym, że autor „uprawia flaneryzm” i „snuje się niespiesznie po ulicach morawskich miast, […] dyskretnie zerka w morawskie dusze”. Że Morawy są „ojczyzną poetów” i „szkołą pisarzy”. I że będzie mowa o krainie „w cieniu Pragi, dumnie prowincjonalnej”.

Co z tych zapowiedzi okazało się prawdą w książce Michała Tabaczyńskiego Święto nieważkości. Morawy? Poza opowieściami o poetach oraz o spacerach po Brnie pozostało tylko blade echo powyższych zapewnień. Znam, rzecz jasna, na pamięć wywody używane przy takich okazjach. Że subiektywna wizja, że autor ma prawo do wyboru wątków, że spiritus flat ubi vult, że w jednej książce można opisać tylko część danego tematu czy zjawiska i tak dalej. Wszystko to prawda. Ale są (czy raczej powinny być) jakieś granice w tego rodzaju praktykach-wymówkach. Podtytuł, tematyka, treść zapowiedzi – to wszystko zobowiązuje. Ile by nie napisano i nie powiedziano o swobodzie twórczej i o prawie do subiektywnych wizji autora, na końcu tego łańcucha jesteśmy my, czytelnicy. Nabrani na „książkę o Morawach”.

Wątpliwości pojawiają się już na pierwszych stronach podczas oglądania mapy. Czytelnik, który z tematyką zetknął się tylko pobieżnie lub wcale, widzi mapę Republiki Czeskiej, na terytorium której wydzielono Morawy, zajmujące mniej więcej jedną trzecią kraju. Na kolejnej stronie mamy mapę Moraw z naniesionymi „miejscami opisanymi w książce”. Tych miejsc jest raptem kilka, wszystkie na Morawach środkowych i południowych. W trakcie lektury dowiemy się w dodatku, że wśród garstki „opisanych miejsc” znajdują się miejscowości, które w zasadzie opisane nie zostały: Uherské Hradiště, bodaj dwukrotnie wzmiankowane w tekście, w tym raz w przypisie; Mikulov, o którym wiemy tyle, że autor niegdyś tam był i zobaczył cmentarz żydowski; Vnorovy, wieś bez żadnego znaczenia, miejsce urodzenia jednego z bohaterów książki.

Z kolei komuś, kto o Morawach ma pewne (nawet niekoniecznie wielkie) pojęcie, już przed lekturą zapala się lampka ostrzegawcza: w książce o Morawach nie opisano mnóstwa morawskich miejsc. Na przykład całej części na północ od Brna – około połowy regionu. W tym pod wieloma względami ważnej Ostrawy, której duża część i historyczne jądro obecnego organizmu miejskiego leżą na Morawach. Zdaje się, że w książce nie pada nawet jej nazwa. Tymczasem to trzecie pod względem wielkości miasto Republiki Czeskiej, ważny ośrodek (post)przemysłowy, obecnie miejsce splotu wielu problemów społecznych, ale zarazem ważne dla regionalnej i krajowej kultury. W książce nie ma też Ołomuńca – istotnego w historii kraju i regionu (był niegdyś historyczną stolicą tego drugiego), malowniczego, dziś prężnego ośrodka miejskiego, jednej z najważniejszych miejscowości Moraw, drugiego po praskiej starówce największego zabytkowego zespołu zabudowy w kraju. Nie ma Wołoszczyzny – morawskiego subregionu z własną wyrazistą tożsamością i pewną odrębnością dziejowo-kulturową, odwołującą się do niegdysiejszych wędrownych pasterzy. Nie ma też innych subregionów, wyodrębnionych w oparciu o kryteria kulturowe i tożsamościowe. Nie ma Kroměříža, miasta niewielkiego (choć w skali Republiki Czeskiej trzydzieści tysięcy mieszkańców to już sporo), lecz o bogatej historii i imponujących zabytkowych budowlach sakralnych, uznawanego w ogólnokrajowych plebiscytach za najpiękniejsze miasto republiki. Nie ma Třebíča, miasta z unikatową, wpisaną na listę UNESCO, nieźle zachowaną – a zarazem nietkniętą komercyjną inwazją – dawną nadrzeczną dzielnicą żydowską oraz kirkutem, największym na Morawach i większym niż ten, według Tabaczyńskiego, „naprawdę olbrzymi” w Mikulovie. Nie ma Přerova, jednego z największych węzłów kolejowych w kraju, dzisiaj ośrodka podupadłego i trapionego problemami. Można dalej wymieniać miejsca, których w książce nie ma wcale lub zostały zaledwie wspomniane w tak nieważnym kontekście, jak przebieg trasy autobusu wiozącego autora. Nie ma też w zasadzie niczego poważnego o południu Moraw – poza wzmianką o Mikulovie i okolicy. Nie dowiemy się niemal nic o tym subregionie poza kilkoma zdaniami, że jest to kraina wina i jego wytwarzania.

