14.09.2023

Nowy Napis Co Tydzień #220 / Aresztowanie roweru

W Maroku ziemniaki sadzi się późną jesienią. Tysiące ton sadzeniaków drogą morską przywozi się głównie z Francji. Na niemieckim statku „Lark” przydarzył mi się właśnie taki ładunek.

Ziemniaki były francuskie, firma eksportująca i właściciel z Francji, ale załadunek dla odmiany odbywał się w Antwerpii. Belgijscy dokerzy jak zwykle pracowali sprawnie i dokładnie. Palety z poukładanymi na nich workami ładowali szczelnie jedna przy drugiej, żeby w razie przechyłów przy sztormowej pogodzie nie przesuwały się w ładowni.

Przewoziliśmy około pół miliona worków,  więc i palet były tysiące. Układano je w kilku warstwach. Francuzi do swego towaru odnosili się z wielkim szacunkiem. Pod ich czujnym okiem belgijscy dokerzy ładowali wyjątkowo ostrożnie uważając, by nie uszkodzić palet i nie porozrywać worków. W przeciągu doby statek załadowano, zostawiając w wierzchniej warstwie jeden rząd palet ze slingami (zawiesiami) dla ułatwienia początku rozładunku. Zostawili dodatkowo cztery paczki jutowych worków, na wypadek jakiegoś uszkodzenia w trakcie rozładunku.

Ponieważ kapitan Kustak – Niemiec z byłej NRD – niewiele mi pomagał w załadunku, bo w żaden sposób nie mógł się dogadać z Francuzami, mówiącymi tylko w swoim języku, więc stale przebywałem na pokładzie. Obiecałem właścicielom ziemniaków, że w morzu będę starał się wentylować ładownie i jak tylko pozwoli na to pogoda, to nawet pootwieram do nich zejściówki dziobowe i rufowe. Zadowoleni z dobrej współpracy Francuzi obdarowali mnie na pożegnanie kilkoma butelkami wina Beaujolais i wyszliśmy w morze.

Pogoda nam sprzyjała. Rejs do Casablanki minął bez kiwania, nie zapomniałem też o dobrej wentylacji przewożonych ziemniaków. Ładunek został odebrany w idealnym stanie i wkrótce po tym rozpoczęto rozładunek.

– Coś nieprawdopodobnego! – oburzaliśmy się.

Na pokładzie i w ładowni pojawiło się dziesiątki ludzi. Jeden przeszkadzał w pracy drugiemu. Całkowity bałagan!

Stałem z Francuzem, który był przedstawicielem właściciela ziemniaków przy komiksie ( zrębnica ładowni) obserwując przebieg pracy. Już na wstępie, przy podciąganiu palety na zostawionym przez Belgów slingu, operator źle wychylił ramię dźwigu, szarpnął i rozerwał paletę, uszkodził przy tym kilka innych. Mimo to usiłowano jednak podnosić ją do góry dodatkowo nie zabezpieczając. Próba okazała się fatalna w skutkach. Część worków spadła od razu, a reszta z dwu– trzech metrów, przy czym dwa całkowicie się porozrywały, dodatkowo uszczelniając wolne miejsca między paletami.

Podczepiono sąsiedni sling, ale przy próbie podniesienia do góry blokada porozrzucanych worków i uszkodzenia przez pierwszą paletę okazały się tak poważne, że i ta się rozsypała. Po naszej interwencji dostarczono nowe podkłady i rozpoczęto przekładać na nie blokujące worki.

Dwa inne ganki ( zespoły przeładunkowe ) rozpoczęły pracę z przodu i  z tyłu ładowni. Tam również wystąpiły problemy z podkładaniem slingów pod palety, więc przeszliśmy z Francuzem sprawdzić co się dzieje.

Mój sąsiad aż pobladł! Na dziobie dwie osoby usiłowały wkładać pod palety taśmy zawiesi, a kilkanaście stało wokół wykrzykując coś po arabsku i dając wskazówki pracującym. Niektórzy trzymali w rękach ostre haki do chwytania worków i rozrywali nimi każdy, który tylko przeszkadzał w swobodnym przekładaniu slingu między paletami. Operator podnosił porozpruwane chwyty, z których wysypywały się ziemniaki, znacząc drogę  przesuwania się ramienia dźwigu.

