31.08.2023

Nowy Napis Co Tydzień #218 / Kobiety z Breslau

Tekst powstał dzięki stypendium artystycznemu Prezydenta Wrocławia.

Prolog

Bo gdy miasto zamienia się w pustynię,
Słabnie kult bogów, nikt im czci nie świadczy.
Brzegi Skamandru odbijają jęk
Niewolnych losem przyznawanych panom.


Eurypides, Trojanki
(przekład Jerzy Łanowski)

Wojna, ten ekstremalny wyraz destrukcyjnej strony cywilizacji, niszczy ludzką egzystencję w wielu wymiarach, powodując nie tylko śmierć fizyczną. Rujnuje życie także w wymiarze kulturowym, cywilizacyjnym, osobistym – unicestwiając świat, w którym dotychczas istnieliśmy. Zmusza ludzi do ucieczki, wypędza ich z domów oraz z życia, które posiadali. Człowiek opuszczający na skutek wojny dom rodzinny zachowuje co prawda fizyczne istnienie, ale umiera jako uczestnik społecznej rzeczywistości, w której do tej pory funkcjonował, a która ulega nieodwołalnej dezintegracji – doznaje śmierci kulturowej. O tej jakże odpychającej twarzy wojny literatura nie mówi zbyt wiele – a właściwie: mówi o niej zbyt rzadko.

Starożytni Grecy znali pojęcie andrapodismos – miastobójstwa. Była to wyjątkowo barbarzyńska praktyka polegająca na fizycznej likwidacji pokonanej polis, miasta-państwa. Zrównywano je z ziemią, ludność sprzedawano w niewolę, a miejsce, gdzie stało, zaorywano. Tak postąpił Aleksander Macedoński z Tebami, zostawił tylko świątynie i dom Pindara (gdyż był miłośnikiem poezji). Tę bestialską praktykę stosowali też Rzymianie: przypomnijmy choćby los Kartaginy (przestało istnieć tak miasto, jak naród) i, parę wieków później, Jerozolimy, zniszczonej do fundamentów na rozkaz Wespazjana.

Andrapodismos wróciło w oświeconym wielu XX. Próbowali je zastosować Niemcy wobec Warszawy po powstaniu. Potem to samo spotkało niemieckie miasta na wschodzie (z Koenigsbergu został tylko kościół z grobem Kanta, gdyż Rosjanie kochają filozofów). Ten grecki termin oznacza w istocie rodzaj „miejskiej apokalipsy”. Doświadczył jej także w 1945 roku Wrocław.

Wydawałoby się, że w XXI wieku podobnie bestialskie i antyludzkie czyny nie będą już miały miejsca. Niestety, mają miejsce – najpierw w miastach, miasteczkach i wsiach Syrii, teraz: Ukrainy. Doświadczenia obu wojen światowych i obietnice „nigdy więcej” okazały się nic niewarte.

Dylogia monodramatyczna Kobiety z Breslau nawiązuje do dramatu Eurypidesa Trojanki, chyba pierwszego w dziejach dzieła literackiego zajmującego się wojennymi wypędzeniami – bohaterki – Hekabe, Kasandra, Andromacha – przebywają na polu nieopodal zdobytej Troi, czekając na uprowadzenie w niewolę przez zwycięskich Greków. To wyjątkowy w literaturze antycznej obraz przeżyć kobiet – w ówczesnym patriarchalnym społeczeństwie istot ewidentnie niższych od mężczyzn – którym na głowy wali się cały dotychczasowy świat: zabito oto ich mężów, dzieci, na koniec ich miasto zostaje obrócone w ruinę, a one mają być wywiezione w nieznane. Branki ocaliły co prawda życie – ale i zarazem je straciły, gdyż ich życiem i światem była Troja. Poza nią jest tylko ból i rozpacz po tym, co przepadło, i strach przed losem niewolnic w dalekich krajach, który je czeka.

W tej złożonej z dwóch monodramów dylogii nowożytnymi Trojankami są mieszkanki Breslau, miasta, które w 1945 roku podzieliło los grodu Priama, stając się wzorcową wręcz ofiarą dwudziestowiecznej wersji andrapodismos. Los ocalałych Niemek jest zdumiewająco podobny do pojmanych przez Greków w niewolę mieszkanek zniszczonej Troi. Doświadczenie zagłady miasta/kraju i wypędzenia okazuje się bowiem uniwersalne i – niestety – zawsze towarzyszy i będzie towarzyszył ludzkości. Nowi wypędzeni i nowe „Trojanki” przybywają do nas z Ukrainy – ze swoimi traumami, poczuciem wykorzeniania i egzystencjalnej katastrofy.

Ten tekst jest dramaturgicznym uzupełnieniem – ale i zarazem formalnie samodzielnym utworem – powieści Wypędzony (Erica, 2012) napisanej przez autora, swego rodzaju dramaturgiczną glossą do przedstawionej w powieści historii – dziejów młodego oficera AK Jana Korzyckiego, który przybywa do Wrocławia w czerwcu 1945 roku, uciekając przed UB. W powieści występują wrocławskie Niemki: Netta Mueller, wdowa po mistrzu kominiarskim, oraz jej córka Renate, jako postacie drugoplanowe. Teraz wystąpią jako autonomiczne bohaterki-narratorki, by opowiedzieć swoją wersję końca niemieckiej Troi, Breslau – oraz ich dotychczasowego świata. Będzie to opowieść matki i córki doświadczających wypędzenia. Nowożytnych Hekabe i Kasandry.

Autor prezentowanej dylogii nie mieni się być równym Eurypidesowi, ale widzi pewne podobieństwo sytuacji – grecki dramaturg, potomek Achajów, zdobywców Troi, oddał swoim dziełem sprawiedliwość mieszkańcom (kobietom!) zgładzonego niegdyś przez jego przodków miasta, opowiadając ich historię. Taka jest powinność literatury – zawsze stać po stronie „poniżonych i bitych”Z. Herbert, Przesłąnie Pana Cogito [w:] tenże, Wiersze zebrane, Kraków 2008, s. 439–440.[1]. Nasza współczesność do tego szeregu „Trojanek” dorzuciła nowe postacie, kobiety uciekające z dziećmi z Ukrainy, po raz pierwszy od lat 40. W XX wieku Europa doświadcza tak wielkiej tragedii wypędzenia – gdyż ta ucieczka to zarazem wypędzenie. Los ukraińskiego Mariupola, miasta zabitego przez oblężenie, w zdumiewający i zarazem przerażający sposób przypomina koniec Breslau w 1945 roku. Historia bowiem wciąż się powtarza, za każdym razem tak samo tragicznie, i za każdym razem najwyższą cenę płacą najsłabsi i najmniej winni. O tym jest ta teatralna opowieść.

Netta

(Wrocław, jesień 1945 roku, początek masowego wysiedlania niemieckich mieszkańców. Netta Mueller, kobieta w wieku czterdziestu kilku lat, z siwiejącymi już włosami, czeka w swoim mieszkaniu na komisję wysiedleńczą. Siedzi przy stole, ubrana do podróży, w długi płaszcz z grubego sukna, na stopach męskie buty, grube skarpety pod kolana, na głowie wełniana chusta. Obok krzesła dwie poobijane tekturowe walizki, na stole waza oraz talerz, łyżka, obok koszyk z chlebem i gotowanymi jajkami. Kobieta je zupę, co chwila przerywa, czujnie nasłuchuje. W tle komoda z porcelanową zastawą – duży dzbanek, filiżanki. Obok drzwi prowadzące do korytarza.

 

W kamienicy trwa akcja wysiedleńcza: w tle słychać tupot kroków, bieganie, trzask otwieranych drzwi, także walenie w nie, rozlegają się stłumione głosy po polsku i niemiecku, czasem krzyki, rumor wyważanych drzwi).

 

(Słychać szczególnie ostry trzask otwieranych drzwi, Netta wzdryga się, rzuca łyżkę, podrywa z krzesła i patrzy z niepokojem za siebie, do wnętrza mieszkania. Z zewnątrz dobiegają przytłumione, zniekształcone głosy, szuranie przestawianych przedmiotów. Kobieta, uspokojona, siada na krześle).

 

Nie, to po Achenbachów. Jak oni sobie dadzą radę, z trójką małych dzieci, w takie zimno… Buchholz mówił, że podstawiają dla nas wagony dla bydła, bez żadnych wygód, bez piecyków. To nawet rozumiem, ludzie są dziś jak bydło, przeganiani z kąta w kąt.

 

(słychać ostre trzaśnięcie drzwiami, Netta ponownie się wzdryga, zdjęta mimowolnym strachem)

 

A mogliby jak tamtych, do dołu. A potem zasypać i koniec. Ale nie, oni są miłosierni. Zabiorą nam tylko domy i kraj. Bo to już nie jest nasz kraj. Mówią, że tu jest teraz Polska, a nasz kraj jest na zachodzie, za Odrą, za Nysą. Nasz Schlesien to już nie Niemcy. Mówią, że wracamy do ojczyzny. Bo my, Niemcy, jesteśmy złymi ludźmi, a w Polsce nie miejsca dla złych ludzi.

 

(słychać ostry krzyk „Raus! Schnell!” i tupot nóg człowieka zbiegającego po schodach, Netta zamiera w bezruchu i dłuższą chwilę nasłuchuje)

 

Tak, my, Niemcy, jesteśmy złymi ludźmi. Tak nam teraz mówią. Rosjanie i Polacy… Tak, zwłaszcza Polacy. Ci sobie nie żałują. Krzyczą nam w twarz, że ich mordowaliśmy, że wszyscy jesteśmy zbrodniarzami. (szyderczo) Tak, mordowałam ich. Razem z Reni ich mordowałyśmy.

 

(milczy, podnosi łyżkę do ust, ale nie je, odkłada ją do talerza)

 

Ja nawet swoich dzieci nie biłam. Bicie to grzech. Nawet kiedy Martin był niegrzeczny, to tylko tłumaczyłam, że źle się zachowuje… Jezus kazał kochać ludzi. Wszystkich, bez wyjątku, nawet takich nędzarzy, jak ci, których widziałam wtedy na Sternstrasse. Więźniowie Rzeszy, wielu, może ze stu, szli kolumną, w łachmanach, chwiali się, jakby bez sił, w twarzach nie mieli kropli krwi… jeden się potknął i upadł, a wtedy żołnierz ze straży zaczął go bić… uderzył nie raz, nie dwa, nie przestawał, bił go nadal, tłukł strasznie kolbą, a ten nieszczęśnik tylko zasłaniał głowę i kulił się jak dziecko… Krzyknęłam głośno i dopiero wtedy żołnierz przestał. Obok na trotuarze stał fryzjer Hopke, znałam go, bo Gottlieb do niego chodził się strzyc, i ten Hopke śmiał się, jak żołnierz bił i poczęstował tego żołnierza papierosem, a potem pokazał na człowieka na ziemi i zagiął palec, jakby naciskał cyngiel…

 

(z boku dobiega huk otwieranych kopniakiem drzwi, brzmi to jak wystrzał, kobietą wstrząsa dreszcz)

 

Powinnam tu umrzeć… Za długo żyję, ale co zrobić, Bóg dał mi dużo życia i zdrowia. Za dużo. Czasem myślę, że to taki dar, za Gottlieba, który umarł, gdy Renate miała zaledwie roczek. Dla moich dzieci musiałam być ojcem i matką. Dobrze się sprawiłam, niczego im nie brakowało. Wychowałam ich po katolicku, na dobrych ludzi. Zawsze im powtarzałam, żeby nie krzywdzili innych, bo tak już jest ten świat urządzony, że krzywda prędzej czy później do nich wróci. A potem nastał Hitler i na początku było nawet dobrze, przestali się wreszcie bić z komunistami na ulicach, ale po paru latach wszyscy zaczęli mówić o wojnie. Nie chciałam jej, bałam się o syna, że wezmą Martina do wojska. Ale wojna przyszła i musiał iść na front. A ja nic nie mogłam zrobić! Tylko się modlić, aby nie zdarzyło się to najgorsze. Kiedy odjeżdżał, kazałam mu przysiąc, że nie będzie zabijał niewinnych… Nic więcej nie mogłam zrobić. Ale czy to znaczy, że jestem złym człowiekiem?

 

(przerywa i patrzy w talerz, jakby tam szukała odpowiedzi)

 

Dokąd wtedy prowadzili tych więźniów i co się z nimi stało? Wielu teraz mówi, że nie wiedziało… ale ja wiedziałam. Od Martina. Ledwo go poznałam, kiedy przyjechał z Rosji na urlop, wychudzony, ponury, taki zgorzkniały, taki jakby spalony, czarny, a przecież to był taki wesoły chłopak, ten mój synek. A teraz jakby go jakaś czarownica odmieniła, przy kolacji mało co mówił, tyle, że wcale nie jest tak ciężko i ma dobrych kolegów w kompanii. Ale zbyt dobrze go znałam, nie mówił wszystkiego, nie chciał mnie martwić. Dlatego, jak wieczorem zamknął się z Reni w pokoju, poszłam posłuchać. On się zawsze jej ze wszystkiego zwierzał, jak to brat siostrze. Rozmawiali dość cicho, ale przyłożyłam ucho do szpary w drzwiach i dobrze słyszałam. Martin mówił powoli, często przestawał, jakby brakowało mu słów. Mówił o tym, co widział na wschodzie. O tych wszystkich okropnościach. O wielkich głębokich dołach, nad którymi stawali w rzędach Żydzi, a żołnierze SS ze specjalnych grup, nazywał je Einsatzgruppen, strzelali do nich z karabinów maszynowych, a on z kolegami pilnował, żeby nikt nie uciekł. Tak się działo w wielu miejscach. Do tych dołów wpychano kobiety i dzieci, starych, młodych, setkami, tysiącami, a oni tak strasznie krzyczeli, kiedy esesmani zaczynali strzelać. Reni prosiła, żeby przestał, żeby już więcej nie mówił, ale on nie przestawał, mówił wciąż o nowych zbrodniach, o wioskach, w których ludzi palono żywcem w stodołach, o chatach z kobietami i dziećmi, do których żołnierze wrzucali granaty… tak mówił, granaty na dzieci…

 

(chowa na chwilę twarz w dłoniach)

 

Nie przestawał, wciąż mówił o tym, co widział, jakby chciał to z siebie wreszcie wyrzucić, wyspowiadać się… powiedział, że w czasie podróży do Breslau pociąg stanął w Warszawie, miał kilka godzin i postanowił się przejść, zobaczyć kawałek miasta, bardzo był go ciekaw… powiedział Reni, że gdyby wiedział, co zobaczy, nie ruszyłby się na krok z wagonu. Szedł przez miasto i dotarł w okolicę mostu. Stało tam trzech żandarmów, jeden trzymał za kołnierz małego, może pięcioletniego chłopczyka w nędznym, połatanym ubranku… dwaj pozostali zatrzymali jakiegoś mężczyznę, który tamtędy przechodził. Martin nie mógł uwierzyć w to, co widzi i słyszy, ale stał wystarczająco blisko i nic mu nie umknęło. Żandarmi chcieli, aby mężczyzna zrzucił chłopca z mostu do rzeki, małą żydowską wesz, tak krzyczeli. On nie chciał, wzbraniał się, ale zagrozili mu bronią. Jeden z żandarmów wycelował do niego z karabinu, wtedy ten człowiek złapał dzieciaka za kark, jak jakiegoś psa i przerzucił przez barierę… nawet nie było słychać plusku, to był wielki, wysoki most nad wielką rzeką. Martin mówił to jakimś strasznym, obcym, zimnym głosem, aż mnie dreszcze przechodziły. Wreszcie zamilkł i słyszałam tylko ich ciężkie oddechy. A potem powiedział, ten mój pobożny syn, że Niemcy będą musieli za to wszystko zapłacić, chyba że Boga nie ma…

 

(na korytarzu rozlega się tupot wielu pośpiesznych kroków, jakby przepędzano kilkuosobową grupę, słychać płacz dziecka, Netta słucha z niepokojem na twarzy)

 

Achenbachowie… więc to jest nasza zapłata, kara za te okropności, kielich goryczy, który musimy wypić. Bóg istnieje, Martinie.