Podobnie z historią i kulturą: nie dowiemy się z książki o podtytule „Morawy”, czym i dlaczego one właściwie są. Nie ma tu nawet pobieżnego wykładu dziejów regionu o długiej i bogatej historii, łącznie z różnorakimi formami własnej (około)państwowości czy wręcz swoistej imperialności. Nie dowiemy się, skąd jego odrębność w Republice Czeskiej – a jest to odrębność wyraźna, wielopłaszczyznowa, od wzajemnych antypatii i stereotypów, przez obopólną zazdrość, a kończąc na odżywających co jakiś czas morawskich sentymentach separatystyczno-autonomicznych. Nieprzypadkowo dzisiaj wegetujące, ale swego czasu całkiem wpływowe, ugrupowanie nosi nazwę Komunistycznej Partii Czech i Moraw, choć w Polsce, której regionalne tożsamości i odrębności tak chętnie są dzisiaj eksploatowane, między innymi przez wydawcę omawianej książki, nikt nie nazywa ogólnokrajowego ugrupowania politycznego „Partią Jakąś Polski i Śląska”. Nie dowiemy się także prawie nic o specyfice kulturowej Moraw: regionu bardziej tradycyjnego niż reszta kraju, „ludowo”-wiejskiego, bardziej religijnego na tle mocno zlaicyzowanych Czech, bardziej konserwatywnego (co ma znaczenie choćby polityczno-wyborcze). A sporadyczne wzmianki na ten temat trącą banałem i nie do końca są prawdziwe, jak wtedy, gdy czytamy, że Morawy to wino, a właściwe Czechy to piwo.

Podkreślmy: książka „o Morawach” nie opisuje morawskiej historii, subregionów, kluczowych ośrodków, ich specyfiki, sytuacji i problemów mieszkańców, codzienności, kultury, właściwie niczego. Jeśli nic lub niewiele wiedzieliśmy o Morawach, to po lekturze będzie w zasadzie tak samo. Jeśli trochę wiedzieliśmy, ale liczyliśmy na usystematyzowanie i pogłębienie wiedzy, będziemy w trakcie lektury coraz bardziej zirytowani.

Zatem – o czym właściwie traktuje ta publikacja, skoro o Morawach nie jest? Mniej więcej trzy czwarte jej objętości można podzielić na dwa bloki tematyczne. Pierwszy to Brno i spacery po nim. Drugi – częściowo biograficzne, a częściowo krytycznoliterackie rozprawki o czeskich poetach i pisarzach; słowa „czeski” używam tu celowo, bo morawskie związki i uwikłania niektórych z nich są niewielkie lub wręcz żadne. Tytułowa „nieważkość” okazuje się mętnym, niekonkretnym terminem, nieodnoszącym się właściwie do niczego – ani do jakichś cech kultury wysokiej czy inteligenckiej, ani do codziennego życia i kultury plebejskiej; o tych drugich zresztą w książce nie ma prawie nic.