Na szczęście moje zaangażowanie emocjonalne było niewielkie. Statek miał podpisane dokumenty – „ładunek został przyjęty bez uwag, w dobrej kondycji. Uszkodzeń nie stwierdzono”. Nie mogłem jednak patrzyć na marnotrawione dobro. Wielokrotne wchodzenie do afrykańskich i arabskich portów nauczyło mnie, że grzecznością nic się tu nie wskóra.

– Stop! Stop! Ty pieprzony leniuchu, dlaczego rozrywasz ten worek? – wrzasnąłem na najbliższego z hakiem. – Stop wszyscy! Natychmiast zawołać tu formena.

Okazało się, że nadzorujący brygadę był w „tłumie robotników”.

– Kto będzie płacił za te porozrywane worki? Ty, czy twój szef? Kto? – pytałem ostro udając złość większą niż to było faktycznie.

Słysząc awanturę, na dziobie pojawi się Kustak i począł nas wspierać. Oczywiście, Arab zarzekał się, że tego nie widział i obiecywał, że będzie bardziej uważał.

– Ja w dokumentach mam ładunek przyjęty bez uszkodzeń i zaraz pójdę ze skargą na ciebie do twojego szefa. Zobacz ile worków jest już porozrywanych? Będziesz płacił! – straszył Niemiec brygadzistę, który nie widział żadnego problemu iż worki się „czasem rozrywają”.

– Same się nie rozrywają, bo widziałem jak ten je rozrywał – wskazałem na Araba z hakiem.

Winowajców było znacznie więcej, ale ten oberwał kilka ciosów i kopniaków od swego pryncypała, chyba bardziej na pokaz, niż było to w rzeczywistości. Przy dźwigu środkowym i rufowym  w międzyczasie również przybyło uszkodzonych worków. Zastopowaliśmy rozładunek do nadejścia głównych szefów.

Zobaczyli, upomnieli formenów i jeszcze raz podpisali statkowe dokumenty, tym razem z naszą uwagą, że uszkodzenia powstające w trakcie rozładunku są z winy rozładujących.

Sytuacja poprawiła się jednak na krótko.

Wydałem dwie paczki nowych worków dostarczonych w Antwerpii, do których tłumy robotników rozpoczęły zbierać rozsypane ziemniaki i układać je na paletach. Gdy jednak trzeba było podnieść pełny worek ziemniaków, który albo wpadł między sztaple w trakcie pierwszych unosów, albo został osunięty przez gromady chodzących po wierzchu pracowników, to haki nadal szły w ruch by go rozerwać.

Dwóch Arabów, łapiąc jeden  pięćdziesięciokilogramowy worek, wolało go najpierw rozerwać, by tylko połowę podnieść o kilkadziesiąt centymetrów wyżej. Nic dziwnego, że w tej sytuacji podkładanie slingów sprawiało coraz większe kłopoty, a stopniowo stawało się zupełnie niemożliwe.

– Chief, nie przejmuj się tym. Nie nasz cyrk i nie nasze małpy – skomentował Kustak.

Niezależnie od całodobowej wachty marynarzy, któryś z nas cały czas przebywał na statku, ale zarówno Niemiec jak i ja nie braliśmy sobie zbytnio do serca pracy tutejszych robotników. W Casablance staliśmy jeszcze dziewięć dni.

Obraz nabrzeża koło statku stawał się coraz bardziej makabryczny. Wszystko było zasłane ziemniakami. Na drodze do pobliskiego magazynu jeździły po nich samochody. Koło statku rozgniatały się pod butami. Arabowie raz je zbierali, gdy ktoś z ich szefów ich do tego pogonił, a za chwilę beztrosko patrzyli jak się rozsypują, z zapewne porozrywanych wcześniej hakami worków.

– To są wasze ziemniaki i wasze nabrzeża, ale na burcie nie mogą leżeć pod nogami, bo za to my odpowiadamy i na taki bałagan nie pozwalamy – ostro zaprotestowaliśmy.