 

(milczy z zamkniętymi oczyma, jakby się w myślach modliła, potem żegna się szeroko krzyżem i po chwili próbuje znowu jeść, ale w końcu odsuwa od siebie talerz)

 

Doktor Bratmann też miał takiego synka… i dwie córeczki, bliźniaczki, rok starsze, ładniutkie jak aniołki. Mieszkali tu niedaleko, na Hedwigstrasse. Często widziałam, jak szli całą rodziną na spacer do parku, żona też była ładna i taka szykowna, jakby z żurnalu wycięta. Miał gabinet, dobrze leczył, szczególnie do dzieci miał rękę, ludzie go chwalili, chodziłam do niego z Martinem i potem z Reni. Ale od czasu, kiedy nastał Hitler, już nie chodziłam… bo okazało się, że doktor Bauman nie jest już dobrym lekarzem, w ogóle Żydzi nie są dobrymi ludźmi. Tak mówili w radio i pisali w gazetach. Coraz rzadziej widywałam go na spacerze, innych Żydów też przestawało się widywać, tak jakby bali się wychodzić z domów… to działo się po tych napadach, w gazetach pisali o nocy kryształowej, tyle szyb w żydowskich sklepach natłukli, podpalili też synagogę na Stadtgraben. No i te ławki, z napisem „Für Juden verboten”. Żydom już nie wolno było na ławce usiąść. Widziałam pewnego razu na Hindenburgplatz grubą kobietę, Niemkę, jak siedziała sobie na takiej, a obok jej pies, nieduży pinczer. Przechodził tam żydowski mężczyzna, z córeczką, może sześcioletnią, i mała prosiła go, żeby usiąść na ławce, bo się zmęczyła… i ten biedny ojciec długo jej tłumaczył, że nie mogą usiąść na ławce, prawo tego zabrania. Że piesek może, a ona nie, tak postanowił Herr Hitler. Gruba Niemka słyszała to i roześmiała się z takim zadowoleniem. Patrzyłam i nie mogłam zrozumieć, jakim sposobem dobro narodu niemieckiego ma zależeć od niesiadania żydowskich dzieci na ławkach, a psy mają większe prawa niż ludzie. Później było jeszcze gorzej. Jak się zaczęła wojna, to Bratmannów przestałam w ogóle widywać, podobno się przeprowadzili, a potem wyjechali z innymi na wschód. W ramach deportacji. Tak mówił Hopke i śmiał się, mówił, że wtedy, w listopadzie czterdziestego pierwszego, wywieźli wielu Żydów z Breslau, i że wreszcie na wschodzie będą mieli okazję uczciwie popracować, bo do tej pory to tylko żerowali na uczciwych Niemcach. Mówili potem na mieście, że wywieziono tysiące i nikt nigdy nie napisał, żadnego listu ani kartki, nic… Co się z nimi stało? Trafili do tych dołów, których pilnował Martin?

 

(chowa twarz w dłoniach, zdławionym głosem)

 

Czy mój syn tam był, kiedy strzelali do doktora i jego rodziny? (odkrywa twarz) Jego też wtedy zabili, bo ten, który wrócił, nie był już moim ukochanym dobrym Martinem! Oddałam im zdrowego, wesołego, dobrego chłopaka a wrócił jakiś półtrup… a potem nie wrócił wcale. Przysłali tylko kartkę, że poległ za Führera i ojczyznę, gdzieś na Białorusi. Dziś myślę, że Martin miał rację i Bóg karze nas za to wszystko. Jego ukarał pierwszego.

 

(znowu słychać tupot wielu nóg na schodach i surowy, twardy męski głos: „Teraz bierzemy tych spod siódemki. Tylko się nie patyczkować! Pilnować norm, dwie sztuki klamotów na łebka i wek!”. Netta, zaniepokojona, zrywa się zza stołu i chwyta za walizki. Stoi wyprostowana, z przestraszoną twarzą, ale odgłosy kroków cichną. Oddycha z ulgą, odstawia walizki i zaczyna chodzić wokół stołu)

 

Teraz przyszła nasza kolej. Tak mówił profesor. Zapłaci całe miasto, całe Schlesien. Nie będzie Niemców w Breslau ani samego Breslau. Wszystkich wywiozą, takie są decyzje. Trzy dni temu przynieśli mi pismo, wszystkim na tej stronie Piastenstrasse przynieśli, druga strona będzie wysiedlana później. Mogę zabrać dwie walizki, reszta rzeczy ma pozostać w mieszkaniu w stanie nienaruszonym. Mają zostać dla Polaków. Moje meble, na które tak ciężko z Gottliebem pracowaliśmy, mają być dla Polaków… a są dobre, z dębowymi blatami, znajomy stolarz robił i się przyłożył. Sto lat posłużą… (z goryczą) Polakom.

 

(podchodzi do komody i dotyka jej z czułością, głaszcze blat i półki)

 

Piękna, pakowna, dobrze mi służyła. Pierwszy mebel, jaki wspólnie kupiliśmy z Gottliebem. O takiej marzyłam, gdy chciałam z Petersdorfu do Breslau, do lepszego życia. No i w końcu się udało, gdy Marta, siostra, wyszła za mąż i w domu zrobiło się tłoczno, bo zaraz pojawiły się dzieci. Trzeba się było wynieść. Nauczycielka, pani Hauke, życzliwa kobieta, wyrobiła mi miejsce na służbie u dawnego znajomego, magistralnego urzędnika w Breslau, Herr Lemkego, miałam się zająć jego dziećmi i pomóc w kuchni i przy sprzątaniu. Nawet nie było źle, zarobek dobry i robota znośna, ale pan domu coś za często się za mną oglądał… na szczęście poznałam Gottlieba, przez koleżankę, służącą z sąsiedniego domu. Od razu mi się spodobał, wysoki, poważny, z zakręcanym zawadiacko wąsem. Nie przeszkadzało mi, że trochę mu ramię opadało, od wojennej rany, na wielkiej wojnie walczył we Francji. Ale ręce miał sprawne, pracował jako mistrz kominiarski, prezentował się godnie, jak to człowiek z szanowanym fachem. Też mu się spodobałam, a że szukał żony, to sprawy potoczyły się szybko, tym bardziej że mój pracodawca patrzył na mnie coraz bardziej łakomie… Wymówiłam służbę i zaraz był ślub, w Breslau, u świętego Maurycego.

 

(bierze z komody elementy porcelanowego serwisu, filiżanki, cukiernice, talerzyki, przygląda się im i czule dotyka, jakby się z nimi żegnała)

 

To od siostry i szwagra, wykosztowali się, z wdzięczności, bo nie chciałam nic z rodzinnej gospodarki, żadnego posagu, a i przekonałam Gottlieba, żeby nic nie brać i nie sprzedawać ziemi po rodzicach, której i tak nie ma za dużo, jak to w górach. No to w zamian dali mi ten serwis. Prawdziwy miśnieński, musieli wziąć pewnie pożyczkę. Mam naprawdę kochającą siostrę.

 

(trzyma w ręku jedną z filiżankę, przygląda jej się uważnie, po czym kładzie ją na stole, podchodzi do jednej z walizek i też ją kładzie obok na stole)

 

Może chociaż jedna by się zmieściła.

 

(otwiera walizkę, coś próbuje w niej przekładać, po chwili kręci głową z rezygnacją)

 

Nie wejdzie, pokruszy się. A wolno tylko dwie walizki, nic więcej. Czy można spakować swoje życie do dwóch walizek?

 

(zamyka walizkę i zestawia ją z powrotem na podłogę, chwyta za drugą, podnosi, ale ostatecznie rezygnuje i odstawia z powrotem podłogę. Bierze ze stołu filiżankę i przygląda się jej uważnie. Potem ujmuje ją mocno, jak kamień do rzutu, unosi dłoń i rozgląda się wokół, jakby szukała ściany odpowiedniej do roztrzaskania ciśniętej filiżanki. Po chwili jednak rezygnuje i odstawia filiżankę na stół, siada na krześle)

 

Nie, nie tak. To nie po chrześcijańsku. Może będzie tu mieszkała rodzina z dziećmi i te dzieci będą chciały pić mleko z mojej filiżanki. Nie wolno krzywdzić najmniejszych, tak mówił Jezus. A ci przyjeżdżający z Polski nic nie mają, poza tym, co na grzbiecie. Ta przeklęta wojna, której się bałam i której nie chciałam, ograbiła ich ze wszystkiego. Niech więc mają moje filiżanki. Martin pewnie by powiedział, że tak będzie sprawiedliwie.

 

(podnosi się, bierze filiżankę, odnosi do komody i przez dłuższą chwilę porządkuje serwis, ustawiając naczynia, po czym odstępuje i przygląda się swemu dziełu)

 

Niech mają na nowe życie. Oby tak szczęśliwe, jak moje z Gottliebem.

 

(siada przy stole i przez chwilę z uwagą nasłuchuje, ale w kamienicy panuje cisza)

 

Pewnie zaraz wrócą, nie zapomną o nikim, są dokładni… Z Gottliebem byłam naprawdę szczęśliwa. Dobrze mi koleżanka męża wybrała, był naprawdę dobrym człowiekiem, ten mój pan Mueller. Nie pił, nie bił, zarobek do domu przynosił, mówił do mnie „kochana Netto” albo „skarbie”. Dobrze nam ze sobą było, tylko że on tak szybko umarł. Lekarz mówił, że przez wojnę, płuca miał słabe, od gazu, którego się w Szampanii nałykał. No i umarł, plując krwią, nawet Reni nie zdążyłam od piersi odstawić. Zostałam młodą wdową z dwójką dzieci, ale się nie dałam, Bóg dał mi parę zdrowych rąk i chęć do roboty. Ciężko było, bo bez chłopa zawsze jest ciężko, ale wydoliłam, dzieci odchowałam. A bieda była straszna, zwłaszcza po roku trzydziestym. Prawdę mówiąc, gdyby nie Marta, która mi z Petersdorfu przysyłała worki ziemniaków, a jak pojechałam w odwiedziny, to nigdy bez kosza z masłem i boczkiem nie wracałam, byłoby naprawdę źle. Dobra siostra to skarb.

 

(rozlegają się kroki, blisko, jakby tuż za ścianą, potem szuranie ciągniętych po podłodze przedmiotów – patrzy w tę stronę z niepokojem, ale słychać jeszcze kilka stuknięć i zapada cisza)

 

W tych czasach coraz częściej słyszało się o Hitlerze. Gottlieb, kiedy jeszcze żył, patrzył na niego podejrzliwie. Mówił, że przez niego może wybuchnąć nowa wojna, bał się tego. Ale on tak pięknie mówił o Niemcach, o tym, że skrzywdzono, poniżono nasz naród i że zasługujemy na lepszy los, bo jesteśmy lepszej krwi. I że kocha Niemcy nad życie i zrobi wszystko, żebyśmy odzyskali godność i siłę. Chodziłam wraz z innymi sąsiadami do pana Rose, on miał radio i słuchał przemówień Führera, jak zapewniał, że narodowy socjalizm to nadzieja i przyszłość Niemiec, a wszyscy wokół potakiwali. Bo ludzie byli bardzo złaknieni nadziei, zwłaszcza tu, w Breslau, gdzie żyło się gorzej niż przed wojną. Hitler obiecywał, że to zmieni, z jego słów biła wiara w przyszłość, w odnowę kraju, żaden ksiądz tak nie potrafił powiedzieć kazania, jak on mowę, taki był przekonujący. Aż dreszcze przechodziły, widziałam, jak niektórzy płakali, a i ja miałam łzy w oczach. Nikt przedtem tak nie potrafił nas podnieść na duchu i przekonać, że jeśli mu zawierzymy i pójdziemy za nim, to czeka nas lepsza przyszłość, a Niemcy znów będą wielkie. Uwierzyliśmy mu. Tak po prostu.

 

(milknie i patrzy w zamyśleniu przed siebie)

 

Tak nastały nowe czasy. Miasto bardzo szybko stało się czerwone od flag ze swastyką, wisiały wszędzie, długie, wielometrowe, od dachów po chodniki. Tylko ta swastyka mi się nie podobała, taki połamany krzyż, czułam, że jest w tym coś bezbożnego. Choć nasi kapłani popierali Hitlera, i arcybiskup Bertram też… skoro flagi wisiały na katedrze, to widocznie nie było w nich nic bezbożnego, nie mnie o tym sądzić, ledwo się na katechizmie wyznawałam. Całe Breslau z radością przywitało nową władzę, cóż ja, prosta kobieta z prowincji, mogłam o tym myśleć? Zwłaszcza że widziałam dookoła same rozjaśnione twarze, a kiedy Hitler przyjechał z wizytą, to wielu płakało ze szczęścia. Co prawda mówiło się, że ten i ów, socjalista czy komunista, znikał bez śladu, a Żydzi wyjeżdżali, ale tłumaczyłam sobie, że to polityka i Führer wie, co robi. Tak wszyscy mówili, że musimy się podporządkować, bo on wie, co robi, bo chodzi o wielkość Niemiec. Więc milczałam, jak inni, ale Martina do Hitlerjugend nie posłałam. Jakoś nie mogłam, wolałam, żeby przystał do katolickiego stowarzyszenia młodzieży. Ale je potem rozwiązano, dla dobra wielkich Niemiec, jak mi to pan Rose wytłumaczył. Trzeba zawierzyć Führerowi, tak mi mówił. Dziś myślę, że to był jednak błąd, tak zawierzyć we wszystkim jednemu człowiekowi.

 

(słychać tupot nóg i walenie w drzwi, krzyk po niemiecku:Öffnen! Schnell zu öffnen!”, Netta wzdryga się przestraszona, słychać kobiecy szloch, trzask zamykanych drzwi i zapada cisza)

 

Wyszło na to, że Gottlieb miał rację. Bo choć na początku się polepszyło, zapanował porządek, było więcej pracy, wojna w końcu przyszła. Chociaż wydawało się, że los Hitlerowi i Niemcom sprzyja, przecież i Austria, i Kraj Sudecki przeszły do nas bez wojny… i wydawało się, że i z Polską się uda, tak mówił pan Rose, że Polacy ustąpią i znowu Führer dostanie, co chce, a co nam, Niemcom, się słusznie należy. Ale nie ustąpili i pierwszego września rano dowiedziałam się, że stało się. Podobno to Polacy na nas napadli, tak twierdził w radio Hitler. Pamiętam, że wielu, nie tylko pan Rose, cieszyło się, że wreszcie pokażemy tym butnym Polaczkom, gdzie ich miejsce, a gdy przyszły wieści z frontu, że wygrywamy, wpadali w rodzaj szału, podnosili te ręce do góry i krzyczeli w kółko „Heil Hitler” i „Sieg Heil”. Tylko ten profesor z góry, Baumann, się nie cieszył. Patrzył na tych radujących się z poważną, jakby smutną miną, milczał, jedynie kręcił głową, z taką jakby rezygnacją. Ja nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć, Bóg zabrania zabijać, na szczęście Martin był za młody na wojsko, myślałam, że to potrwa kilka miesięcy, rok najwyżej i się skończy, zanim go wezmą. Tak mówili różni ludzie, w gazetach wciąż pisali o rychłym, ostatecznym zwycięstwie… ale się nie skończyło, przeciwnie, ciągle się zaczynało w nowych krajach, w końcu i Martin poszedł w czterdziestym drugim. Mój kochany synek, tak podobny do Gottlieba. Jak się dowiedziałam, że wysyłają go do Rosji, to poczułam, jak ze strachu coś w środku we mnie się obrywa, tak zabolało. Do Breslau przywozili rannych, sama widziałam na dworcu, jak ich wyładowują z pociągu, setki młodych mężczyzn w pokrwawionych bandażach, bez rąk, bez nóg… a skoro tylu jest rannych, to ilu ginie? Dopiero wtedy, gdy patrzyłam na to całe cierpienie, zrozumiałam, czego bał się Gottlieb. I zaczęłam bać się o Martina. Kiedy widziałam tych pokaleczonych żołnierzy, przypomniałam sobie, co mi kiedyś, dawno, powiedział ten mój mąż nieboszczyk. O wojnie. O tym, że ludziom wydaje się, że to oni panują nad wojną, że w każdej chwili będą mogli ją skończyć, tak łatwo, jak zaczęli. A to nieprawda, mówił, wojna jest jak wściekły pies, który urywa się z uwięzi, kąsa wszystkich bez wyboru i nie da się nad nim zapanować. I gdy patrzyłam na zaschniętą krew, na bandaże na kikutach, na poczerniałe twarze naszych żołnierzy, zrozumiałam, że znaleźliśmy się w szponach takiej wściekłej bestii. A Martina wysłali prosto w jej rozwartą paszczę.

 

(zadziera głowę, ponieważsłychać dobiegające z góry szuranie, jakby ciągnionego po podłodze ciężkiego kufra)

 

Jakby od Bergów… mają dużo sreber, czasem wzywali mnie do pomocy przy czyszczeniu, bo ich służąca nie dawała rady, tyle tego nazbierali. Myślą, że Polacy pozwolą im zabrać takie skarby? Niech próbują, kombinują, tylko im zaoszczędzą szukania. Durne burżujstwo, jak mawiał Gottlieb.

 

(prycha szyderczo, ale zaraz poważnieje)

 

Czy myślałam wtedy, gdy patrzyłam na tych żołnierzy okaleczonych na wschodzie, że tak się to skończy? Że wschód, który mieli zwalczyć i zwyciężyć, przyjdzie za nimi i zabierze nam wszystko, nie tylko srebra? Nie, nawet mi to w głowie nie postało, myślałam tylko o Martinie, że właśnie kończy osiemnaście lat i pewnie zaraz go wezmą. I trafi w szpony oszalałej, wściekłej bestii. I że może nie mieć tyle szczęścia, aby wrócić rannym, ale żywym. Bo wielu nie wracało, matki na Piastenstrasse i na wielu innych ulicach w dzielnicy dostawały coraz więcej zawiadomień. Kiedy go odprowadziłyśmy z Renate do bram koszar, gdzie mu się kazali zgłosić, modliłam się gorąco, aby dobry Bóg oszczędził mojego ukochanego syna… i jak przyjechał na urlop, myślałam, że to pomyślny znak, może wróci z tej wojny cały i zdrowy, nie wszyscy przecież giną, Gottlieb jakoś się na poprzedniej uchował… ale kiedy usłyszałam, jak opowiadał Renate, co się tam dzieje…

 

(chowa na chwilę twarz w dłoniach)

 

Jak wrócił na front, to już tylko czekałam na zawiadomienie… tak, modliłam się, codziennie, ale bez wiary… bez wiary, że On słucha. Bóg ze wściekłą bestią wojny nie ma nic wspólnego, tak mówił Gottlieb. Głuchnie na wszelkie błagania i pozwala jej szaleć. A rachunek muszą zapłacić ludzie. Wreszcie w lipcu czterdziestego czwartego przyszedł listonosz… nawet nie musiał nic wyjaśniać, wiedziałam, że nastąpił czas płacenia długów. I Martin zapłacił. I wcale nie był to koniec. On tylko zapłacił pierwszą ratę.