Zacznijmy od szkiców okołoliterackich. Bohaterem pierwszego jest tragicznie i przedwcześnie zmarły poeta Jiří Ohrenstein, bardziej znany pod pseudonimem Jiří Orten. Tekst nadawałby się w sam raz do kolejnego z „czeskich” numerów „Literatury na Świecie” albo do jednej z akademickich prac zbiorowych o literaturze sąsiedniego kraju czy naszej części Europy. O Morawach nie mówi absolutnie nic – mniej więcej w połowie lektury trzydziestostronicowego rozdziału (dziesiąta część objętości książki) orientujemy się, że dotyczy on twórcy, który urodził się i spędził niemal całe życie w miasteczku Kutná Hora w środkowych Czechach, a ostatnie lata jego niedługiego życia są związane z Pragą. Autor rozprawki o Ortenie chyba w pewnym momencie uświadamia sobie nonsensowność włączenia jej do takiej książki, więc próbuje choć trochę wpisać tę postać w morawskość. Punkty zaczepienia są jednak mizerne – przyjaciel, inny poeta, pochodzi z Brna, poza tym Orten czyta wiersze dwóch twórców pochodzących z Moraw. Jedna dziesiąta książki o Morawach to rozdział o poecie niemającym nic wspólnego z Morawami. Dlaczego autor postanowił uraczyć czytelników tą historią? Bo mógł i chciał – gdzie jednak byli redaktorzy książki?

Pozostałe „literackie” rozdziały traktują przynajmniej o postaciach związanych w jakiś sposób z Brnem, dzisiejszą „stolicą” Moraw. Jan Skácel to kolejny poeta w zestawie, o nawet ciekawej biografii, choć nie tak znowu oryginalnej: od dorastania w morawskiej wsi, a później w średniej wielkości mieście, przez wyprowadzkę do Brna, karierę w czasach stalinizmu i następującej po nim liberalizacji, a kończąc na represjach i byciu „zakazanym człowiekiem” po sowieckiej inwazji 1968 roku. Czyta się to nieźle, pod warunkiem, że interesuje nas motyw twórczej jednostki w opresyjnym systemie, wielokrotnie wszak eksploatowany w polskich inteligenckich publikacjach i rozterkach. Tyle że znowu nie wnosi on w zasadzie nic do okładkowego tematu, a kolejne trzydzieści stron książki „o Morawach” mamy z głowy.

W książce są także obecni Hrabal i Kundera, do znudzenia już w Polsce przewałkowani. Za pretekst służy ich młodość w Brnie. Autor Pociągów pod specjalnym nadzorem urodził się we wsi Židenice, która po pierwszej wojnie światowej stała się dzielnicą Brna, i spędził w niej kilka pierwszych lat życia, później już tylko odwiedzał tam przez krótki czas swoich dziadków. Wśród jego rozlicznych tekstów eksploatujących motywy rodzinne znajdziemy niewielkie wspomnienie (wydane pośmiertnie) o domu dziadków i ulicy, przy której stał. I tyle. I znowu nic istotnego o Morawach, a nawet o samym Brnie. Malutki Bohumil patrzył z okienka babcinego domeczku na uliczkę, którą szły kondukty pogrzebowe na pobliski cmentarz. I co z tego? Nic wartościowego poznawczo w temacie morawskim. Z Kunderą jest niewiele lepiej. Ten, co prawda, przemieszkał w Brnie pierwszych dwadzieścia lat życia, w scenerii miasta osadził kilka wczesnych opowiadań (na których wznawianie nie zgadza się do dzisiaj), ale streszczenie ich fabuły i kilka mało istotnych tropów towarzysko-środowiskowych z życia wielkomiejskiej klasy wyższej nie wnosi absolutnie nic do tematu „morawskości”. Tym razem to „tylko” dwadzieścia kolejnych stron książki.