W efekcie tego burty statku wyglądały w miarę porządnie. Jakiś robotnik co pewien czas je zbierał do worka, lub nogą kopał za burtę.  

Ładownia wewnątrz wyglądała jak po tajfunie. Gdzie były wcześniej sztaple, gdzie palety trudno było się rozeznać. Całkowity bałagan z tłumem ludzi, w którym  jedni zbierali rozsypane ziemniaki, a inni rozpruwali pełne worki nie chcąc się przemęczać ich podnoszeniem.

Pierwszego dnia wybrałem się wieczorem na przejażdżkę rowerem. Tak bez celu, dla zwykłego relaksu, by odpocząć od zgiełku i rozsypywanych ziemniaków.

Mój wehikuł był wyjątkowo charakterystyczny. Kupiony przed paroma miesiącami w Anglii za pięć funtów wyglądał prawie jak złom. Na statku zalewany słoną wodą i poobijany gdzie się tylko dało zardzewiał całkowicie. Z wyjątkiem opon, siodełka i plastykowych uchwytów na kierownicy wszystko było czerwone od rdzy. Aż dziw, że jeszcze jeździł. Często smarowany chodził jednak nadal wyjątkowo lekko. Miał jeszcze tą zaletę, że nie był pokusą dla złodziei, co w tej części świata było wyjątkowo istotne, ale i tak dwa razy ledwo się udało udaremnić jego kradzież.

Po minięciu bramy portowej skierowałem się w szeroką aleję, z rzędami palm i szerokim spacerowym deptakiem pośrodku. Aleja palmowa nieznacznie pięła się w górę. Na jej końcu było duże rondo, obszerny plac porośnięty klombami i ozdobną, gustownie dobraną, tropikalną roślinnością. Na wszystkich ulicach z lewej strony placu znalazło swą siedzibę wiele banków, luksusowych hoteli i nowoczesne biurowce. W prawo natomiast bazary, wyroby ze skóry i dziesiątki różnych straganów, coraz uboższych w miarę oddalania się od ronda.

Pojechałem lekko w prawo, w uliczkę na skraju bazaru. Ostatnie promienie słońca oświetlały tłumy ludzi w pośpiechu kończących zakupy.

Przede mną powstało jakieś zamieszanie. Trzech mężczyzn  mocno biło jakiegoś faceta. Zatrzymałem się kilka kroków przed nimi. Jeden z napastników pchnął napadniętego nożem.

Arab upadł trzy kroki przed moim rowerem. Krwawił z ust i z rany po ciosie. Widać, że już nie żył.

Stałem chwilę oparty o kierownicę, patrząc na leżącego i obchodzących go przechodniów. Napastnicy zmieszali się z tłumem.

Odsunąłem się trochę na bok nadal obserwując zajście.

Ludzie omijali denata, by na niego nie nadepnąć. Okoliczni sprzedawcy pośpiesznie zamykali swoje stragany. Pojawiła się policja.

Zawróciłem przygnębiony w stronę ronda i skręciłem na plac z parkowymi alejkami. Prowadziłem mój wehikuł.

Jakiś malec podbiegł do mnie coś szczebiocąc i pokazywał na mój rower. Po doznaniach sprzed kilku minut  radość dziecka sprawiła mi wielką przyjemności, była ukojeniem. Pozwalała chociaż na chwilę zapomnieć koszmary dzisiejszego dnia.

Dwie młode, dobrze ubrane Arabki uśmiechając się zapewne tłumaczyły zachowanie dzieciaka.

– Pewnie chcesz się przejechać? – zagadnąłem i zapytałem jego opiekunki czy mogę posadzić malca na siodełku.

Siedział krótko podtrzymywany przeze mnie i swoją mamę. Rozpromieniona buzia dziecka i przyjazne zachowanie jego opiekunek powoli zamazywały twarz leżącego przy straganach. Odchodzili w stronę ronda machając wesoło na pożegnanie.

Przeszedłem jeszcze parę kroków i zatrzymałem się w miejscu z najlepszym widokiem. Zapadający zmrok, tropikalna roślinność, zapach kwiatów mieszały się z odgłosami czteromilionowego miasta. Stałem oparty o kierownicę.