 

(wzdryga się, jakby przeniknięta przez dotkliwy ziąb)

 

Reszta zaczęła płacić jeszcze zimą. W styczniu upadł front na wschodzie i gauleiter Hanke nakazał ewakuację miasta, wszyscy zbędni na wojnie cywile mieli opuścić Breslau. Mimo że od wielu dni panował siarczysty mróz, po dwadzieścia stopni, kazał się zabierać w drogę. Jak każą to każą, ordnung muss sein. Ubrałyśmy się z Renate najcieplej, jak się dało i poszłyśmy przez Kaiserbrücke w stronę Haupt Banhoffu, ale jak zobaczyłam ten skłębiony tłum przed wejściem na dworzec, od razu zrozumiałam, że na pociąg ewakuacyjny nie mam co liczyć. Zresztą ludzie mówili, że pierwszeństwo ma wojsko, cywilów odpychają od wagonów. Potem przyszedł rozkaz, aby iść pieszo na południe, na Kanth i Schweidnitz. W takim mrozie, w nocy! Na dodatek zaczął padać śnieg, wiało, drogi były oblodzone, ledwo dało się nimi iść, a ludzie targali walizy, bo przecież mieli jechać pociągiem. Ale szłyśmy, ślizgając się na lodzie, szczękając zębami, trzęsąc się z zimna, inni też szli, starcy, kobiety, wiele z dziećmi przy piersiach. Te dzieci zaczęły płacić jako pierwsze, wiele kobiet z powodu niedożywienia nie miało pokarmu i niosły dla niemowląt mleko w butelkach. Ale ten mróz był naprawdę straszny i to mleko im zamarzało, nawet jeśli je trzymały przy ciele. I te głodne dzieci też zaczęły zamarzać, mróz przenikał przez najgrubsze koce, jakim je matki owijały. I one tak szły, w siekącym śniegu, bo jak tylko minęliśmy Krietern i wyszliśmy za rogatki, zaczęła się zamieć, z tymi zamarzniętymi niemowlakami w ramionach. Widziałam potem, jak żołnierze wyrywali im te pakunki z małymi trupkami i wrzucali na pakę ciężarówki… prawie zapełnioną… wiele było tych ciężarówek.

 

(chowa twarz w dłoniach, zrywa się zza stołu, robi kilka kroków w stronę drzwi, jakby chciała wybiec z mieszkania, ale się opanowuje i wraca za stół, siada na krześle)

 

Potem mi profesor tłumaczył, że te pomarznięte dzieci to straszna moneta, jaką naród zapłacił za zbrodnie niemieckie. Za te wszystkie żydowskie zabite przez esesmanów. I polskie, i rosyjskie, i ukraińskie… bo zabijano wszystkich, których uznano za wrogów Rzeszy, bez różnicy. Tak, wtedy, w tej szalejącej zamieci pełnej krzyków zrozpaczonych matek zrozumiałam, że wściekła bestia wojny przybyła do Breslau, aby tym razem pastwić się nad nami. Była jak Królowa Śniegu, zamieniała ludzi w sople lodu, nie tylko niemowlęta. Szłyśmy z Renate z większą grupą i początkowo ludzie dawali radę, ale po godzinie marszu ci starsi, słabsi, zaczęli ustawać… i zostawali w tyle, na poboczu, siadali na walizkach, jakby czekali na podwózkę. Ale żadnych samochodów nie było. I tak zostawali za tymi, którzy jeszcze mogli iść, znikali w zamieci. Tuż obok nas szła matka z dwójką dzieci, może pięcioletnim chłopczykiem i starszą córką, targała dwie wielkie walizy, jedną zostawiła, jeszcze nim wyszliśmy z Krietern. Drugiej zostawić nie chciała, pewnie zapakowała do niej jedzenie. Szło jej się coraz gorzej, zwłaszcza że chłopczyk szybko się zmęczył i domagał się, żeby go wzięła na ręce. Wzięła go, ale przeszła może ze sto metrów i całkiem ustała. Dowlokła się do przydrożnego drzewa i tam usiadła, na tej walizie, z przytulonymi do boków dziećmi… podeszłam do niej z Renate i tłumaczyłyśmy, żeby natychmiast wstała, bo siedzenie w tak straszny mróz to pewna śmierć. Nic nie mówiła, tylko patrzyła przed siebie, a twarz miała białą jak śnieg. Nic nie mogłyśmy dla niej zrobić, same ledwo trzymałyśmy się na nogach… wróciłyśmy na drogę i wtedy zrozumiałam, że to ostatni moment, żeby zawrócić do Breslau. Bo za kilometr same ustaniemy jak ta kobieta i będzie po nas, zamarzniemy na śmierć. Odwróciłyśmy się i powlekłyśmy się z powrotem, a ona została pod tym drzewem, w zamieci… wściekła bestia wojny odebrała swoją należność, wyrównywała rachunki. Ten pięciolatek był za tego z Warszawy, wrzuconego do rzeki? A ta dziewczynka za jedną z córek doktora Bratmanna? Kiedy wracałyśmy przez zamieć do Breslau, chciałam zapytać zwolenników Hitlera, pana Rose, fryzjera Hopke, jak się te śmiertelne rachunki mają do wspaniałej przyszłości, którą nam obiecywano?

 

(obejmuje rękoma głowę i kręci nią z uporem, jakby się nie chciała z czymś zgodzić)

 

I to wcale nie był koniec rozliczeń. Breslau miało jeszcze wiele do spłacenia. Lodowa masakra mieszkańców bynajmniej bestii nie nasyciła. Chciała więcej i więcej. A od wschodu nadchodzili Rosjanie.

 

(głośny huk, jakby obalanej szafy, Netta rzuca się pod stół, kuli się i chowa głowę w ramionach – po chwili ciszy słychać podenerwowany męski głos: „Kurwa, uważaj z tą szafą!”, słychać szuranie i trzask otwieranych szuflad. Kobieta uspokaja się, wypełza spod stołu i siada na podłodze, opierając plecami o nogę mebla)

 

Bombardowania zaczęły się jeszcze zanim w lutym zamknęli miasto w oblężeniu. Jak ogłaszali alarm, zbiegałyśmy z Reni do piwnicy, innego schronu nie było. Zaczęli samolotami, praktycznie nie mieliśmy nocy, żeby nie przylecieli. Najpierw było słychać buczenie silników, brzmiały jak żelazne trzmiele, potem spadały bomby, jedna za drugą, coraz głośniej, coraz bliżej, bum, bum, bum (uderza kilka razy pięścią w podłogę), a potem huk rozpadających się domów, w które trafiły. Zamykałam wtedy oczy i wyobrażałam sobie, że idzie ku nam wielka, sięgająca niebios, rozszalała bestia wojny z opowieści Gottlieba, miażdżąca miasto potwornymi stopami. Siedziałyśmy z Reni skulone pod ścianą piwnicy i czekałyśmy, zdrętwiałe ze strachu, aż przyjdzie i do nas. Wiele takich piwnic w Breslau stało się grobami. Niektórych nawet nie odgrzebano, kiedy bomba rozpruwa dom do fundamentów, nie ma już kogo odgrzebywać… dziś myślę, że to cud, ale bomby oszczędziły naszą kamienicę, choć całkiem niedaleko, na Sternstrasse, zburzyły większość domów, z naszego zdmuchnęło tylko połowę dachu i natłukło szyb… A potem Rosjanie dotarli do Trebnitz i zaczęli strzelać do nas z armat. Każde wyjście na ulicę groziło śmiercią, nad miastem nieustannie rozrywały się pociski, siejąc wokół odłamkami. A musieliśmy wychodzić z tej piwnicy po wodę i jedzenie. Najczęściej wychodziła Reni, mówiła, że jest mniejsza i trudniej w nią trafić… chciała mnie chronić, nikogo już poza sobą nie miałyśmy. A oni wciąż strzelali, w dzień z armat, w nocy bombardowali… jak przeszli Odrę i zamknęli oblężenie, strzelali ze wszystkich stron, nieustannie, z wściekłą zajadłością. Przerwy były rzadko, przestawali pewnie, jak im brakowało pocisków. Aż tak bardzo nas nienawidzili. Bo czułam to, jak nas nienawidzą, strasznie nienawidzą. Bo tylko z wielkiej nienawiści można strzelać do kogoś dzień i noc. Dlatego, kiedy Renate wychodziła z piwnicy, modliłam się do Boga, by ją oszczędził… cokolwiek działo się na wschodzie, jakie okropności popełniono, moja córeczka nie miała z tym nic wspólnego, była niewinna! Już zapłaciliśmy swoją część, wziął przecież Martina!

 

(wstaje z podłogi i z powrotem siada na krześle za stołem)

 

Ale czy można się tak rachować z Panem Bogiem? Żądać, by ocalił niewinnych? Przecież nie ocalił, nikogo nie ocalił. Wrzuconych do dołu córek doktora Bratmanna i małej Margarete Adler, która uciekła z naszej piwnicy, bo już nie wytrzymywała zamknięcia i chciała się pobawić na podwórku. Odłamek pocisku rozciął jej głowę na pół, jak tasakiem (pokazuje jak, przesuwając palcem wzdłuż czoła). Tak, wiem, ksiądz by mnie za to nie pochwalił, ale uważam, że Bóg w tych dniach opuścił Breslau i oddał miasto we władanie wściekłej bestii wojny. A ta zabijała wszystkich. Winnych i niewinnych. Chyba że Polacy mają rację, kiedy mówią, że wszyscy Niemcy są winni…

 

(milknie i zaczyna się wsłuchiwać, w domu panuje cisza)

 

Zapomnieli o mnie? Przegapili w tym swoim polnishe wirtschaft?

 

(od góry dobiegają odgłosy kroków i odgłos otwieranych drzwi, męski głos: „Tutaj pusto! Szuflady by trzeba sprawdzić! Może coś zostało”)

 

Nie, nie tym razem, mają dokładne listy. Nie dziś, to jutro, i tak przyszłaby moja kolej. Lepiej jechać ze wszystkimi, z sąsiadami będzie raźniej niż z obcymi. Gdzie my się podziejemy, przecież całe Niemcy są zbombardowane! Jak znajdą tam dla nas dom?

 

(z góry dobiega głośny wybuch śmiechu i stukanie szkła)

 

Śmieją się… może i mają rację. Bo sami też burzyliśmy, jakby było mało bombardowań. Dziś myślę, że to bestia wojny wstąpiła w gauleitera Hankego i kazała mu wyburzyć kawałek Breslau, wszystko wokół Kaiserstrasse i Scheitniger Stern, całą dzielnicę między mostami. Wymyślił sobie lotnisko w środku miasta. Profesor mówił, że to szaleństwo, że żadne samoloty tu nie przylecą, bo je Rosjanie zestrzelą, na szczęście tylko do mnie i Reni tak powiedział, za takie słowa rozstrzeliwali, z oskarżenia o defetyzm. Najbardziej szalone było to, co działo się potem. Przysłani przez Hankego partyjni funkcjonariusze spędzili ludzi z sąsiednich dzielnic do prac rozbiórkowych. Mnie i Reni też kazali się stawić. Zebrały się nas tysiące, nie tylko Niemców, ale i robotników przymusowych. Saperzy wysadzali domy, a nam kazali rozbierać gruzy. Gołymi rękami, nie dano nam żadnych narzędzi. Płakałam, jak widziałam pokrwawione ręce Renate, ale nasi nadzorcy mieli to gdzieś, tylko wrzeszczeli, że kto się będzie uchylał od pracy, to pójdzie pod mur albo na szubienicę… tak, Niemcy mordowali Niemców, za najmniejszy drobiazg, choćby chwilę odpoczynku bez zezwolenia, można było stracić życie. Ale bestii wojny wciąż było mało.

 

(z góry dobiega stukot i szuranie przesuwanych mebli, patrzy z obawą w sufit i przykłada dłoń do ucha, jakby pilnie nasłuchiwała)

 

Jak nadlatywali, najpierw było słychać odległe, delikatne brzęczenie, jakby roju much. Potem takie jakby żelazne buczenie trzmieli. Wtedy rzucaliśmy się do ucieczki, każdy szukał sobie dziury, w której mógłby się schować. Najpierw nadlatywały samoloty szturmowe, straszne, mówili na nie czarna śmierć, te przelatywały szybko, zrzucając bomby. Po nich nadciągały inne samoloty, które nazywaliśmy maszynkami do szycia. Tych baliśmy się najbardziej, bo ich piloci wyłączali silniki i nadlatywali w ciszy, wypatrując celów. Gdy wypatrzą uciekających ludzi, zrzucają na nich bomby odłamkowe i samozapalające się ładunki. A do tego ostrzeliwują wszystko, co się rusza. Tra-ta-ta-ta-ta, tra-ta-ta-ta (uderza w takt dłonią w blat stołu)… skuleni w dołach, słuchaliśmy tego rechotu szalejącej na niebie śmierci, póki nie ucichł. Gdy Rosjanie odlatywali, wypełzaliśmy ze swoich kryjówek, by stąpać po krwi i wnętrznościach tych, którym się tym razem nie udało, ginęły setki ludzi. Na funkcjonariuszach partyjnych nie robiło to żadnego wrażenia, zmuszali nas do pracy, nic ich nie obchodziło, że gruz jest zmieszany z krwią i kawałkami ciał… Myślałam wtedy, że spędzili nas tutaj, żebyśmy sobie wykopali groby. Po tygodniu zmieniono mi przydział, kazano mi pomagać w kuchni przy gotowaniu zupy dla robotników, zostałyśmy z Reni rozdzielone, choć prosiłam brygadzistę, żeby nas nie rozłączać. Nawet nie chciał słuchać. Widziałyśmy się dopiero wieczorem, cały dzień drżałam o jej życie, bo z placu znosili wciąż nowe ofiary, ze strasznymi ranami, bez rąk i nóg, z dziurami na całym ciele… Myślałam wtedy, że jeśli jakimś cudem wytrzymamy do Wielkanocy, to będzie już tylko lepiej… dlaczego tak myślałam?

 

(sięga do koszyka, wyjmuje jajko i zaczyna obierać)

 

Dlaczego myślałam, że bezbożnicy, bolszewicy, którzy zburzyli swoje kościoły, pozwolą nam na spokojne święta? (kręci z niedowierzaniem głową) Gauleiter Hanke nie dał nam wolnego, wszyscy musieli pracować na rzecz zwycięstwa, które jest blisko. Tak pisali w gazetach. A w święta w gościnę przyszła szalona bestia wojny, tak wygłodzona, jakby od wieków nic nie jadła. I rzuciła się na Breslau, aby pożreć to, co jeszcze z miasta zostało. Zaczęli tuż po zmroku, Renate jeszcze nie wróciła z placu. Tym razem brzęczenie było głośniejsze niż przedtem, co świadczyło, że leci na nas więcej samolotów niż zwykle. Zdążyłam uciec do schronu, a właściwie piwnicy wyznaczonej na schron, gdy pierwsze pociski z dział przeciwlotniczych zaczęły z hukiem pękać na niebie… a potem zaczęły spadać bomby, naprawdę wielkie, wybuchające z ogłuszającym dudnieniem, spadały jedna za drugą, z zewnątrz dochodził trzask pękających murów i łomot walących się domów… tak, bestia tańczyła swój diabelski taniec, miażdżąc pozostałe resztki Breslau. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że to naprawdę koniec, że już z tej zawilgłej, dusznej, wypełnionej pyłem z osypujących się tynków piwnicy nie wyjdę. I podobnie jak inni siedzący tam ze mną, zaczęłam się żegnać z życiem. I odmawiać litanię do Matki Boskiej, prosząc o łaskę szybkiej śmierci. Dla mnie i dla Renate, bo jeśli mamy umrzeć, to najlepiej szybko i razem. Wiedziałam już, że dobra śmierć to śmierć szybka, za dużo się napatrzyłam na ludzi z rozprutymi brzuchami, którzy umierali wolno… za wolno… błagali żołnierzy, żeby ich dobili. W świecie rządzonym przez bestię wojny dobra śmierć jest rodzajem łaski. O taką śmierć się modliłam przytulona do ruszającego się od wybuchów muru, w przekonaniu, że następna bomba będzie już dla mnie. Ale Bóg miał względem mnie inne plany i dotrwałam z innymi do rana, i kiedy wreszcie odlecieli, wyszłam i zobaczyłam Breslau… Breslau w piekle. Domy wokół płonęły, zamieniły się w piece, powietrze dławiło duchotą, pełne dymu i węgla, cuchnące krwią. Przez miasto szła burza ognia, widziałam, jak w oddali płonęły wieże katedry na Dominsel. Obok płonęła jak pochodnia Sandisel. Paliło się całe miasto, ogień ryczał, pożerając dachy, wieże i mury. Stałam skamieniała jak żona Lota, nie wiedząc, co robić i gdzie szukać Renate, kiedy z zasnutego dymami nieba dobiegło to szatańskie buczenie… wracali, bo bestia wojny jeszcze z nami nie skończyła. Nie chciałam wracać do piwnicy, chciałam szukać Reni, ale jakiś mężczyzna mi nie pozwolił i siłą zatargał z powrotem do schronu… wyszłam z niego dopiero po świętach.