Mamy jeszcze rozdział (na szczęście krótki) o brneńskiej „autorce pierwszej powieści graficznej”. Helena Bochořáková-Dittrichová to graficzka i malarka, która tworzyła w Brnie, autorka cyklów drzeworytów opowiadających całe historie w formule przypominającej komiksy – zbiorek takowych, zatytułowany Z mojego dzieciństwa, to pierwsza w świecie tego rodzaju publikacja przygotowana przez kobietę. Ot, sympatyczna ciekawostka, tyle że dałoby się ją streścić w jednym akapicie, stanowiącym na przykład część rozdziału czy fragmentu o rodzinnej miejscowości twórczyni, morawskim mieście Vyškov. Zresztą urodził się w nim i wychował słynny reżyser Karel Kachyňa – jedna z czołowych postaci czeskiej Nowej Fali, autor między innymi ekranizacji kultowych tekstów Oty Pavla. O tym jednak z książki się nie dowiemy, podobnie jak o wielu innych twórcach związanych z Morawami, nierzadko znacznie bardziej niż Orten, Hrabal i Kundera. Dałoby się tę książkę obronić, gdyby konsekwentnie ukazywała Morawy przez pryzmat losów, postaw i dorobku osób twórczych. W książce niestety tego zabrakło. Sam autor, opisując postaci słabo związane z Brnem, a tym bardziej z Morawami, podsuwa tropy ciekawsze, na przykład Jiříego Kratochvila, o którym pisze, że „jest jednym z największych czeskich prozaików i pisarzem aż do tej otchłannej duszy brneńskim, morawskim”. Dlaczego zatem nie zasłużył na wiele więcej uwagi, skoro czeski-niemorawski Orten doczekał się osobnego rozdziału?

Kratochvil i tak miał szczęście, że o nim wspomniano, w przeciwieństwie do wielu postaci ważnych i wpływających na kulturę regionu i/lub kraju. Z tak dużego terytorium można oczywiście wybrać postaci, na opisanie których nie starczyłoby nawet kilku podobnych książek. Omawiany dobór trudno jednak w ogóle zrozumieć. Jest poeta niezwiązany z Morawami, a nie ma tak ważnego ostrawskiego twórcy, jak Jan Balabán – przedwcześnie zmarły pisarz i publicysta, który znakomicie ukazał depresyjne realia tego wielkiego miasta, zarówno w schyłkowej komunie, jak również w czasach brutalnej „transformacji ustrojowej” i towarzyszącego jej masowego niszczenia przemysłu, czyli podstaw bytu i poczucia sensu tysięcy ludzi. Ostrawa to także Ota Filip, którego najgłośniejsza i znakomita powieść ma w tytule co prawda prawobrzeżną część miasta, Śląską Ostrawę (niegdyś zresztą znaną pod nazwą Polska Ostrawa), ale wiele w niej także o morawskiej części miasta, podobnie jak w rozrachunkowym Siódmym życiorysie tego samego autora. Ostrawa to również słynny bard Jaromír Nohavica, o niewspółmiernie większym wpływie na morawską kulturę i tożsamość niż na przykład, przy całym szacunku, Skácel.

Skoro jesteśmy przy bardach, trzeba wspomnieć o jeszcze bardziej wpływowym, będącym zarazem ofiarą donosów Nohavicy do komunistycznej bezpieki. Mowa o Karelu Krylu, urodzonym w morawskim Kroměřížu. Można bez wielkiego ryzyka pomyłki uznać, że „morawskość” z jej religijnością, ale także samo miasto, w tym niemal sąsiadowanie domu rodzinnego poety i piosenkarza z monumentalnymi budowlami sakralnymi, miało wpływ na wymowę i symbolikę wielu tekstów tego autora. Albo też Ołomuniec – a w nim związany z miastem przez niemal całe życie, a pochodzący z innego morawskiego ośrodka, wybitny poeta, tłumacz (w tym wielu tekstów „kultowych”) i zasłużony wydawca Petr Mikeš, którego dorobek w niczym nie ustępuje Ortenowi i Skácelowi. Z tym samym miastem, choć urodził się w morawskim Přerovie, związany był Václav Burian – uznany poeta, krytyk literacki, tłumacz, organizator życia literackiego, a także popularyzator polskiej kultury w Czechach. Już nie mówiąc o ołomunieckim słynnym rzeźbiarzu Juliusu Pelikánie, żeby poprzestać na słowie pisanym. I tak dalej, i tym podobni, wyliczankę można ciągnąć długo.