Z zadumy wyrwał mnie głos jakiegoś człowieka. Krótka rozmowa po francusku szybko przeszła na angielski, w którym czułem się znacznie pewniej. Mój przygodny znajomy doskonale znał oba języki. Przedstawił się, że jest inżynierem telekomunikacji.

Rozmowa przebiegała dość przyjemnie. Wyjaśniał mi marokańskie realia, tłumaczył dlaczego Casablanca jest stolicą ekonomiczną, a Rabat administracyjną i sam był również ciekaw polskich spraw.

– Dobrze mi się z tobą rozmawia, może pójdziemy na piwo? – zaproponował Ażdi. 

– Nie mam ochoty. Wybrałem się tylko na spacer, tak dla relaksu. Nawet nie zabrałem z sobą pieniędzy – odparłem.

– Jesteś moim gościem, ja cię zapraszam i ja płacę – odpowiedział obruszony, wyciągając na potwierdzenie plik pieniędzy.

– Ja naprawdę wybrałem się tylko na przejażdżkę. Może innym razem – powiedziałem dla świętego spokoju.

– Jest już ciemno. Skoro jeszcze długo będziecie stać, to jutro możesz wpaść do mnie do pracy i do domu. Zobaczysz jak się u nas żyje. Przecież na chwilkę możemy usiąść. Kawiarenka jest tuż obok.

Wskazał na drugą stronę placu, na przedłużeniu palmowej alei. Duża reklama fanty nad wejściem i ruchliwość miejsca całkowicie uspokoiły moją podejrzliwość. Ażdi rzeczywiście wyglądał na wykształconego człowieka.

W portach afrykańskich byłem świadkiem wielu kradzieży i zawsze wychodząc wieczorem, zabierałem z sobą niewiele pieniędzy. Przy sobie miałem dwadzieścia szwedzkich koron, co w zupełności wystarczyłoby na cztery piwa, które w Maroku były w butelkach o pojemności 0,25 litra. Nie miałem się więc czego obawiać.

Weszliśmy do zupełnie przyzwoicie wyglądającej knajpki. Większość stolików na dole była zajęta, ale na półpiętrze było ich jeszcze sporo. Mojego kompana znali po imieniu, serdecznie go witając.

– Siądziemy na półpiętrze. Stamtąd jest ładny widok na cały plac – grzecznie zaproponował, polecając kelnerowi, by zwracał uwagę na mój rower zamknięty na kłódkę nieopodal wejścia.

Ażdi zamówił dwa piwa. Towarzyska rozmowa nadal przebiegała bez jakiegokolwiek niepokoju.

– Jestem numizmatykiem, nie masz jakichś monet? – zapytał Arab.

– Mam, ale na statku. Dam ci jutro.

– A może masz? Sprawdź.

Nie musiałem sprawdzać, bo wiedziałem co mam w kieszeniach. Stałem się jednak bardziej podejrzliwy.

– Zobacz! Mam tylko dwadzieścia koron i nic więcej.

Wsadziłem ręce do kieszeni wyciągając pieniądze. Było dokładnie tyle, a wiedziałem, że nie jest to kusząca suma. Piwo kończyło się, więc „inżynier telekomunikacji” przywołał kelnera prosząc o dwa następne.

– Kelner jeszcze po jednym, ja płacę.

„A może jestem zbyt podejrzliwy” – zastanawiałem się przez chwilę słysząc zdecydowaną deklarację wobec kelnera. – „Tak czy inaczej, to na cztery jeszcze mi wystarczy”.

– Banknoty też zbieram. Mogę zobaczyć?

– Proszę bardzo. Skoro płacisz piwo, to możesz nawet sobie wziąć.

Siedzieliśmy jeszcze chwilę spokojnie rozmawiając. Ażdi wyciągnął papierosa i zaczął szukać zapałek.

– Nie masz ognia? – zapytał, wiedząc wcześniej, że nie palę. Gdy zaprzeczyłem postanowił wyjść i kupić tuż obok.

– Nie obraź się! Wiesz, że jestem doświadczonym człowiekiem, który zna twoich rodaków. Ty jesteś inżynier, te dwadzieścia koron jest twoje, ale dam ci je dopiero po powrocie. Tak na wszelki wypadek. Gdyby kelner koniecznie chciał zapłaty nim wrócisz, bo nic więcej nie mam.