 

(zaczyna jeść obrane jajko)

 

To jednak nie były całkiem złe święta. Bo przeżyłyśmy, ja i Renate. Nawet nic nam się nie stało. Ona też miała szczęście i przesiedziała całą Wielkanoc w piwnicy z innymi robotnikami. Myślałam wtedy, że nic gorszego niż te święta z bombami nie może nas spotkać, choć Breslau zamieniło się w stos spopielonych gruzów. Ale Opatrzność, która zachowała nas przy życiu, i tu okazała łaskawość, bo nasza kamienica straciła tylko jeszcze jeden kawałek dachu, a bomba, która spadła na podwórko, nie wybuchła. Dzięki temu nie dołączyłyśmy do bezdomnych, których tylu tułało się po mieście. Byłam przekonana, że to znak od Najświętszej Panienki. Że choć tyle zła i śmierci dokoła, to mnie i córkę nic już więcej złego nie spotka. Dziś wiem, że człowiek potrafi chwycić się każdej nadziei… nawet gdy jej nie ma. Bo bestia wojny wcale jeszcze z nami nie skończyła. A ja, głupia, modliłam się o cud… który się nie zdarzył.

 

(odgarnia na bok skorupki i zaczyna wycierać ręce w serwetę, jakby usiłowała zedrzeć z nich niewidzialny brud)

 

Na początku maja po mieście rozeszły się pogłoski, że Hitler nie żyje i Berlin się poddał. Mimo to walki trwały dalej, mówiono, że przez SS, które nie chce się poddać, bo wojsko i cywile mieli już dość. Wiedziałam dlaczego, Rosjanie chcieli wziąć odwet na esesmanach za te doły na wschodzie. Ale nie wiedziałam, że my też będziemy musiały zapłacić… albo raczej myślałam, że znowu będziemy miały szczęście…

 

(chowa twarz w dłoniach, zdławionym głosem)

 

A gdybym nawet wiedziała, to co mogłam zrobić? Gdy ogłoszono kapitulację, siedziałyśmy z Renate i innymi kobietami z sąsiedztwa w piwnicy, tak nam poradził profesor, mówił, że lepiej teraz nie pokazywać się na ulicy, lepiej kilka dni przeczekać w ukryciu. Nie musiał nic więcej mówić, wiedziałyśmy, co nam grozi, wiadomości o tym, co Rosjanie robili w Prusach, doszły jeszcze jesienią. Myślałam, że dobrze się schowałyśmy… ale nas znaleźli. Nie wiem jak, może ktoś im wskazał. Weszli do piwnicy, trzech ich było, tacy czarni na twarzach, w brudnych mundurach, cuchnący… skuliłyśmy się w kącie i trzymały jedna drugą, krzyczałyśmy ze strachu, a oni się śmiali, świecili nam latarkami w twarze i coś gadali w tym swoim języku… w końcu jeden z nich zaczął szarpać Renate, wrzeszczałam i trzymałam ją z całej siły, błagając Najświętszą Panienkę o zmiłowanie, ale wtedy kolega tego, co ciągnął, uderzył mnie kolbą karabinu w pierś i straciłam oddech i siły… a oni odciągnęli Renate w przeciwny kąt i jeden zwalił się na nią, widziałam, krzyczała i wierzgała jak szalona, próbowała go zrzucić, ale wtedy ten drugi przygniótł jej kolanem szyję i znieruchomiała… Patrzyłam na to, co jej robili, całkiem bez tchu, słaba jak niemowlę, nawet nie miałam siły zamknąć oczu, dlatego patrzyłam i czułam, jakby nie Renate, a mnie… jakby nożem brzuch rżnęli, tak przeszył mnie ból i hańba mojej córki. A jak skończyli, to rzucili ją pod ścianę, jak szmacianą lalkę, a potem wzięli jeszcze Hilde, młodszą nawet od Renate, i słyszałam jak przez szybę jej krzyk i krzyk jej matki, tak straszny, jak u bitego na śmierć zwierzęcia… i wtedy, gdy myślałam, że oszaleję, nagle wszystko zrozumiałam. Że to ostateczny koniec dobrego niemieckiego świata i ciąg dalszy naszych cierpień, że jeśli Martin miał rację, mówiąc o tej karze, to właśnie przyszedł czas naszej kary i że ona nigdy się nie skończy, tak jak nieskończona jest nienawiść tych, którzy nam to zrobili. Bóg skazał nas na bycie Hiobem wśród narodów świata, dlatego musimy przyjąć każdy cios, każdą udrękę, z nadzieją, że kiedyś rachunki jednak się dopełnią, tak jak i los Hioba się dopełnił. Dlatego, kiedy już sobie poszli, myłam i myłam moją na wpół martwą córkę i tłumaczyłam, że to nic, przejdzie, kiedyś zapomni, musi zapomnieć, bo musimy przetrwać to wszystko, że choć zbrukali jej ciało, to duszę ma czystą, duszę można zbrukać samemu, inni tego zrobić nie mogą, a zbrukane ciało zawsze można umyć i oczyścić. I tak ją myłam gąbką, wciąż od nowa, a ona płakała, a ja płakałam wraz z nią i nie mogłyśmy przestać. I choć myślałam wtedy, że powinny nas zabić bomby, to, skoro nie zabiły, przeznaczone jest nam życie. W takim świecie, jaki nastał. Który zaczął się od hańby, cierpienia i łez mojej córki.

 

(słychać kroki na korytarzu, walenie w drzwi, komenda, męski, ostry głos: „Schnell! Bereiten in den Ausgang vor!”. Netta zrywa się i staje przy walizkach, lekko pochylona, w zalęknionej, służalczej postawie. Po chwili kroki oddalają się. Kobieta ogląda się za siebie, w stronę drzwi, potem zaczyna sprzątać ze stołu: zbiera skorupki, niezjedzoną zupę wlewa do wazy. Potem bierze jedną z waliz, kładzie na stole, otwiera i przegląda jej zawartość)

 

Polacy pojawili się zaraz po wkroczeniu Rosjan. Niektórzy zachowywali się gorzej od nich. Od razu zrozumieliśmy, co to znaczy być podczłowiekiem. Bo tym teraz stali się Niemcy. Kazali nam nosić opaski z literą „N”… tak jak przedtem my im i Żydom. Przecież na ulicach pełno było ludzi z literą „P” na ubraniu… chodnikami nie wolno im było chodzić. Czyli sprawiedliwie z nami postępowali. Zaczęli się rządzić w mieście, czy też w tym, co z Breslau zostało, jak u siebie… i mówili, że Niederschlesien od tej pory jest Polską, a Breslau to nie Breslau, tylko… Wrocław. Tak się miało nazywać ich miasto. I że Niemców w nim nie będzie. Ludzie w to nie wierzyli, mówili, że to jakieś polskie bajki, kłamstwa, że świat na taką niegodziwość nie pozwoli… a ja patrzyłam na coraz liczniejsze biało-czerwone flagi wiszące z okien, bo jak Polak zajmował mieszkanie, to zaraz flagę wywieszał, i czułam, że to nie żadne bajki, tylko nowy świat, który nastaje po naszym, niemieckim. I choć tych flag było coraz więcej, przyjeżdżali tysiącami, nie rozpaczałam jak inni, bo moje rozpaczanie za tym, co przeminęło, skończyło się wtedy w piwnicy… wiedziałam jedynie, że muszę przetrwać, musimy przetrwać z Renate, z Polakami czy Rosjanami, bo w mieście zapanował głód. Zaczęło się lato, wreszcie bez wojny, bez bomb, ale za to z głodem.

 

(sięga po koszyczek, wyjmuje kawałek chleba, wkłada do ust i przeżuwa)

 

Wiele razy w życiu byłam głodna, ale nie wiedziałam, co to prawdziwy głód. Do tego lata. Wtedy przekonałam się, że prawdziwy głód jest wtedy, kiedy z głodu człowiek nie może spać, a kiedy wreszcie zaśnie, to śni mu się kromka chleba, którą je i je, i się nią najeść nie może. I jak się rano wreszcie budzi, to ciągle je tę kromkę, choć w ustach nie ma nawet śliny. Gdy zakończyło się oblężenie, przestaliśmy dostawać przydziały, niemieckie urzędy zostały zamknięte. A polskie władze jedzenie dawały wyłącznie tym Niemcom, którzy pracowali. Praca była tylko przy odgruzowaniu, ciężka jak na placu pod to lotnisko, tyle że już nikt do nas nie strzelał. Potem i tego zajęcia zabrakło, latem zaczął się głód, bo ludziom pokończyły się zapasy, nawet Polakom się nie przelewało. Profesor mi tłumaczył, że to przez zniszczone tory, dlatego pociągi z żywnością nie docierały do miasta. Na początku nie było nawet tak źle, miałyśmy z Renate schowek w piwnicy, a w nim ziemniaki, prawdziwy skarb, który jesienią przysłała mi z Petersdorfu siostra. Ale te ziemniaki zaczęły się wyczerpywać pod koniec czerwca, jadłyśmy coraz mniej, po trzy dziennie i do tego garść kaszy, jak coś udało się sprzedać na targu. Niewiele miałam na wymianę, trochę ubrań po Gottliebie, za gramofon Martina dostałam cały kilogram pęczaku, serwis od Marty zostawiłam na ostateczność. Inni jedli psy i koty, całkiem tego lata zniknęły z Breslau, słyszałam, że też zwierzęta z zoo, te, które ocalały. Polacy tam całe wycieczki urządzali, nawet małpy zjedli, tak ludzie mówili. Ratowała nas wymiana na targowiskach, ale zaraz zaczęła się plaga złodziei, bo z Polski przyjechało tysiące złodziei. Trzeba było przed nimi ukrywać wszystko, co się dało wynieść z mieszkania. Początkowo szabrowali zburzone, opuszczone domy, tam, gdzie wszystkich zabiło, ale szybko wzięli się za żyjących. Wchodzili do mieszkań i brali, co chcieli, a jak ktoś się sprzeciwił, to bili do krwi albo i zabijali. Naszej policji nie było, polska Niemcami się nie interesowała, nie chciała ich bronić, więc czuli się bezkarni. Profesor na ulicy natknął się na takich dwóch i od razu stracił zegarek, dobrze, że go nie pobili. Niemiec nie mógł wyjść na ulicę z zegarkiem ani niczym cennym, zaraz mu to zabierali, Polacy albo Rosjanie. Po prostu pokazywali na rękę z zegarkiem i kazali zdejmować. W ogóle lubili zegarki, bo jak zobaczyli taki wiszący na ścianie czy budzik stojący na stole, to też zabierali. Profesor Baumann, który znał trochę polski, kiedyś studiował z Polakami, jak mi powiedział, rozmawiał z kilkoma i pytał, dlaczego tak nas grabią. A oni mówili, że Niemcy, po tym, co zrobili w ich kraju, nie mają żadnych praw. W związku z tym oni mają prawo zabierać nam, co im się podoba. Bo są w prawie, za te krzywdy, które im Niemcy wyrządzili.

 

(milknie na chwilę, patrzy do wnętrza walizki, przekłada jakieś rzeczy, potem dodaje z goryczą)

 

Hitler obiecywał zdobycie całego świata, a wyszło z tego tyle, że nie mieliśmy prawa nawet do własnych garnków.

 

(wyciąga z walizki niewielki złoty wisiorek i przygląda mu się uważnie)

 

Ale ten Jan był inny. Zupełnie jak nie Polak. Świetnie mówił po niemiecku, jakby z austriackim akcentem, Renate powiedział, że przed wojną studiował w Wiedniu. I doskonale się prezentował, wysoki, o ładnej twarzy, tylko oczy miał takie twarde. Ale nie był złym człowiekiem. Kiedy u nas zamieszkał, mógł nam wszystko zabrać, a on przyniósł jedzenie, dużo jedzenia i powiedział, że to za wynajem pokoju. A mógł sobie wziąć całe mieszkanie i mnie z Renate wyrzucić na ulicę, jak to wielu Polaków robiło. Tak, Jan był inny, nie skrzywdził nas, ocalił nas od głodu, bo jadłyśmy ostatnie ziemniaki, co tydzień coś nam dawał. No i należał do polskiej policji, miał broń, mógł nas bronić. I obronił, kiedy banda szabrowników chciała napaść na kamienicę i wszystko nam zabrać. Na szczęście Jan był w domu i przepędził ich pistoletem. Potem zebraliśmy się z sąsiadkami i każda dała, co miała cennego, za tę obronę… ja ten wisiorek po babce, nic innego nie miałam. (ze zdumieniem) Dobre pół kilo złota zebrałyśmy, a on nic nie chciał! Jego rodacy rozgrabiali miasto, a on nie chciał naszego złota! Nawet wyglądał na urażonego. Profesor mi to potem wytłumaczył, że Jan musiał być oficerem polskiego wojska, tego podziemnego, a tacy ludzie kierują się honorem, dlatego nie mógł wziąć tego złota. Co za czasy, ludzie jedzą małpy i zabijają dla zegarka, a on nie chciał złota… tak, był inny… i dziwny. Nijak mi do innych Polaków nie pasował.

 

(ogląda jeszcze raz wisiorek i z westchnieniem chowa klejnot do walizki)

 

Wiedziałam, że mu się Reni podoba. Po tym, jak na nią patrzył. Mówiła mi, że raz wszedł w nocy do kuchni, kiedy się myła, półnaga… i że nic nie zrobił, przeprosił i wyszedł. Krępował się. Tak się mężczyźni zachowywali przed wojną. Teraz jest inaczej, mógł jej po prostu kazać iść do swojego pokoju i zrobić, co chce, tak robią Polacy z Niemkami, kupują je za jedzenie. Ale on nie chciał. Profesor miał rację, dla tego człowieka honor był naprawdę ważny. Jan, czułam to, był też silny, podobną siłę czułam kiedyś od Gottlieba. Na takich mężczyznach można polegać. Dlatego, kiedy odmówił przyjęcia złota, wiedziałam, że muszę go z nami związać, z nim będziemy bezpieczne, on potrafi nas ochronić… myślałam o tym długo, a potem rozmawiałam z córką, tłumaczyłam, dlaczego tak trzeba postąpić… ale nie musiałam jej przekonywać, ona już wiedziała, ta moja mądra córka… i poszła do pokoju Jana, noc już była, i została do rana…

 

(zamyka walizkę i wzdycha ciężko, patrzy przed siebie)

 

Tak zwani moralni ludzie pewnie by mnie potępili za kupczenie własną córką. Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. W Breslau po Hitlerze wszystko było na sprzedaż.

 

(zestawia walizkę na podłogę)

 

No i tak sobie żyliśmy we trójkę i chwilami miałam nawet wrażenie, że Jan to po prostu dobry zięć. Dbał o nas, przynosił jedzenie, dla mnie i Renate czas głodu się skończył. Dobrze się do nas odnosił i, tak mi się wydawało, ona zaczynała go nawet lubić. Aż kiedyś poszli do kina, na film, okropny, tak mi mówiła, o niemieckich zbrodniach na wschodzie. Tam się coś między nimi zdarzyło, o tym mi nie chciała powiedzieć, ale wiedziałam, to dało się poznać choćby po tym, jak na niego patrzyła… i zaczęła u niego zostawać na noc, bo po tym pierwszym razie, gdy była całą noc, to potem tylko godzinę, dwie i wychodziła… a teraz do rana, dlatego, że chciała z nim być… kto by pomyślał, porządna niemiecka dziewczyna, z Polakiem… przedtem trafiliby za to pod sąd za zbrodnię skalania rasy, słyszałam o takich przypadkach, potrafili za to powiesić albo zesłać do obozu poprawczego, jak ktoś miał więcej szczęścia. Ale po upadku Breslau tamten świat się skończył i teraz to Niemcy byli gorszą rasą. Tak sobie myślę, że Jan robił nam nawet łaskę, że traktował Renate prawie jak żonę… a nie musiał. Teraz górą byli Polacy i to oni rządzili w Breslau. A raczej w tym, co z niego zostało. Wezmą go sobie, już go sobie wzięli, nic nam nie zostawią, nawet okruszyny. Nam zostaną tylko fotografie…  

 

(patrzy na walizki i nagle stuka się w czoło, jakby sobie nagle coś przypomniała)

 

Że też o nim zapomniałam!

 

(zrywa się i biegnie do komody, otwiera dolną szufladę, szuka czegoś gorączkowo, wyjmuje gruby album ze zdjęciami, siada z nim przy stole – patrzy na album, potem na walizki)

 

Za gruby, nie wcisnę. Trzeba wybrać… (otwiera i wyjmuje jedno zdjęcie) Ja i Gottlieb, na ślubnej fotografii… tacy wtedy szczęśliwi. Bo i myśleliśmy, że czeka nas długie, szczęśliwe życie. Zwyczajne, nie oczekiwaliśmy cudów, chcieliśmy tylko prostego, dobrego życia, zdrowych dzieci, a potem wnuków… tak jak inni. To przecież nie było aż tak dużo… Gottlieb umarł od tych gazów, a dzieci (przewraca kolejną kartę i wyjmuje fotografię)… a dzieci nie miały nawet tej odrobiny dobrego życia, co my z Gottliebem. Nawet nie wiem, gdzie są. Moja śliczna, mała Renate przepadła gdzieś z tym Polakiem, a Martin leży w jakimś dole na wschodzie, bo dzielne armie Hitlera uciekały tak szybko, że nawet zmarłych nie chowali. Taką mu szczęśliwą przyszłość Führer zgotował… (przewraca kartę i wyjmuje kolejną fotografię) Moja kochana siostra Marta… nie wiem, czy jeszcze jest w tym naszym Petersdorfie. Wsie też wywożą, całe Niederschlesien ma być z Niemców opróżnione, tak postanowili ci, co nas zwyciężyli. (z goryczą) Próżne były nasze nadzieje, że tego nie zrobią, to całe gadanie, że zaraz zjawią się tu Anglicy i zrobią porządek z Polakami. Okazuje się, że w tym nowym, powojennym świecie każda niesprawiedliwość jest możliwa. Choć Polacy pewnie uważają inaczej, dla nich zabranie naszych domów jest jak najbardziej sprawiedliwe… może i tak, niemieckiemu Hiobowi trzeba wszystko zabrać, tak jak temu w Biblii. (szyderczo) A ci są całkiem dobrzy, lepsi od Pana Boga, pozwalają na dwie walizki. Tyle zostało z mojego życia. Te dwie walizki.