Widać w tych rozdziałach inspirację Praskim elementarzem Aleksandra Kaczorowskiego. Ale, po pierwsze, Kaczorowski wziął pod lupę postaci o wiele większego kalibru lub o ciekawszych życiorysach. Po drugie, zrobił to lepiej pod względem formy, oferując wciągające historie, napisane ze swadą, mimo iż niekoniecznie każdy z bohaterów książki był w tej kwestii samograjem. Po trzecie, uczciwie zapowiedział, że będzie o Pradze i było o niej, nawet jeśli stołeczne miasto opisał nie przez pryzmat knajpiano-szwejkowskich stereotypów i przewodnikowych ciekawostek, co mógł sugerować tytuł. Tymczasem u Tabaczyńskiego niemal całe zainteresowanie Morawami „twórczymi” zaczyna się i kończy na Brnie. Z wyjątkiem postaci Jakuba Demla, poety i prozaika, ni to szaleńca, ni to mistyka. Autor odwiedza zachodniomorawską wioskę Tasov, w której Deml spędził wiele lat. Ten rozdział, mimo że o Morawach znowu w nim niewiele, jest znacznie ciekawszy i żywszy niż rozprawki krytycznoliterackie, choćby dzięki pomysłowej stylizacji jego części na stacje drogi krzyżowej oraz reporterskim wstawkom i obserwacjom Tabaczyńskiego.

Miało być o Morawach, a jest niemal w całości o Brnie. Tam autor był, widział, poznał. Gorzej z całą resztą. Problemem jest nie tylko „brnocentryzm”, ale i jego styl oraz „zawartość”. W jednym z rozdziałów autor streszcza dość marną komedię Sex w Brnie (to tytuł polski, bo oryginalny dotyczył nudy w Brnie) i przechodzi do postaci brneńskiego fotografika, Josefa/Jefa Kratochvila – i znowu po lekturze zadaję sobie pytanie, czego dowiedziałem się o Morawach z tej części książki i dlaczego – ponownie – właściwie niczego. Miał być flaneryzm, jest trochę mało oryginalnych przechadzek po sporym mieście, jak wtedy, gdy cały rozdział poświęcono nijakiemu i w żaden sposób nieinteresującemu dworcowi autobusowemu. Inny – jednemu z blokowisk, którego cechą jest położenie w otoczeniu terenów leśnych. Nie wiadomo, co miałoby z tego wynikać dla poznania Moraw przez czytelnika, za to autor serwuje nam szczegółową opowieść, jak na to nijakie osiedle dojechać i że w dojeździe przeszkadzał remont torowiska. Ciut ciekawsze są rozdziały o willi Tugendhatów – modernistycznym „cudzie architektury”, stworzonym w ramach fanaberii bogatych właścicieli, dziś przyciągającym tłumy wycieczkowiczów – czy o „ukrytych”, bo przesłoniętych betonem rzekach Brna. Całkiem udane są te o Gregorze Mendlu, opacie brneńskiego klasztoru augustianów i zarazem prekursorze genetyki, oraz o „brneńskim Banksym”, czyli twórcy graffiti ukrywającym się pod pseudonimem Timo.