– Ależ nie ma problemu. Zaraz wracam.

Siedziałem dopijając swoje piwo. Butelka Ażdiego była prawie nietknięta, a on więcej się nie zjawił. Przyszedł natomiast kelner i domagał się zapłaty, ale nie za cztery piwa, w dodatku zamówione przez swojego kumpla, lecz za osiem.

– O nie! Za nic nie będę płacił, bo ja nic nie zamawiałem. Nie będziesz mnie naciągał. Gdzie twój szef?

Teraz musiałem już pójść na całość. Nie mogłem się pogodzić, że Arabowie chcą mnie oszukać, na wszystko nie miałem pieniędzy, a gdybym nawet miał, to nie wiadomo, czy rachunek znów się nie podwoi. Byłem zły, że dałem wciągnąć się w pułapkę.

Awantura rozpoczęła się dopiero na dole. Gdy przy barze głośno domagałem się rozmowy z szefem, okazało się, że obsługiwał nas nie kelner, lecz barman. Przy sali pełnej gości szef musiał się pojawić i udając uprzejmego wysłuchiwał relacji co się stało. Barman kłamał jak z nut:

– Ten klient z kolegą ze statku wypili osiem piw i  nie chce za to zapłacić.

Nie byłem gorszy:

– To nie mój kolega, lecz  kolega barmana Ażdi, który wziął ode mnie sto koron na zapłacenie rachunku – prostowałem stosując arabską metodę.

Osoby siedzące przy stoliku naprzeciw barku były już tam, gdy wchodziliśmy do lokalu. Byłem pewny, że widzieli jak Ażdi witał się z barmanem mówiąc sobie głośno po imieniu. Spostrzegłem, że całe towarzystwo nam się wtedy przyglądało.

Zwróciłem się do nich:

– Ten kolega barmana wziął na zapłacenie za cztery piwa sto koron,
to jest około czternastu dolarów i ulotnił się. Barman z czterech, zrobił osiem i w dodatku twierdzi do swego bosa, że to mój kolega.

Rozróba zaczęła się na całego. Jakaś kobieta stwierdziła, że Ażdi to kolega barmana. Jeden z mężczyzn przyznał mi rację, ale szef zmienił język na arabski i przestałem rozumieć o czym mówią.

– To jednak twój kolega ze statku, który tu już wcześniej był i dlatego barman go znał. Musisz zapłacić – ponownie po francusku odezwał się szef. Odniosłem jednak wrażenie, że wolałby już sprawę zakończyć.

„No to Arabi mnie załatwili” – pomyślałem.

– To skandal! Nie chcę mieć z wami nic do czynienia, bo jesteście złodzieje i kłamcy. Wypiłem dwa piwa, mogę jeszcze raz zapłacić za cztery i do widzenia. Nie mam poza tym, ani grosza więcej.

Sprawa prawdopodobnie na tym by się zakończyła, bo szef już wyciągał rękę po dwadzieścia koron, ale barman mówiąc coś po arabsku wskazał na mój rower.

– Zarekwirujemy rower. Jak przyniesiesz pieniądze to ci go oddamy – powiedział bos, aprobując wstawianie pojazdu na zaplecze.

– Zawołam policję, bo dodatkowo kradniecie mój rower.

– To zawołaj – odpowiedział właściciel nie przejmując się moimi pogróżkami.

Kilkanaście kroków od lokalu zobaczyłam policjanta i wróciłem razem z nim. Niewiele to jednak dało, bo właściciel i barman przekonali go do swojej wersji.

– Trzymasz stronę naciągaczy! Jaki jest twój numer służbowy? Złożę skargę na ciebie  i barmana na Główną Komendę Policji! – odgrażałem się wściekły z bezradności. Nie zamierzałem się jednak poddawać.

Koło ronda stało dwóch młodych policjantów, rozmawiając przez radiotelefon. Najpierw ich zapytałem, gdzie się mieści Główna Komenda Policji, a następnie opowiedziałem, co się stało.