 

(zamyka album, na chwilę się zamyśla, po czym otwiera go ponownie i wyjmuje jeszcze jedną fotografię)

 

Georg… nasz nieszczęsny brat. Bóg poskąpił mu rozumu, urodził się jako niedojda. Ledwo co mówił i nie potrafił zawiązać sobie sznurowadeł, wszystko mu z rąk leciało. Jak skończył piętnaście lat, oddałyśmy go do zakładu opiekuńczego, stanowił obciążenie dla gospodarki, wymagał ciągłej opieki. Odwiedzałyśmy go rzadko, raz na rok, bo zakład był daleko, w Saksonii… w czterdziestym pierwszym przyszedł list z tego zakładu, że nasz Georg zostanie poddany „eksperymentalnej terapii”, tak napisali. Zrozumiałyśmy z siostrą, że go wreszcie wyleczą i bardzo się ucieszyłyśmy. Ale po dwóch miesiącach przyszedł kolejny list, z powiadomieniem, że nasz brat Georg zmarł w wyniku „ciężkich powikłań” po jakiejś dziwnej chorobie o niezrozumiałej nazwie. Później przyszło pudełko z jego prochami, siostra pochowała je w grobie rodziców… a jeszcze później po mieście zaczęły krążyć dziwne i straszne plotki… że chorych z tych zakładów wcale nie leczą, tylko zabijają, gazem w komorach, jako nieprzydatnych dla Rzeszy. I że zabili już tysiące ludzi. W głowie mi się to nie chciało pomieścić, bo przecież Bóg nie tworzy ludzi nieprzydatnych. Myślałam, że to nieprawda, że Hitler na takie rzeczy by nie pozwolił… ale potem słyszałam, co opowiadał Martin, widziałam, co SS i wojsko robili z ludźmi podczas oblężenia, teraz Polacy opowiadają, że w obozach na wschodzie zagazowano i spalono miliony… (zamyka oczy, z rozpaczą) Boże, jestem tylko prostą kobietą, zawsze żyłam zgodnie z Twoimi przykazaniami, dlaczego muszę myśleć o tych wszystkich strasznych rzeczach…

 

(po chwili otwiera oczy i przygląda się fotografii, z wahaniem, jakby niepewna, czy powinna ją zachować, ale po chwili odkłada ją na kupkę)

 

Biedny Georg… kto będzie o tobie pamiętał, jeśli nie ja…

 

(odkłada album, podnosi walizkę, kładzie na stół i pakuje do niej wybrane zdjęcia, z pewnym wysiłkiem domyka)

 

Pakuję i spakować się nie mogę… (drwiąco) Może jak zobaczą, że się nie potrafię pozbierać, to mi pozwolą zostać? (zaśmiewa się ironicznie) Nie bądź głupia, Netto! Starych Niemek to oni tu nie potrzebują, gdybyś była doktorem czy inżynierem, to może… na stare kobiety czekają wagony na Odertor Banhoff, a potem nowe życie w ojczyźnie… Właśnie, podróż.

 

(idzie do komody i z jednej z szuflad wyciąga chlebak, wkłada do niego chleb i jajka z koszyka stojącego na stole, przewiesza go sobie przez ramię, mówi przy tym)

 

Stara Niemka też musi jeść w drodze, na Polaków lepiej nie liczyć, że coś dadzą. Dla nich moglibyśmy wszyscy zdechnąć, tylko im zawadzamy. No, może poza Janem, ale on był inny. Polak jak z innej Polski. Może to i dobrze, że Renate jest właśnie z nim. (z nadzieją) Gdyby się z nią ożenił, to by jej nie wywieźli, żon Polaków nie wywożą… Reszta ma wracać do ojczyzny, tak mówią. Jakiej ojczyzny? Przez całe życie moja ojczyzna była tutaj, żadnej innej nie miałam, potem zebrało się kilku i uradzili, że to inny kraj, obcy, z którego mam się wynosić. Że teraz moja ojczyzna jest gdzieś daleko na zachodzie.

 

(nieruchomieje i pilnie nasłuchuje, ale panuje cisza)

 

Nie chodzą. Wszystkich już zabrali, jestem ostatnia… może jednak o mnie zapomnieli? Ale mają listy, sprawdzają, zaraz się dowiedzą, że brakuje im starej Netty Mueller. Nie będzie zmiłowania, my, Niemcy z Breslau, mamy gorzej niż Hiob, nad którym Bóg się w końcu zlitował. Nad nami się nie zlituje, nas opuścił. Nas wybrał, tych starców, te kobiety i dzieci, do zapłaty. Mamy zapłacić za całe Niemcy. Ja też mam zapłacić, choć przecież nikogo nie skrzywdziłam… kogo skrzywdził Hiob? Też nikogo. Kara bez winy – to mój los? Ale Martin mówił, że Niemcy są winne. Czyli Netta Mueller też jest winna.

 

(klęczy przy walizkach, składa dłonie do modlitwy, pochyla głowę, przez chwilę cicho się modli, przerywa)

 

Nie, modlitwa tu na nic. Na nic żal za grzechy. Na wszystko za późno, Bóg już postanowił i wyznaczył pokutę. Nasza pokuta to wygnanie. Nic tego nie zmieni. Moja trwoga nikogo nie obchodzi. Każą mi odejść w nieznane, tam, gdzie nic nie znam. Moje życie było tutaj, tutaj się miało dopełnić. Czy nikt nie rozumie, że jak mnie tu nie będzie, to w ogóle mnie nie będzie? Ja przecież nie znam nic poza Breslau. Mój dom jest tutaj, nie tam!

 

(słychać trzask otwieranych drzwi i gwar kilku głosów, Netta uśmiechasię sarkastycznie)

 

Przypomnieli sobie o mnie. Pewnie w papierach mają nasz niemiecki porządek, są przecież między nami tacy, co im pomagają… tacy, co służą każdej władzy, nieważne jakiej. Kiedyś wyganiali ludzi pod bomby na plac, dziś pomagają wyganiać z mieszkań na poniewierkę.

 

(staje przy walizkach, poprawia ubranie i chlebak na ramieniu, jakby szykowała się do wyjścia – z bolesną miną rozgląda się po mieszkaniu)

 

Tak… to ostatnie chwile, zaraz mnie nie będzie… nie będzie już więcej Frau Netty Mueller z Piastenstrasse 14. Ci, którzy tu przyjdą, może jeszcze dzisiaj, nawet nie będą wiedzieli, kto tu przedtem żył… nawet nie będą ciekawi. Ludzi zawsze obchodzi tylko własne życie.

 

(łapie za walizki, odwraca się w stronę drzwi, ale po chwili stawia je z powrotem)

 

A może jednak nie jechać… tak jak profesor, on został, ale miał truciznę… (chwila zamyślenia) Nie trzeba trucizny.

 

(patrzy w górę, potem przesuwa stół na bok, bierze krzesło i stawia je w centrum sceny, potem rozgląda się po mieszkaniu)

 

Sznura tu nigdzie nie mam, jest w piwnicy… należało wcześniej pomyśleć.

 

(zdejmuje z głowy chustę, na jednym końcu zawiązuje coś na kształt pętli i wchodzi na krzesło – zakłada sobie pętlę na szyję)

 

Mocna, porządnie ją w Trebnitz zrobili. Powinna wytrzymać, choć sznur byłby lepszy… albo pasek. Trudi Bloch z Fürstenstrasse użyła paska. Nie wytrzymała ciągłych alarmów przeciwbombowych. Zrobiła to w kuchni, na haku na ścianie do wieszania baleronów, przymocowała do niego pasek od spodni brata, zrobiła z niego pętlę, założyła na szyję i skoczyła… znalazła ją matka, gdy wróciła z kolejki po chleb… Maria Bernstein z Kletkestrasse podcięła sobie żyły, a wcześniej udusiła poduszką troje małych dzieci… a te kobiety i dziewczęta, które nie mogły znieść tego, co im zrobili Rosjanie… tyle ich było, tę małą Steffi Witter to świetnie znałam, nie miała nawet dwunastu lat i najadła się tłuczonego szkła… biedne dziecko, nikt jej nie potrafił pomóc…

 

(wyciąga rękę z drugim końcem chusty, jakby próbowała ją do czegoś nad głową przywiązać – zamyka oczy, trwa tak chwilę w bezruchu, potem je gwałtownie otwiera)

 

Kto pomoże Renate? Na litość Boską, przecież mam córkę!

 

(potrząsa głową w geście zaprzeczenia, puszcza chustę i powoli schodzi z krzesła – rozsupłuje węzeł i nakłada chustę na głowę)

 

Nie mogę zostawić Renate… ona jest moją nową ojczyzną.

 

(słychać tupot kroków na korytarzu, Netta poprawia chustę i chlebak, chwyta za walizkę i robi kilka kroków w stronę drzwi, przystaje i odwraca się)

 

Całe moje życie to był Breslau, ta ulica, ten dom, to mieszkanie, proste, zwykłe życie… nic innego nigdy nie miałam.

 

(patrząc przed siebie)

 

Zostawiacie nam żywe ciała, ale życie nam zabieracie.

 

(walenie w drzwi, ostry męski głos: „Netta Mueller, schnell zu gehen!” i dodaje ze śmiechem: „No wychodź, szwabko, Vaterland czeka”. Kobieta, z martwym wyrazem twarzy, odwraca się w stronę drzwi i wychodzi, drzwi zamykają się z trzaskiem)

Renate

(Jesień 1945 roku. Renate Mueller, młoda Niemka w wieku 19–20 lat, jest w wagonie towarowym, tak zwanym bydlęcym, z wysiedleńcami wywożonymi do Niemiec. Jest sama, siedzi na ogromnym starym podróżnym kufrze, obitym wypłowiałą skórą, z pordzewiałymi okuciami. Jest ubrana w strój podróżny: solidne buty z cholewkami, ciemne wełniane pończochy, długą, sięgającą za kolana spódnicę z kraciastego materiału, sweter i kubrak, na głowie chusta. Na kolanach trzyma dużą damską torebkę.

 

Scena jest częściowo wyciemniona – z tyłu dekoracja imitująca drewnianą ścianę wagonu towarowego, z małym zakratowanym okienkiem u góry – z lewej strony, nieco za dziewczyną, wisi przenośna lampa naftowa (sztormowa) rzucająca słabe światło, powinna się chwiać w rytm będącego w ruchu wagonu. Tłem dźwiękowym jest odgłos jadącego pociągu: stukot kół wagonów, zgrzyty na rozjazdach, gwizd lokomotywy, sapanie parowozu i tym podobne).

 

(Renate siedzi wyprostowana, sztywna, ze ściągniętą twarzą, trzyma kurczowo torebkę – wyraźnie jest w szoku, początkowo mówi powoli, jakby z trudem dobywając słów)

 

Jürgen by mnie nie zostawił, nie, nie on, on mnie naprawdę kochał (chowa twarz w dłoniach, z żalem) Janie, dlaczego mi to zrobiłeś? Dlaczego mnie zostawiłeś? Myślałam, że mnie kochasz…

 

(opuszcza ręce, chwila zastanowienia, ze zdziwieniem)

 

Nigdy mi tego nie powiedziałeś. Mówiliśmy o tylu sprawach, o domu, o życiu, o tym, że trzeba wykopać ziemniaki i przywieźć drewno na opał, a nigdy o tym, że się kochamy. Nawet wtedy, gdy już byliśmy sami na naszej górce, nie rozmawialiśmy o naszej miłości… w nocy milczałeś, tylko paliłeś papierosa, wpatrzony w ciemność za oknem, pogrążony w tych swoich polskich myślach. Nawet wtedy, gdy mnie dotykałeś i brałeś… nic, ani słowa, jakby mnie tam nie było. Naprawdę mnie chciałeś?

 

(patrzy przed siebie z zastanowieniem)

 

Jürgen był inny. Wesoły chłopak z Breslau, zawsze miał coś do powiedzenia. Usta mu się nie zamykały. I taki miły, podrzucał mi bukieciki róż, wiem, że nie miał pieniędzy i kradł je z klombów, ale zawsze dołączał liścik z wyznaniem miłości, z wyrysowanymi, połączonymi sercami, czułam się jak bohaterka romansu, jak Lotta adorowana przez Wertera. Byłam przekonana, że będziemy razem, w szczęśliwym małżeństwie. Ale w czterdziestym drugim Jürgen musiał pójść, choć chciał studiować… przysłali wezwanie, tak jak i do Martina, ale nie pojechał do Rosji, wysłali go na południe, dostałam potem dwa listy, pisał, że jest w Grecji, te listy były takie inne niż przedtem, proste i krótkie, że dobrze się miewa i służba jest lekka… i nie rysował już serduszek. A po kilku miesiącach przyszła wiadomość, że zabili go komunistyczni bandyci. Wiele przyszło takich wiadomości, wielu chłopaków z Piastenstrasse i Fürstenstrasse poszło na wojnę, wrócił tylko Hubert spod siódemki, bez prawej nogi, granat mu ją urwał… Pamiętam, jak patrzyłam na biedaka, kiedy kuśtykał o kulach po chodniku, i myślałam, że gdyby Jürgen wrócił też bez nogi, to nie miałoby znaczenia, najważniejsze, że byłby żywy. Ale nie wrócił, nawet taki bez nogi, tak jak i Martin z Rosji...

 

(milczy przez chwilę, ciężko wzdycha)

 

Wielu nie wróciło, zbyt wielu. I wielu zginęło, nie tylko na froncie… a raczej pod koniec front był wszędzie. Kiedy widziałam gruzy Breslau – z trupami w zasypanych piwnicach, których nikt nie wygrzebał, i wszędzie było czuć mdlący trupi fetor zatykający oddech – nie mogłam uwierzyć, że ten cmentarz jest tym samym wspaniałym miastem, które tuż przed wojną przeżywało wielkie dni, kiedy obchodziliśmy Niemieckie Święto Sportu i Gimnastyki. (milczy chwilę) I on wtedy do nas przyjechał.

 

(ożywia się i mówi z entuzjazmem)

 

Wszyscy byli podekscytowani, jeszcze nim święto się zaczęło, miasto mieniło się kolorami, choć najwięcej widziało się flag partyjnych, na obiektach sportowych odbywały się wydarzenia sportowe, o wynikach dowiadywaliśmy z tysięcy megafonów zainstalowanych na ulicach Breslau. Byłam tam z przyjaciółką, udało nam się zdobyć bilety na zawody rozgrywane na Stadionie Hermana Göringa… ale co najważniejsze, miałyśmy zobaczyć tego cudownego człowieka, Hitlera!

 

(przymyka oczy i lekko kręci głową, usiłując przywołać wspomnienia)

 

Od wczesnego poranka czekałyśmy na wejście na stadion, pamiętam, że był taki słoneczny, piękny dzień, wszystko skąpane w słońcu, ludzie, orkiestra, która nam grała marsze i te flagi powiewające wokół stadionu, z największą, państwową, z wielkim orłem i swastyką, patrzyłam na nią i czułam się cudownie, taka pełna dumy i siły. Potem weszłyśmy na stadion, wypełniony po brzegi, pełen szczęśliwych i podekscytowanych ludzi, nie ludzi, Niemców, Niemców wreszcie dumnych z Niemiec. Ale prawdziwy poryw podziwu i dumy poczułam, kiedy oni weszli na stadion. Najpierw usłyszeliśmy odgłos, ogłuszający, przebijał się przez wrzawę, jakby jakiś olbrzym rytmicznie walił w ogromny bęben. BUM! BUM! BUM! (uderza do rytmu pięścią w otwartą dłoń). A potem weszli na stadion, kolumną, rząd za rzędem, wielcy i mocni, w czarnych skórzanych płaszczach, w czarnych błyszczących hełmach, szli równym krokiem, nie tyle ludzie, co mityczni germańscy giganci. BUM! BUM! BUM! Od ich kroku trzęsły się trybuny, a oni szli jak niepowstrzymana czarna fala, gotowa rozbić wszystko, co stanie jej na drodze. Stanęli, równocześnie, jak zgrany mechanizm, a wtedy pojawił się on, nasz Führer, wszedł na mównicę, a oni ją natychmiast otoczyli, żelazny kordon z żelaznych gigantów. Nasz wielki przywódca spojrzał na trybuny pełne zachwyconych ludzi i wyciągnął rękę w pozdrowieniu. „Sieg Heil!”, krzyknęliśmy co sił w piersiach, a on gestem nakazał nam ciszę. A wtedy na stadion wkroczyli nasi odłączeni bracia, Austriacy w swoich skórzanych szortach, za nimi nasi krajanie z Sudetów w miejscowych strojach, po nich poczty sztandarowe niemieckich stowarzyszeń, za nimi sportowcy, młodzi mężczyźni z białymi flagami, potem dziewczyny z flagami czerwonymi, za nimi rzędy gimnastyków z całych Niemiec, ba, z całego świata, z każdego zakątka, gdzie mieszkali Niemcy. Machali radośnie do nas, a my machaliśmy do nich, szczęśliwi, że są z nami. Maszerowali dumnie przed trybuną, Hitler pozdrawiał każdą grupę, a my odpowiadaliśmy oklaskami i owacją. Stadion pogrążył się w prawdziwym szaleństwie, zjednoczyliśmy się w jednym wspólnym krzyku, stanowiliśmy razem coś potężnego, zjednoczonego, wielkiego jego wielkością, zatopieni w uwielbieniu dla niego, czułam, że nie mogę się temu oprzeć, że coś rozrywa mi pierś, uczucie silniejsze ode mnie, że muszę to z siebie wyrzucić…

 

(zrywa się na równe nogi, prostuje jak struna, wyrzucając rękę w nazistowskim pozdrowieniu, krzyczy)

 

Ein Volk! Ein Reich! Ein Führer!