Ten ostatni temat, jako właściwie jedyny w książce, dotyka tematyki plebejskiej. Tymczasem Morawy to nie forsowana w książce tyleż namolnie, ile niekonkretnie tytułowa „nieważkość”. Morawy to ciężka, mrówcza, wytrwała praca (w sporej mierze w tak nieszanowanej branży jak rolnictwo) oraz ludowa, egalitarna, momentami przaśna zabawa, biesiada. Tego w książce właściwie nie ma. W ogóle niewiele jest tu ludzi dzisiejszych, żywych, zaludniających realne Morawy, choć wydawca zapowiadał „zerkanie w morawskie dusze”. Nie ma gospodarskiej krzątaniny, nieustannych prac polowych, mężczyzn wracających z pracy w przemyśle (w Czechach i na Morawach niemal każde byle miasteczko ma co najmniej jedną poważną fabrykę), gwarnych knajp, winobrań, obfitych potraw, wiosek z regularnymi świętami „otwartych piwniczek”, rockowych pubów z przeglądami lokalnych zespołów bluesowych czy grindcore’owych, kolejowego kręgosłupa regionu i lokalnych pociągów wożących tłumy ludzi, ludowej muzyki cymbałowej i grupowych śpiewów w piwnicznych salach, popularnej turystyczno-krajoznawczej krzątaniny, wypełniającej w soboty i niedziele wioski i nijakie miasteczka oraz dworcowe knajpy.

A to przecież nie kto inny jak Hrabal w Vita nuova świetnie oddał tego żywego do dzisiaj ducha za pomocą swojego szalonego, pozbawionego interpunkcji flow:

[…] to jest to młode wino na które czekają całe rodziny winiarzy czekają kiedy wino a właściwie sprasowane winogrona same przez się wzburzą się i zaczną fermentować i uzyskiwać coraz wyższą temperaturę i ten sok zacznie się psuć i zacznie wytwarzać taki brak w kolorze białej kawy a wtedy całe rodziny winiarzy żłopią to młode wino które jest jak penicylina jest w nim wszystko co leczy tym zaś co leczy jest właśnie świadomie wyprodukowany brak tak samo jak ta penicylina jest pleśnią […] I słuchaj dzieweczko tam na Morawach każda winiarska piwniczka ma mansardkę i w niej pokoiczek i w sezonie na młode wino przyjeżdżali Żydzi z Wiednia no i przez cały tydzień pili ten brak tę penicylinę to młode wino nic innego tylko to młode wino i tak się oczyszczali i ponieważ cierpieli na wątroby i nerki to to młode wino tak ich stawiało na nogi że znów mogli w Wiedniu zajadać się gęsiną i czulentem i gęsimi wątróbkami i znów obżerać się kiedy zaczął się szabas i już znów cieszyli się na przyszłoroczne młode wino i na winną kurację w mansardowym pokoiczku nad morawską piwniczką.

Wydawałoby się, że zapowiadany flaneryzm to świetny sposób, aby poznać właśnie takie, żywe Morawy, a nie tylko zakurzone tomiki dawnych poetów czy ich pomniki. Tyle że brneńskie przechadzki autora zwykle wiodą w miejsca niezbyt ciekawe, a ich opis nierzadko przeradza się w męczące, dygresyjne, momentami pretensjonalne pustosłowie.

A przecież Tabaczyński potrafi świetnie pisać! I mógł nam zaoferować znakomitą książkę. Wspominam o tym nie po to, aby odwrócić zgraną recenzencką manierę doszukiwania się na siłę jakichkolwiek słabości w książkach dobrych. Piszę tak z powodu rozdziału najdłuższego i najciekawszego. Gdy autor opuszcza Brno na dłużej i nie podąża tropem kolejnego literata czy pojedynczego obiektu, nagle w książce trafia się perła. Jest nią rozdział o Zlínie: świetnie napisany, wciągający czytelnika w przedstawiony świat, wykorzystujący także odniesienia literackie, ale tym razem ciekawe i z wyczuciem.

Zlín to miasto częściowo zrealizowanej utopii. Rodzina biednych szewców o nazwiskuBaťa, w tym jeden z nich o imieniu Tomáš, w wyniku niesamowitego splotu pracowitości, determinacji, pomysłowości i szczęścia została obuwniczym potentatem i właścicielem prawdziwego imperium branżowego. A ponieważ wspomnianemu człowiekowi nie brakowało ambicji i nie poprzestawał w nich na horyzoncie indywidualnym, wielkiej rozbudowie przemysłu towarzyszyły nowatorskie i śmiałe koncepcje inwestycyjne, urbanistyczne i mieszkaniowe. Oraz, w ewidentnym przekonaniu, że sky is the limit, także wychowawcze, niemal ustrojowe. Totalne – w dobrym i złym znaczeniu tego słowa.