 

(słychać ostry zgrzyt kół wagonu na rozjeździe, dziewczyna chwieje się, siada na kufrze i chowa twarz w dłoniach, milczy chwilę)

 

Nie tylko ja krzyczałam… nie było nikogo, który by nie krzyczał. I tak o nim nie myślał. Jak o największym człowieku naszych czasów. Co ja miałam myśleć, kiedy wychylał się przez barierkę i dotykał tych wyciągniętych ku niemu rąk zachwyconych dziewcząt. Wszystkie go kochałyśmy, tego wspaniałego, naturalnego, szczerego mężczyznę, każdą chwilę poświęcającego Niemcom, przecież on siebie nam poświęcał, w ogóle nie myślał o sobie. Chciał tylko dobra naszego wielkiego, niemieckiego narodu… (cicho, prawie szeptem) Ein Volk! Ein Reich! Ein Führer! Wiele razy to krzyczałam, miałam to w sobie. Wierzyłam jak inni, że to nasza prawda i droga do szczęścia, że innej nie ma... (głośniej) Na zakończenie święta, po wszystkich pokazach, które trwały wiele godzin, już w nocy, zapalili wielkie reflektory i sześć ogromnych snopów światła połączyło się nad naszymi głowami, tworząc w ciemności wielką gwiaździstą kopułę, wtedy wszyscy zaczęli krzyczeć, a ja zrozumiałam, że dla tak wielkiego, tak wspaniałego narodu nie ma rzeczy niemożliwych!

 

(zamyka oczy i głęboko wzdycha, tęsknie)

 

Już nigdy w Breslau nie było takiego święta, nigdy się tak nie cieszyłam i nie czułam tak szczęśliwa… (ponuro) Rok później wybuchła wojna. Wszyscy się radowali, że Führer zrobi porządek z Polską, która stała się tak butna i jeszcze prześladowała naszych rodaków. W te wrześniowe dni ulicami maszerowały kolumny SS i Wermachtu, na ich widok czułam się cudownie, pełna dumy, przekonana, że Polacy zaraz skapitulują przed tymi niezwyciężonymi szeregami… (przerywa i ze zmieszaną miną łapie się za głowę) Co ja wygaduję, przecież to kraj Jana! (stuka się pięściami w skroń). Głupia Renate, co ty wygadujesz?! Oni poszli strzelać też do niego! (podnosi głowę) Ale wtedy się cieszyłam, że Polska tak szybko upadła. Wszyscy się cieszyli, myśleli, że już po wojnie, nastanie pokój, będzie jak dawniej, tylko lepiej. A ja z tego entuzjazmu wstąpiłam do Bund Deutscher Mädel.

 

(recytuje martwym głosem)

 

„Przysięgam bezwarunkową wierność Adolfowi Hitlerowi, wodzowi Rzeszy i Narodu Niemieckiego”… Wierzyłam, że tak będzie najlepiej dla mnie i dla Niemiec. „Sei wahr, sei klar, sei deutsch”, to była nasza dewiza… Prawdziwą byłam zawsze, choć pewnie też głupią, czystą też byłam, z Jürgenem tylko się całowaliśmy, aż przyszli Rosjanie (przez jej twarz przebiega bolesny skurcz) i czystą być przestałam, choć matka mi wmawiała, że jest inaczej. A niemiecką? Niemiecką też już nie jestem, skoro poszłam Polakowi do łóżka… Tak sobie myślę, że chyba nigdy się nie nadawałam na wzorową dziewczynę z BDM. Mimo tej całej głupiej miłości do Führera. I wiary, bo mu uwierzyłam. Całe Niemcy mu uwierzyły.

 

(znowu słychać zgrzyt kół wagonu na rozjeździe – Renate podnosi się i idzie do ściany wagonu, dłuższą chwilę wygląda przez okienko)

 

Ciemno, nic nie widać… czy to jeszcze Niederschlesien? Jedziemy już dość długo. Na nowej granicy chyba by nas zatrzymali.

 

(wygląda jeszcze przez chwilę, po czym wraca i siada na kufrze)

 

Polacy mówią, że zawdzięczamy to Hitlerowi. Gdyby nie to, co zrobił, nie byłoby wypędzeń. Nie to nam obiecywałeś, Führerze, nie za to cię wielbiłam. Chcieliśmy szczęśliwej przyszłości dla Niemiec, a ty dałeś nam wojnę. Wojnę, która trwała i trwała, i zaczęła nam coraz więcej zabierać. Zaczęło się od jedzenia, pojawiły się kartki i przydziały, coraz mniejsze, potem zabrałeś mi Jürgena, a potem Martina… wojna stawała się coraz okropniejsza, a ty zabierałeś coraz więcej, wszystko dla zwycięstwa, tak tłumaczono, wreszcie postanowiłeś zabrać Breslau, obrócić go w gruzy, a mnie zamienić w niewolnicę harującą pod ostrzałem na placu. Chciałeś zabrać i życie, wystawiając na bomby i kule Rosjan. A teraz jadę w ciemność, do nieznanego kraju, bez Jana… (szyderczo) nie mam nic, choć obiecano mi cały świat.

 

(otwiera torebkę, szuka w niej czegoś, po chwili rezygnuje i zamyka ją)

 

Kiedy przestałam wierzyć? Kiedy Martin przyjechał z frontu na urlop i opowiedział, co widział na wschodzie. To była najgorsza noc w moim życiu… pierwsza z koszmarnych nocy i dni, które potem nadeszły. Nie dało się wierzyć w to, co mówił… ale wiedziałam, że Martin nie kłamie, na pewno nie mnie, mnie by nigdy nie okłamał. Zawsze, od dzieciństwa, mówiliśmy sobie prawdę. Słuchałam i nie mieściło mi się w głowie to całe zabijanie. Naprawdę nasza wspaniała Rzesza miała aż tylu wrogów? Te wszystkie kobiety i dzieci, do których strzelało SS, też były wrogami? A ten pięcioletni chłopiec zrzucony z mostu? Też był wrogiem Rzeszy? Tylko dlatego, że należał do żydowskiego narodu? Słuchałam opowieści Martina i usiłowałam sobie wytłumaczyć, jakim sposobem żydowskie dziecko może zaszkodzić Rzeszy bronionej przez czarnych gigantów, których podziwiałam na stadionie. I nie znajdowałam żadnego usprawiedliwienia, Martin też nie znajdował. Tak myślę, że tej nocy ostatecznie umarła radosna dziewczyna z BDM, została tylko Renate, przerażona światem, który jej się ukazał.

 

(wzdryga się z zimna, poprawia ubranie i chustę na głowie, po chwili wstaje, otwiera kufer i wyjmuje koc, którym się opatula)

 

Zimno… nie ma żadnego piecyka, ale przynajmniej tak nie wieje… jak wtedy, gdy gauleiter Hanke wypędził nas z miasta. Mróz nastał taki, że słyszałam trzaskające drzewa, wiatr przenikał ubrania, jakby były z papieru, mroził krew i kości. Po godzinie marszu przestałam czuć twarz, zmieniła się w gipsową maskę. Ale jakoś się wlekłam, bałam się o matkę, że ustanie, ale nie, trzymała się, zawsze mi mówiła, że jest chłopską dziewczyną z Petersdorfu, a takie są twarde. Szła uparcie przez zamieć, a po drodze ustawali inni, mniej twardzi, przeważnie starsi. Widziałam ciemne sylwetki na poboczu, siadali na walizkach i więcej nie wstawali. I było ich coraz więcej, w końcu szłyśmy jakby przez szpaler lodowych figur, bo oni, jak tylko przestali się ruszać, zaraz zamarzali na kamień i przykrywał ich śnieg… (szyderczo) Ofiary dla Führera i wielkich Niemiec. W tym marszu po lodową śmierć przypomniałam sobie tamten przemarsz, na stadionie… Wtedy dumne Niemcy radośnie kroczyły po swoją przyszłość, teraz w strachu, resztką sił pełzły do piekła, lodowego piekła. I wielu do niego doszło, jak ta kobieta, którą musiałyśmy z matką zostawić pod drzewem z dziećmi bez pomocy, bo już same ledwo stałyśmy na nogach… Nie mogłam na to patrzeć i nie mogę zapomnieć!

 

(chowa na chwilę twarz w dłoniach, potem szyderczo)

 

Dziękuję, mój Führerze!

 

(wzdryga się, poprawia się na kufrze, wstaje, zdejmuje koc i zaczyna rytmicznie ćwiczyć, prosta gimnastyka, przysiady i wymachy rąk)

 

Przynajmniej tyle skorzystałam z mitingów BDM. U Niemieckich Dziewcząt gimnastyka stała na najwyższym poziomie, ćwiczyłyśmy całymi godzinami. Miałyśmy odpowiednio przygotować ciała i dusze dla naszych przyszłych niemieckich mężów. Rolą niemieckiej kobiety jest opieka nad dziećmi i praca w kuchni, tak mówił Führer i funkcjonariuszki naszego związku. Tym miałam zostać: żoną Jürgena i matką dzieci Jürgena. To miała być moja niemiecka, narodowa misja. I nawet mi się to podobało…

 

(zasapana przestaje ćwiczyć i siada na kufrze)

 

Tyle z tego zostało, co z naszej wielkiej Rzeszy. Ale przynajmniej gimnastyka rozgrzewa. Tu trenerki nie kłamały.

 

(otwiera torebkę, wyjmuje puderniczkę i przegląda się w lusterku)

 

Nawet się trochę zaróżowiłam… Jestem przecież ładna, Jürgen mówił, że najładniejsza w Breslau, ale on świata poza mną nie widział… gdyby nie wojna, pewnie byłabym z nim, nie z Janem.

 

(chowa puderniczkę do torebki, z zastanowieniem)

 

Nie, w Janie nie zakochałam się od razu. Przecież jest Polakiem… na zebraniach Niemieckich Dziewcząt tłumaczono nam, że Polacy, jak i reszta Słowian, to przecież podludzie, bardzo groźni, prymitywni, niecywilizowani, niebezpieczni dla Niemiec, dlatego z nimi walczymy. Tak też na nich patrzyłam, kiedy czasem widziałam, jak szli ulicami, ci z literą „P” na ubraniu. Zawsze mi ustępowali z drogi, jak to Niemce, patrzyli przy tym spode łba tak jakoś… nieprzyjemnie. Bałam się tego spojrzenia, w ich wzroku było coś… coś, co zapowiadało to, co się działo po upadku Breslau, kiedy weszli Rosjanie. Kiedy zrobili to, mnie i innym kobietom. Dziś wiem, że była to nienawiść.

 

(skrywa twarz w dłoniach – po chwili kręci głową)

 

Wiem, co powiedzieliby ludzie. Jak po czymś takim mogłam pokochać Polaka, Słowianina, takiego jak tamci, którzy wtedy weszli do piwnicy… Jan nigdy nie był taki jak tamci! Wiem to, wystarczyło spojrzeć w jego oczy, tak, surowe, o twardym spojrzeniu, którego się trochę bałam, ale już podczas pierwszego spotkania zobaczyłam w nich… współczucie. Tak, on nie cieszył się z mojej hańby, tylko mi współczuł. I nie patrzył na mnie jak na zepsuty przedmiot, skalaną na wieki, jak inni w kamienicy, może poza profesorem. Ale nie, nie pokochałam go od razu, wtedy, gdy matka kazała mi iść do jego pokoju i być mu powolną, tylko jej posłuchałam, bo tak było trzeba… to stało się później, w tym ciemnym przejściu, gdy stracił wzrok. Stał tam, z przerażoną miną, macając na oślep ścianę. Wiedziałam, co mu jest, mówili nam na szkoleniu sanitarnym, że to taka ślepota z braku witamin. I kiedy mnie złapał za dłoń i powiedział, że musimy się wreszcie przestać zabijać, pojęłam, że jest takim samym człowiekiem jak my, jak mój brat Martin, który po prostu chce żyć w spokoju… wtedy pojęłam, że już się go nie boję, a nawet… Czy on też mnie wtedy pokochał? Czy kiedykolwiek mnie kochał? Czy byłam dla niego tylko niemiecką dziewczyną do łóżka?

 

(cicho, z rozpaczą)

 

Tego się nigdy nie dowiem… wielu rzeczy nie wiem. Dlaczego zabili Stasa, też nie wiem.

 

(wyciąga z torebki kawałek szmatki poplamionej krwią)

 

Tyle po nim zostało… po Stasie. Tak na niego wołali towarzysze, Stas. Był ze wschodu, skąd dokładnie nie wiem, nie mogłam z nim rozmawiać, wiedziałam, że z tego mogą być poważne kłopoty, nasz brygadzista zabronił nam rozmów z robotnikami przymusowymi. Jak mówił coś do swoich kolegów, wydawało mi się, że raz słyszę polski, a raz inny słowiański język, tyle ich jest… przydzielono ich czterech do mojej grupy sześciu kobiet, z którymi rozbierałam zburzone domy na placu. Ich zadaniem było wydobywanie większych kawałków gruzu, rozbijali je żelaznymi drągami, nawet porządnych młotów im nie dali… od razu zwróciłam na niego uwagę, był wysoki, o jasnych włosach, pociągłej, inteligentnej twarzy i… niebieskich oczach. Nie mogłam wyjść z podziwu, słowiański podczłowiek wyglądający jak wzorowy aryjczyk z propagandowych plakatów! Ja zresztą od czasu opowieści Martina miałam duże wątpliwości co do tych podludzi, zresztą matka zawsze mówiła, że to gadanie o podludziach to obraza dla Boga, bo takie dzielenie dzieci bożych jest sprzeczne z Ewangelią. Ja w Stasie nie byłam w stanie dostrzec nic podludzkiego, przeciwnie, zachowywał się z dużą godnością, choć strażnicy traktowali tych robotników okropnie, sama widziałam, jak obrywali za byle co, nawet za wyprostowanie zdrętwiałego grzbietu w nieodpowiednim momencie. Od razu byli bici. Na Stasie nie robiło to wrażenia, nawet się nie krzywił. Patrzył tylko zimno na nadzorców, jakby usiłował ich sobie zapamiętać. Często i za ten hardy wzrok zbierał razy.

 

(rozpościera szmatkę i uważnie jej się przygląda)

 

Od razu zauważył, że mu się przyglądam. A i ja dostrzegłam, że rzuca mi dyskretne spojrzenia, otwarte przyglądanie się niemieckiej dziewczynie mogłoby sprowadzić na niego kłopoty. I tak przyglądaliśmy się sobie, aż zauważyłam, że Stas tak dobiera sobie pracę, że stara się być jak najbliżej mnie. Zdarzało mu się nawet mi pomóc, gdy nie potrafiłam sobie poradzić ze zbyt dużym gruzem, wtedy zjawiał się i przejmował go ode mnie. Mogłam mu się z bliska przyjrzeć, czasem uśmiechnął się do mnie, kiedy nadzorca nie patrzył. Też się do niego wtedy uśmiechałam. Raz, niby przez przypadek, dotknął mojej ręki. Tak jak moja była pokryta ranami, bo do tej strasznej, bezsensownej pracy nie dali nam rękawic. Tak stawaliśmy się sobie coraz bliżsi, choć nigdy nie powiedział do mnie ani słowa, tylko patrzyliśmy na siebie i widziałam w jego wzroku współczucie, gdy targałam te potłuczone cegły, żeby zrobić lotnisko dla tego pomyleńca Hankego. Gauleiter co jakiś czas przyjeżdżał i sprawdzał, jak posuwają się prace. Za nic miał, że Rosjanie zrobili sobie z lotniska tarczę strzelniczą.

 

(podnosi szmatkę do ust i całuje)

 

Uratował mi życie. Tak, słowiański podczłowiek uratował życie niemieckiej dziewczynie. Za późno ogłosili alarm, syreny zawyły, kiedy rosyjskie samoloty znajdowały się już nad lotniskiem, jedne zrzucały bomby, inne strzelały z karabinów do uciekających ludzi, jak do kaczek. Nie było czasu, żeby uciec do piwnicy wyznaczonej na schron.