Tabaczyński opowiada tę historię całościowo. Są tu i współczesne obserwacje z miasta. Jest jego historia „oficjalna” i jej zderzenie z mniej laurkowymi relacjami z epoki, jak wspomnienia późniejszego znanego literata, a w młodości pracownika i wychowanka „przedsiębiorstwa totalnego” Ludvíka Vaculíka. Jest i krytyczny ogląd zjawiska zamiast hagiografii zwyczajowej w przypadku imperium Baťów. Jest nawet (co mnie ujęło, bo sami Czesi lubią ten wątek przemilczać, tworząc architektoniczno-urbanistyczną legendę Zlína) wskazanie, że część domów nawiązujących do przedwojennej wizji utopii postawili w stalinizmie kolejni „władcy totalni”.

Wszystko to napisano tym razem konkretnym językiem, pozbawionym „eseistycznej” rozwlekłości. W efekcie mamy pełnokrwisty reportaż. Choć losy Baťy przedstawił polskiemu czytelnikowi już Mariusz Szczygieł w Gottlandzie, to moim zdaniem Tabaczyński zrobił to ciekawiej. Niezależnie jednak od takich subiektywnych werdyktów otrzymujemy nagle tekst interesujący, nawet z punktu widzenia kogoś, kto – jak niżej podpisany – eksplorował tę historię, a samo miasto kilkakrotnie odwiedził. Zatem co dopiero w przypadku czytelnika, który nie słyszał wcześniej o tym gospodarczo-społecznym eksperymencie. Jasne, można zapytać, dlaczego autor nie opisał innych morawskich fabryk, inwestycji i dokonań urbanistycznych Baťy, takich jak choćby pięćdziesięciokilometrowy Baťův kanál służący do wodnego transportu węgla (dziś to popularny obiekt turystyczno-rekreacyjny)czy fabryczno-miejsko-osiedlowe planowanie w pobliskich Otrokovicach, gdzie ów model zastosowano w znacznie mniejszym ośrodku, który zresztą jest dzisiaj ciekawszym obiektem obserwacji niż Zlín, bo podupadłym i mniej wymuskanym na pokaz. Ale nie podważa to jakości rozdziału. Gdybyż cała książka była taka!

Niestety nie jest. Zawiódł autor: na etapie planu, nie potrafiąc zrezygnować ze swoich zainteresowań okołozawodowych, co dla czytelników oznacza rozprawki krytycznoliterackie o czeskich poetach. Zawiódł też w sferze stylu, często przedkładając nużącą manierę eseistyczną ponad reportażową, mimo iż tą drugą potrafi się dobrze posługiwać. I na etapie wykonawstwa, gdy zamiast objechać, obejrzeć i na serio opisać Morawy, wybrał spacery po Brnie, pisanie o nim i o jego niekoniecznie ciekawych postaciach. Zawiodła także redakcja, bo to ona powinna dokonać krytycznej selekcji wątków i ukrócić ciągoty autora do posługiwania się rozwlekłą narracją. Powinna także dążyć do tego, aby zamiast opowieści o flaneryzmie i jego aspektach wymusić rzeczywistą aktywność poznawczo-reportażową, tym bardziej, że rozdział o „mieście Bat’ów” pokazuje spory potencjał autora.

Dotychczasowa polska literatura o Republice Czeskiej opisuje głównie Pragę, „oficjalną” kulturę inteligencko-stołeczną, posługuje się „czechofilskim” ogrywaniem wątków szwejkowo-knajpianych. Opowieść o Morawach mogła i powinna przełamać ów schemat. Ale nie taka opowieść.

Michał Tabaczyński, Święto nieważkości. Morawy, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023.

Morawy

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Remigiusz Okraska, To nie jest książka o Morawach, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 212

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...