 

(zamyka oczy, na twarzy przestrach)

 

Czasem to do mnie wraca… ten widok serii pocisków rozpryskujących się na gruzowisku, z maszynki do szycia, jak idą ku mnie, coraz bliżej, a ja stoję bez ruchu, sparaliżowana strachem, wpatrzona w tę kroczącą ku mnie śmierć… wtedy, jakby spod ziemi, wyskoczył Stas, złapał mnie i zepchnął do dołu po bombie, sam prawie zginął, te pociski przeszły tuż koło niego, jeden rozerwał mu płaszcz, albo raczej drelich więzienny. Nawet nie zdążyłam mu podziękować, podał mi tylko tę szmatkę, bo rozcięłam sobie policzek o kawałek cegły, i natychmiast zniknął, nim ktokolwiek zauważył… dotknięcie niemieckiej dziewczyny mogło go słono kosztować. Nikt by nie zważał na to, że mnie ocalił. Następnego dnia zauważyłam, że ten jego drelich jest wciąż podarty, pewnie nie miał nici, żeby go zaszyć… dlatego nazajutrz przygotowałam dla niego zawiniątko, igły i nici, i kawałek chleba, ci robotnicy ze wschodu głodowali bardziej niż my, i kiedy znowu spotkaliśmy się wzrokiem, pokazałam mu, że mam coś dla niego, a potem widział, jak chowałam zawiniątko pod cegłą… i jak się cieszyłam, kiedy je sobie wziął, gdy nadzorca nie widział. Czułam się tak, jakbyśmy sobie serdecznie uścisnęli ręce ponad tą przeklętą wojną.

 

(chowa szmatkę do torebki)

 

Przez trzy dni go potem nie widziałam, bałam się, że coś mu się stało, aż czwartego zobaczyłam, w drodze na plac, na zrujnowanym skwerku, na którym odłamki ścięły wszystkie krzewy… zrobili tam miejsce egzekucji, z szubienicą, spojrzałam i serce stanęło mi w gardle, wisiał tam, z jeszcze jednym starszym mężczyzną, na piersiach mieli tabliczki, informujące, że Rzesza ukarała ich za dekownictwo. Podeszłam bliżej, chciałam mieć pewność, że to na pewno on, choć ten jego stary drelich poznałabym wszędzie… Stas wisiał z przekrzywioną głową, z zamkniętymi oczyma, skórę miał białą jak wosk. Podeszłam jeszcze bliżej i dotknęłam jego buta, sfatygowanego, prawie się rozlatywał, chciałam go jakoś pożegnać, nic innego nie przyszło mi do głowy, a on zasługiwał na ostatnie pożegnanie. Nie płakałam, nie miałam już siły na nic, nawet na łzy… Wtedy zauważył mnie jakiś żołnierz i zaczął wrzeszczeć, że nie wolno podchodzić i mam natychmiast zmiatać do roboty. Zrozumiałam wtedy, że nienawidzę takiego życia, nienawidzę takiej Rzeszy, mordującej tak dobrych ludzi, jak Stas.

 

(osuwa się na kolana, składa ręce i modli przez chwilę)

 

Rzesza zamordowała nie tylko Stasa. Jan chciał, żebym o tym wiedziała. Dlatego zabrał mnie do tego kina, na ten okropny film o obozie. Martin mówił, że są takie miejsca na wschodzie. Do eliminowania wrogów Rzeszy. Zobaczyłam to na filmie. Te doły pełne trupów, długie, wielu ich tam leżało, także kobiety, wiele kobiet, i dzieci… i potem ten niemiecki oficer, opowiadający, jak pewnego dnia do obozu przywieziono sto pięćdziesięcioro dzieci i wszystkie rozstrzelano… One też były wrogami Rzeszy? Martin mówił, że takich miejsc było wiele i wszędzie zabijaliśmy dzieci. Nie mogłam na to patrzeć, jak ich wyciągali z dołów, jak patrzyli na mnie pustymi otworami po oczach, to było nie do wytrzymania, uciekłam z kina, prosto przed siebie, byle dalej od tych obrazów i od tych Niemców mówiących o zabijaniu dzieci. Wybiegłam na ulicę, potem do ciemnej bramy, długiej jak tunel, on biegł za mną, ale się zatrzymał. Stał nieruchomo w ciemności, jakby bał się wejść dalej. I wtedy go zapytałam… o to, kiedy zaczną nas zabijać, bo skoro nasi mogli, to i oni mogą, w Breslau jest tyle kobiet i dzieci. Powiedziałam mu, co wyznał mi Martin, co widział w Rosji, o dołach pełnych Żydów rozstrzeliwanych z karabinów maszynowych, o kobietach i dzieciach wrzucanych do tych dołów. Krzyczałam do niego, że przecież ma pistolet, to niech się zemści, tu i teraz. Bo przecież ktoś musi za to zapłacić, za te okropieństwa, to niech zacznie ode mnie. Podeszłam do niego, blisko, aby nie musiał celować. Milczał, a potem dotknął mojej twarzy, tak delikatnie, i powiedział, że ja już zapłaciłam… i że czas skończyć z zabijaniem, bo wreszcie musi nastać pokój. Później złapał mnie za rękę i poskarżył się, że nic nie widzi, żebym go wyprowadziła z tej bramy. Na ulicy też nic nie widział, wiedziałam, że to kurza ślepota, z braku witamin, wielu ludzi to miało. Trzymał mnie kurczowo za rękę, z bezradną miną wytrzeszczającego oczy ślepca, przypominał małego chłopca zgubionego w wielkim mieście. Szedł posłusznie za mną, a ja go prowadziłam ku słońcu… i wtedy pokochałam! Tak, właśnie wtedy, gdy przestał być groźnym żołnierzem, a stał się chłopcem… takim jak Jürgen. I myślałam, że będzie tylko lepiej i jak wszyscy zakochani zawsze już będziemy razem.

 

(milknie, po chwili, z rozpaczą)

 

Janie, zostawiłeś mnie samą, w ciemności!

 

(patrzy przerażona przed siebie, potem kładzie rękę na brzuchu)

 

Nas zostawiłeś.

 

(po chwili, spokojniej)

 

Myślałam, że powiem mu, jak przekroczymy granicę i będziemy poza tym światem. Ale on został, mówił, że wysiądzie na chwilę z pociągu w Waldenburgu i kupi papierosy… ale już nie wrócił. Kiedy pociąg ruszył, widziałam, że stał pod filarem i patrzył, jak odjeżdżam. Dlaczego został? W kraju, gdzie na niego polowali? Może był bardziej Polakiem, niż myślałam… może gdybym mu powiedziała, że już nie jesteśmy sami… ale nie powiedziałam.

 

(podnosi się z kolan, poprawia ubranie i siada na kufrze)

 

Wszystko sobie poukładałam, jeszcze w Petersdorfie. Że jak już nas wypędzają, to po co jechać do Niemiec, tam takie same gruzy i trupy. Już w Breslau o tym myślałam, o kuzynie Rudim, który wyjechał do Kanady, jeszcze przed wojną, zaraz po tym, jak Hitler został kanclerzem. Napisał potem do nas, jaki to piękny kraj i jak mu się dobrze żyje. Pewnie, każdy kraj, w którym nie ma dołów z pomordowanymi kobietami i dziećmi, musi się wydawać wspaniały. Dlatego tam powinniśmy pojechać, do kraju, gdzie tego wszystkiego nie było, gdzie nieważne, kto kim jest, Polakiem, Niemcem czy Żydem. Rudi by nam pomógł, to dobry człowiek, nie chciał żyć pod hitlerowskimi porządkami, pomógłby nam zacząć na nowo. Bo tak trzeba zrobić, wyjechać stąd daleko, znaleźć miejsce na ziemi, gdzie by można zacząć życie raz jeszcze, w nowej ojczyźnie, za oceanem, jak najdalej od tej spalonej, przeklętej ziemi, gdzie jeszcze ludzie długo się będą zabijać i krzywdzić… Myślałam, że będziemy jak Adam i Ewa w zamorskim Edenie, którzy dadzą życie nowemu… (dotyka brzucha). Mówiłam o tym Janowi, kiedy byliśmy sami na górce, że ten przymusowy wyjazd to dla nas szansa na nowe życie w nowym, nieskalanym kraju. Milczał i położył mi palec na ustach, jakby nie chciał więcej o tym słuchać. Potem leżał, patrzył w sufit i palił papierosa. Pewnie myślał o tej swojej Polsce (ze złością) Przeklęta Polska, przeklęte Niemcy!

 

(gwałtowny zgrzyt hamującego pociągu, wagon z łoskotem raptownie staje, słychać odgłos sapiącej lokomotywy, gwar stacji, wybija się męski głos, po rosyjsku: „Wsio w pariadkie! Pajechali! Bystriej!” – Renate wzdryga się, gwałtownie zsuwa z kufra i kuli się za nim, jakby chciała się schować – pociąg rusza, po chwili słychać rytmiczny stukot kół – Renate przestaje się kulić, siada przed kufrem z podciągniętymi nogami, obejmuje kolana)

 

Od tego też chciałam uciec. Wiedziałyśmy, czego się spodziewać, kiedy wejdą Rosjanie. Schowałyśmy się w piwnicy, myślałyśmy, że nie znajdą wejścia, profesor pomógł je zawalić starymi deskami, żeby nie było widać drzwi. Ale ktoś musiał to widzieć i im donieść, bo nie szukali, od razu trafili. Cała w środku zdrętwiałam ze strachu, jak zaczęli odrzucać te deski. A potem weszli, byli przygotowani, mieli latarki, z daleka czuło się ich smród, śmierdzieli potem, kałem i jakby smarem czy benzyną. Kuliłam się w kącie, aby się wydać jak najmniejszą, mocno schudłam przez oblężenie, myślałam naiwnie, że małych dziewczynek nie ruszają… ale mnie znaleźli i jak tylko poświecili w oczy, wiedziałam, że to się stanie. Wywlekli mnie z tego kąta, choć się opierałam i wrzeszczałam, matka próbowała mi pomóc, ale uderzyli ją kolbą karabinu i upadła, dwóch ich było, ten trzeci świecił i pilnował, mierzył do pozostałych kobiet z karabinu. Ci dwa zaczęli zdzierać ze mnie ubranie, nie chciałam na to pozwolić, rzucałam się, próbowałam gryźć, ale wtedy jeden rzucił mnie na plecy i ukląkł mi na szyi, poczułam, że nie mogę oddychać, duszę się, ten drugi zdarł mi pantalony i rozrzucił nogi, nic nie mogła zrobić, nie miałam powietrza, na głowę spadła mi jakby ciemna chusta i nawet nie czułam, co on mi robi, to bolało, ale ten ból we mnie był jakby z innego ciała, nie mojego, ja nic nie czułam, potem nagle zaczęłam oddychać, zdjął kolano, tamten pierwszy już się podniósł, ten drugi był następny, tym razem czułam, jak mi to robi, ale nie miałam siły, całkiem zdrętwiałam, nawet ręki nie mogłam podnieść, choć bolało coraz bardziej, a ja nie mogłam nawet krzyczeć, jęczeć, nic nie mogłam…

 

(ostatnie słowa prawie krzyczy, chowa twarz w dłoniach, po chwili głuchym głosem)     

 

Ile to trwało… nie wiem, długo, leżałam jak martwa i widziałam i nie widziałam, jak ten trzeci rzuca się na małą Hilde, która krzyczała, tak strasznie krzyczała, a tamci się śmiali, palili papierosy i zagadywali coś w tym swoim ruskim języku, a ja leżałam wciśnięta w ziemię, sama jak ziemia, i modliłam się, żeby to się wreszcie skończyło albo żebym umarła.

 

(chwila milczenia)

 

Ale nie umarłam, a oni sobie w końcu poszli. Niewiele potem pamiętam, matka z sąsiadką wyniosły mnie z tej piwnicy, potem matka wyciągnęła wannę, rozebrała mnie i kazała wejść… długo mnie myła, zużyła całe mydło… można z człowieka zmyć coś takiego? Tak, matka mi tłumaczyła o nieskalanej duszy, ale to ja miałam na sobie te śmierdzące ciała i to moje krocze krwawiło… może i duszy nie da się skalać, ale ciało jak najbardziej. I myśli. Te myśli okazały się najstraszniejsze. Bo myślałam po tym wszystkim o sobie ze wstrętem, jak o kimś obcym, odpychającym, skażonym grzechem nie do zmazania. Jakbym przez to jedno zdarzenie trafiła do istot podludzkich, a nawet podzwierzęcych, bo przecież zwierząt nikt nie gwałci…

 

(wstaje i z ciężkim westchnieniem siada na kufrze)

 

Może i po tym skończyłabym ze sobą i podążyła za Stasem, ale profesor, prawdziwie mądry człowiek, zaprosił mnie do siebie i długo ze mną rozmawiał. Domyślił się, co mi chodzi po głowie, pewnie miałam to wypisane na twarzy. I tłumaczył, że to niczego nie rozwiąże, bo jak tak zrobię, to tylko do tego oceanu śmierci, który przyniosła wojna, doleję kolejną kroplę. Nie powinnam tego robić, mówił, życie zawsze powinno mieć rację przed śmiercią, i to właśnie życie jest szansą dla naszego świata, nie śmierć. Powiedział, że czas leczy rany i mój ból zelżeje, jeśli okażę cierpliwość, i jeszcze kiedyś, w lepszych czasach, będę szczęśliwa… a ja tak chciałam być szczęśliwa, chociaż troszeczkę szczęśliwa…

 

(słychać zgrzyt kół na rozjazdach, Renate zrywa się z kufra, podbiega do okienka, wygląda na zewnątrz, zaniepokojona, znowu słychać monotonny stukot kół – uspokojona dziewczyna wraca na kufer)

 

Chociaż troszeczkę szczęśliwa… „Jeszcze będziesz, jeszcze będziesz”, tak mówił profesor. Nie bardzo mu wierzyłam, ale w jednym miał rację, z każdym dniem mój ból był trochę mniejszy. Nie zniknął, stał się jak ćmiący ząb, którego nie można wyrwać, dokuczliwy, ale jakoś do zniesienia. Poza tym przyszły nowe kłopoty, zjawili się Polacy, wyroili się jak z ula i zaczęli rozgrabiać miasto, zabierali to, co ocalało z bombardowań. Myślałam, że może niektórzy będą tacy jak Stas… nie byli. Okazywali nam gniew albo pogardę, niektórzy byli okrutni, ale kobiet nie gwałcili, kupowali je za jedzenie. Tak, jedzenie stało się cenniejsze niż pieniądze. Głód nastał większy niż w czasie oblężenia i całe dnie z matką biegałyśmy, szukając okazji do zarobku… których prawie nie było, Polacy dawali pracę tylko przy uprzątaniu gruzów, a i to nie zawsze. Ludzie wyprzedawali się z resztek rzeczy, kilo kaszy bywało cenniejsze niż komplet sreber stołowych. A my nie miałyśmy wiele, zdarzało się, że jadłyśmy raz dziennie po parę ziemniaków, z głodu aż bolał brzuch. (szyderczo) Dla mnie było to o tyle dobre, że zamiast myśleć o tym, co mi zrobili, marzyłam o choćby piętce suchego chleba. Szczęśliwie matka dostała pracę na posterunku polskiej policji i przyniosła do domu trochę mięsa z konserwy, i zaraz potem zjawił się Jan, który dał nam dużo jedzenia. Tyle że po raz pierwszy od wielu tygodni mogłam się do syta najeść.

 

(słychać łomot i zgrzyt kół wagonu na rozjeździe oraz przeciągły gwizd lokomotywy – Renate patrzy z niepokojem w stronę okienka, ale po chwili uspokaja się, słysząc monotonny stukot jadącego pociągu)

 

Jan nie był podobny do Stasa, trochę niższy i tęższy, oczy miał inne, jasnozielone, ale patrzył na mnie podobnie jak on, z taką… delikatnością. Choć widziałam też to inne, twarde spojrzenie, takie żołnierskie. Ale na mnie tak nie patrzył, choć pewnie mu ktoś powiedział, co mnie spotkało, zwykle mężczyźni czują wstręt do takich kobiet, przecież skalanych, on przeciwnie, wtedy, w kuchni, widziałam, że mu się podobam. Myślałam, że będę już w kuchni sama, nagrzałam sobie wody, cały dzień pracowałam przy uprzątaniu gruzów i chciałam się umyć, on niespodziewanie wszedł, kiedy chlapałam się nad miską, krzyknęłam, zaskoczona, on stał w drzwiach z kubkiem, pewnie chciał sobie dolać herbaty, widziałam, jak patrzy na mnie, na moje piersi, jakby lekko skrępowany. Widziałam, że czuje się niezręcznie, wymamrotał przeprosiny i wyszedł. Trochę jak zawstydzony sztubak. Pomyślałam wtedy, że gdyby to był Stas, zachowałby się dokładnie tak samo. A przecież nie musiał, przynosił nam jedzenie, mógł wziąć sobie zapłatę, kiedy chciał. Nie zrobił tego. Wtedy się przekonałam, że Jan nie był taki jak inni Polacy. Czy dlatego potem sama do niego przyszłam? Oczywiście był bohaterem, uratował kamienicę przed szabrownikami, chcieli nas okraść z resztek rzeczy, które nam zostały, a Jan bandytów przepędził. Matka mi tłumaczyła, że potrzebujemy ochrony tego człowieka, bo czasy są niebezpieczne, jakbym sama tego nie wiedziała… ale nie dlatego do niego poszłam, nie dlatego, że nie wziął złota, które dla niego zebrałyśmy. Poszłam… bo chyba czułam się winna za to, co zrobili Stasowi… gdyby przeżył, to może byłabym z nim?

 

(uśmiecha się melancholijnie, z lekką ironią)

 

Dziwna z ciebie dziewczyna, Renate Mueller. Pokochałaś jednego, poszłaś do łóżka drugiego, tylko dlatego, że okazał się tak samo dobrze wychowany. Nie tego cię uczono na zebraniach Niemieckich Dziewcząt. Dziś myślę, że niczego mnie tam nie nauczono, poza miłością do Führera i nienawiścią do wszystkiego, co nie niemieckie. Ciekawe, co moje mentorki powiedziałyby na to (gładzi się po brzuchu)… na szczęście nic już nie mogą powiedzieć. Ono będzie dzieckiem nowego świata, w którym nie będzie nienawiści. Bo z tej wojny musi powstać całkiem nowy świat, tak mówił profesor. Jeśli ta śmierć i zniszczenia ma mieć trochę sensu… (z rozpaczą) Janie, dlaczego mnie zostawiłeś? Dlaczego nie chciałeś zostać z nami?

 

(chowa twarz w dłoniach i kręci głową, słychać jej płacz – po chwili opanowuje się i wyciera łzy)

 

Nie, nie będę histeryzować, to może zaszkodzić dziecku. Powinnam być spokojna, choć jego ojciec nas porzucił. Jednak powinnam mu powiedzieć. Ale czy to coś by dało? Ta jego Polska była silniejsza ode mnie. A przecież żyliśmy już jak mąż z żoną. Zrywałam się o świcie, żeby zrobić mu śniadanie i kanapki do pracy, potem czekałam z kolacją, obiady dostawał na posterunku, często do późna go nie było, tak pracował, mówił, że łapanie bandytów zajmuje dużo czasu. Czasem, jak miał czas, chodziliśmy razem na spacery do Scheitniger Park, bo bliżej do oglądania zostały same gruzy, a tam mniej bombardowali i dużo drzew ocalało. Raz nawet zrobiliśmy sobie piknik, Jan miał wolną całą niedzielę, udało mu się kupić pyszne ciastka z serem, a ja od profesora dostałam prawdziwe francuskie wino, przechowywał je od przedwojnia, bardzo nam smakowało. Wtedy po raz pierwszy coś mi o sobie więcej powiedział: że przed wojną studiował i chciał zostać inżynierem, dostał stypendium i rok uczył się w Wiedniu, dlatego tak dobrze znał niemiecki, potem, jak wybuchła wojna, wstąpił do tego tajnego polskiego wojska, które u nas opisywano w gazetach jako „polskie bandy”… śmiał się, jak mu o tym powiedziałam. Pewnie, jak na bandytę zachowywał się wyjątkowo kulturalnie… zupełnie jakby był Niemcem z dobrego domu (milknie)… nie, Jan nie był taki, to przecież Niemcy z dobrych niemieckich domów mordowali na wschodzie, a pewnie i rzeźnik Hanke odebrał dobre niemieckie wychowanie. Nie, Polacy byli inni. Nie zamordowali nas, nie wrzucili do dołów i nie zasypali ziemią. Oni nas tylko wypędzili.

 

(znowu zgrzyt na rozjeździe, dziewczyna wzdryga się, mocno zaciska ręce, z poważną twarzą)

 

Na miasto padł blady strach, jak w sierpniu doszło do pierwszych wywózek. Profesor mówił, że tak zdecydowali ci, którzy nas zwyciężyli, tak postanowili nas ukarać za wojnę. Tym, że nie będzie więcej Niemców w Breslau, a miasto zajmą Polacy. Już na zawsze. Nikt nie chciał w to uwierzyć, ludzie, gadając o tym między sobą, przekonywali się, że wywożą tylko nazistów, a niewinnych obywateli zostawią w spokoju. I tak się początkowo wydawało, bo po kilku transportach przestali wywozić. Ale na początku października znowu zaczęli. Na początku z Kornstrasse. Jan tam był, dostał rozkaz, że ma pomagać w wysiedlaniu… bo nie wszyscy chcieli dobrowolnie opuszczać domy. Mówił mi, że jak patrzył na te płaczące i lamentujące kobiety, ich tam było najwięcej, to przypomniała mu się tragedia napisana przez starożytnego Greka, którą kiedyś widział w teatrze. O Trojankach, które po zdobyciu i zburzeniu Troi są odprowadzane przez zwycięskich Greków na okręty, by jako niewolnice odpłynąć w dalekie i obce kraje. Mówił, że Breslau to taka Troja. I że zawsze zwycięzcy ustanawiają prawa i nie ma litości dla pokonanych. Kiedy to mówił – chociaż to oni, jego rodacy, Polacy, zwyciężyli i wypędzali nas z Breslau, jak Grecy te Trojanki – wcale się nie cieszył. Tak jakby to zwycięstwo w ogóle go nie dotyczyło. Kiedy o tym mówił, miał takie dziwne oczy, nie twarde, stalowe, ale jakby… smutne. Powiedział, że nie tylko Niemcy przegrali tę wojnę. Zupełnie nie wiedziałam, co ma na myśli. I pewnie już się nie dowiem.

 

(lampa naftowa zaczyna przygasać i migotać, Renate podchodzi do niej i próbuje podkręcić knot, ale niewiele to daje)

 

Pewnie nafta się kończy… w Petersdorfie też nie mieliśmy nafty. Żyliśmy przy świeczkach. Światło elektryczne wyłączyli pod koniec wojny i potem już nie włączyli.

 

(wzdryga się, podchodzi do kufra, bierze koc i się nim szczelnie otula)

 

Bez światła da się żyć, zimno jest gorsze. Ostatnio tak wymarzłam, jak jechaliśmy z Janem do Petersdorfu. Wyjechaliśmy nagle, Jan musiał uciekać przed polskim gestapo, matka dała mu stare papiery Martina, miał udawać mojego brata i oczywiście Niemca, ale z miasta trzeba było uciekać, szukali go. Nawet się ucieszyłam, prawdę mówiąc miałam dość Breslau. W ogóle nie przypominało miasta sprzed oblężenia, jakby je przepuszczono przez maszynkę do mięsa, z pięknej istoty został krwawy farsz. Dookoła tylko ruiny, a te domy, które ocalały, były pokaleczone przez bomby. W gruzach widziało się pełno pozatykanych krzyży, po zabitych, wciąż leżących pod rozbitymi murami. Kiedy szłam ulicą, wydawało mi się, że idę przez cmentarz pełen umarłych ludzi i domów. Bo Breslau umierało, wszyscy czuliśmy to i widzieliśmy. Po prostu znikało w oczach, co dzień było go coraz mniej. Znikały niemieckie szyldy i napisy, zastępowały je polskie, znikali też ludzie, wywózki zaczęły się latem, potem przeprowadzano ich coraz więcej, wywożono całe dzielnice. Z dnia na dzień Breslau po prostu znikało, po kawałku, z każdym wywiezionym Niemcem i zamalowanym napisem, a równocześnie codziennie przybywało tego nowego miasta, które budowali dla siebie Polacy. Nie chciałam już tego oglądać, nikt nie chciał, może dlatego bez protestu wchodzili do pociągów? Bo już wiedzieli, że śmierci Breslau nie można odwrócić i na cmentarzu naszego miasta Polacy zbudują swoje.  

 

(rozciera zgrabiałe z zimna ręce, chucha w nie)

 

Kiedy jechaliśmy z Janem do Petersdorfu, było widać, że na prowincji dzieje się to samo. Nie tylko Breslau umierało, Niederchlesien też. Niemcy, ludzie i kraj, miasta, wioski – znikali, coraz więcej widziało się Polaków i Polski, polskich miast i wiosek. To wtedy dotarło do mnie, że to gadanie niektórych, że to wszystko na chwilę, że teraz nas wywiozą, ale potem wrócimy, za parę miesięcy, za rok – że to jest głupie. Kraje umierają jak ludzie, a ludzie nie zmartwychwstają po roku. Kiedy zajechaliśmy do Glatz i zobaczyłam dworzec z polskimi napisami i pełen rozgadanych Polaków zachowujących się tak swobodnie, jakby zawsze byli u siebie, zrozumiałam, że Niemiec tu nigdy nie będzie, nie za mojego życia, bo nie ma na tym świecie siły, który by się za nami ujęła i ich przepędziła. Wtedy zaczęłam myśleć o Kanadzie, o tym, by wyjechać jak najdalej i zapomnieć o tym umarłym kraju. I zrozumiałam, że chcę żyć, po prostu żyć, ale nie na cmentarzu.

 

(milknie i wsłuchuje się w odgłos monotonnego łoskotu pociągu)

 

Wtedy też tak jechaliśmy bez końca. Pociąg co chwila stawał, coś się w nim psuło… przedtem trzy godziny z matką jechałyśmy w jedną stronę, po jesienne zaopatrzenie do ciotki. Robiła takie pyszne pączki i racuchy… w ogóle mi się w Petersdorfie podobało, wieś w dolinie, śliczne góry dookoła. Prawdę mówiąc, nie rozumiałam, dlaczego matka z tak ładnego miejsca wyniosła się do Breslau. Teraz, po tych wszystkich gruzach i grobach, miejsce to wydało mi się jeszcze piękniejsze. Niestety pełne Polaków, siedzieli razem z niemieckimi gospodarzami i czekali, aż ich wywiozą. U ciotki też był taki, mieszkał w przybudówce i mówił, tak mi powiedziała ciotka Marta, że niedługo przejmie po nich gospodarkę. Dochodziły wiadomości, że wioski położone w sąsiednich dolinach już są wywożone. Kiedy przyjechaliśmy, ciotka zaczynała właśnie pakowanie, choć terminu wyjazdu jeszcze nie ogłoszono. Ale Polacy codziennie przypominali, że to już niedługo, że mamy się szykować. Petersdorf też miał umrzeć, tak jak Glatz i Breslau. I inne miejsca. Mieliśmy zniknąć, bez śladu, jakby nas tu nigdy nie było. Wyczyszczeni, wytarci z domów, ulic i pól jak kreda z tablicy.

 

(siada przed kufrem i opiera się o niego plecami, patrzy przed siebie z rozmarzeniem)

 

Oni się bali o przyszłość, a ja… przeżyłam najlepsze dni mojego życia właśnie wtedy, gdy kończył się Petersdorf. Nie bałam się przyszłości, bo jak ktoś miał tak straszną przeszłość, przeżył oblężenie i to, co działo się potem, to czego jeszcze miałby się bać? Czy mogło mnie spotkać coś gorszego? Nie bałam się więc, no i Jan był przy mnie… wreszcie miałam go tylko dla siebie. Pracował w polu razem z Karlem i tym chłopem, co u nas mieszkał. Jan mówił, że on przyjechał ze wschodniej Polski i uczył się miejscowej gospodarki, bo jak Niemcy odejdą, to chciał umieć pracować na tej ziemi. Spędzali w polu całe dnie, ziemniaki trzeba było wykopać, marchew i buraki. Wieczorem wracał do mnie, pachniał ziemią, wiatrem i dymem, bo sobie te ziemniaki piekli w ognisku na obiad. Po kolacji zamykaliśmy się w pokoju na pięterku i tam… był mój i tylko mój.

 

(zdejmuje z ramion koc, rozściela go przed kufrem, kładzie się na nim z łokciem pod głową, rozmarzonym tonem)

 

W tym małym pokoiku na poddaszu wreszcie przeżyłam prawdziwą miłość… nie sądziłam, że po tym, co mi zrobili tamci w piwnicy, kiedykolwiek będę pragnęła być z mężczyzną… a z Janem chciałam być, pragnęłam go, tęskniłam za nim, kiedy był na polu, za jego dotykiem, ciepłem, nawet tym wiecznie zamyślonym spojrzeniem. Cały dzień spędzałam jakby nieobecna, zaczarowana, w oczekiwaniu nocy. Nocy z Janem… (dotyka twarzy i piersi) Z nim zrozumiałam, że miłość to także pożądanie drugiego, nieustanna potrzeba bycia razem, kiedy spóźniał się i nie wracał z pola, czułam w środku ból, ale inny niż wtedy w piwnicy… tak boli z tęsknoty. I z głodu, który tylko on mógł zaspokoić…

 

(wygina się lubieżnie i przeciąga, dotykając po ciele, wzdycha)

 

Janie, Janie… jadłam cię jak wygłodzona kotka, nienasycona, w nieustannej rui. Nigdy nie miałam dosyć, nocy było mi mało, ciebie mi było mało… (dotyka ust) mogłabym cię całować i całować, bez końca, pijana twoim zapachem, twoim ciałem, szalona z miłości…

 

(podnosi się i siada, opierając o kufer)

 

Kto by po myślał, że ten mały pokoik stanie się dla mnie rajem, w który dawno zwątpiłam. Wiarę w szczęście zabili we mnie straszni giganci w czarnych płaszcza i potwory ze wschodu. (z emfazą) Ale wtedy, Janie, w noce naszej miłości, uwierzyłam znowu, uwierzyłam, że jesteś moim Adamem, z którym zacznę wszystko od nowa, na nowej ziemi, uwierzyłam, że będę dla ciebie Ewą, stworzymy razem nowy naród, wolny od piekła tej ziemi... Pamiętasz ten ostatni piękny dzień jesieni, kiedy od rana świeciło słońce i zamiast zjeść obiad w domu, poszliśmy na piknik, na połoniny? (gładzi koc koło siebie) Weszliśmy dość wysoko i siedzieliśmy potem na kocu, patrzyliśmy na góry, piękne w tej ozłoconej słońcem jesieni, rozmawialiśmy o sprawach domowych, potem robiłam ci kanapki z masłem, które zjadałeś z łapczywością małego chłopca i czułam się wtedy jak najszczęśliwsza żona w najszczęśliwszym dniu mojego życia…

 

(po chwili, z bolesnym grymasem)

 

Janie, dlaczego odszedłeś, dlaczego mnie zostawiłeś?

 

(milczy ze zwieszoną głową)

 

Było nam tak dobrze, że aż nie chcieliśmy schodzić, zeszliśmy do wsi, gdy już zapadała noc… frunęłam jak na skrzydłach, przekonana, że mój los doznał ostatecznej odmiany i czeka mnie nowe życie, całe zło przeminęło, wtedy zobaczyliśmy w dole światła, światełka właściwie, wiele ich było, ruszały się, po ogrodach i podwórkach, wyglądały jak rój świetlików, które opadły wioskę. Wiedziałam, co się dzieje, to Niemcy zakopywali swoje najcenniejsze rzeczy, których nie chcieli zabrać w drogę. Przeraziłam się wtedy bardzo, te światła wyglądały jak świeczki na cmentarzu, bo i przecież grzebali swoje dotychczasowe życie, i pomyślałam, że to jednak zły znak. Przystanąłeś tam wtedy, zaskoczony, chwyciłam cię za rękę, szukając otuchy, twoja ręka była zimna, jak ręka zmarłego, a ja przeraziłam się jeszcze bardziej… aż mnie zakłuło w sercu (dotyka piersi). Czy już wtedy coś we mnie wiedziało, że niedługo będzie koniec?

 

(wzdryga się, jakby znowu zrobiło jej się zimno, podnosi się i siada na kufrze, okrywając kocem)

 

Najpierw skończył się Petersdorf. Na początku zimy został ostatnią wsią w okolicy, w której nie było wywózek. Po tygodniu od naszego pikniku po domach zaczęła chodzić polska komisja i powiadamiać, że nazajutrz wyjeżdżamy. Wszyscy Niemcy, bez wyjątku, Jan też, w gminnych rejestrach figurował przecież jako Niemiec, mój brat Martin. Ludzie rozpaczali i pomstowali, choć od dawna wiedzieli, co się działo w całym Niederschlesien, ja przyjęłam tę wiadomość ze spokojem, nawet z zadowoleniem, przecież chciałam wyjechać i zacząć na nowo w nowym świecie, z Janem. Człowieka pełnego nadziei niewiele przeraża, nawet te wagony dla bydła, które dla nas podstawili. W myślach byłam już za oceanem, zastanawiałam się, jak wygląda kraj nietknięty wojną, bez Niemców, Rosjan i Polaków. A potem przystanek w Waldenburgu i pomysł Jana, że wyskoczy po papierosy. Teraz widzę, że od opuszczenia Petersdorfu prawie nic do mnie mówił, znowu musiał myśleć o niej… o tej swojej Polsce. Musiał o niej myśleć, bo wtedy, na dworcu, gdy pociąg odjeżdżał i on został na peronie, przez chwilę zetknęliśmy się wzrokiem… miał takie smutne, ale i twarde oczy, a ja, od tego spojrzenia, znowu poczułam się Niemką, a nie kobietą, kochaną kobietą… I w tej jednej strasznej chwili wszystko we mnie runęło, te marzenia i nadzieje, zostały tylko gruzy, same gruzy, jak w Breslau…

 

(opatula się szczelniej kocem)

 

Chciałam uciec od tego cmentarza, zapomnieć… Jan miał być moim lekiem… nie chciał, został w swojej Polsce. Ale nic, pojadę dalej, z tym gruzem… i z nim (kładzie rękę na brzuchu). Ono ze mną zostanie.

 

(gwałtowny zgrzyt i odgłos hamującego pociągu, staje, słychać odgłosy stacji kolejowej. Renate zrywa się i podbiega do okienka, wygląda na zewnątrz)

 

To chyba już nie Polska, nie widać napisów po polsku… dojechaliśmy?

 

(głos z megafonu: „Ein Bahnhof Heidelberg. Wir begrüßen eine Person vertrieben. Wir bitten auszusteigen. Ein Ende der Reise”. Renate odwraca się i podchodzi do kufra)

 

Ja tylko chciałam być szczęśliwa.

 

(łapie za kufer i z wysiłkiem ciągnie go w kąt, gasną światła)

 

KONIEC

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jacek Inglot, Kobiety z Breslau, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 218

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...