Ponownie wracałem do kafejki, tym razem w towarzystwie dwóch policjantów, a po chwili zobaczyłem poprzedniego stróża porządku.

– To ten policjant trzyma stronę naciągaczy – wskazałem zaskoczonego obrotem sprawy stójkowego, który zaczął się tłumaczyć, że źle zrozumiał czyim kolegą jest Ażdi.

Gdy wchodziłem z trójką policjantów, lokal szybko pustoszał, a nawet rozpoczęto zaciągać żaluzje. Dwójka młodszych wyraźnie nie trzymała strony naciągaczy, a znacznie starszy stójkowy bał się o własną skórę.

Pokazałem miejsce mojego roweru na zapleczu i kluczykiem wyjętym z kieszeni otwarłem kłódkę przy tylnim kole. Policjanci wezwali radiowóz, który zjawił się niebawem.

Zakuty w kajdanki barman został pchnięty mocno do samochodu. Pierwszy policjant, przepraszając mnie za nieporozumienie pomagał włożyć rower do radiowozu. Z ciężko wystraszonym barmanem i z dwoma płaczącymi kobietami, które wewnątrz były wcześniej, jechałem złożyć zeznania na Główny Komisariat Casablanki.

Był to ogromny gmach, z holem jak wnętrze dużego dworca kolejowego. Eskortujący policjant, który nas przywiózł, przekazał straży barmana i kobiety, którzy popychani wkrótce znikli za bocznymi drzwiami. Jakiś mundurowy wyprowadził rower, kierując się z nim do jeszcze innego wejścia. Poproszono mnie bym poczekał.

Rozglądałem się z zainteresowaniem. Długą ścianę holu wypełniały przeszklone kabiny, jak okienka na poczcie, jedna przy drugiej. Funkcjonariusze po cywilnemu dokonywali tam przesłuchań świadków i zatrzymanych. Zdziwiłem się. Około osiemdziesiąt procent zatrzymanych to kobiety! Wiele z nich płakało.

Nie czekałem długo. Złożyłem zeznanie, spisali moje dane z Książeczki Żeglarskiej i przeprosili za doznane przykrości. Funkcjonariusz z rowerem czekał na mnie przy wyjściu.

Wracałem zadowolony jak nigdy nucąc sobie wesoło. Miałem przecież powody.

Nie tylko, że nie dałem się Arabom naciągnąć na straty, ale  wręcz odwrotnie, to oni je ponieśli. Barman wylądował za kratkami, Ażdi chciał mnie oszukać, to sam został oszukany, bo wątpię, by mu szef uwierzył, iż nie wziął stu koron, a jeszcze musiał zapłacić za dwa piwa, na które mnie zaprosił.

Komenda Główna była gdzieś na końcu miasta. Kilka razy pytałem napotkanych policjantów o drogę do portu. Do ronda i palmowej alei dojechałem dopiero koło pierwszej w nocy. Przy zejściu do podziemnego przejścia zobaczyłem „inżyniera telekomunikacji”. Stał z dwoma kumplami. Zwolniłem.

– Ażdi! Twój kolega jest już za kratkami! Policja teraz ciebie poszukuje! – krzyknąłem w jego stronę.

Uciekał po schodach ile sił w nogach. Chyba do końca życia będzie pamiętał, razem z barmanem, jeśli ten jeszcze nim będzie, żeby Polaków więcej nie naciągać.

Po powrocie na statek nikt z załogi nie chciał jednak do końca pobytu w Casablance pożyczać mojego roweru. Był za bardzo znany i niebezpieczny. Następnego dnia na bazarze owocowym poznał mnie jakiś Marokańczyk.

– Dobrze im zrobiłeś, bo to szajka złodziei  – mówił patrząc na rower. – Chcieli ci go ukraść? – zapytał, po czym zaczął opowiadać coś po arabsku do kumpli stojących obok. Domyślałem się, że komentowali wczorajsze zajście.

Rowerowi przejażdżka do aresztu wyszła na dobre. Mirek, który najczęściej z niego korzystał dla niepoznaki solidnie go odmalował, ale Niemiec i tak się obawiał jeździć nim po Casablance.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Józef Franciszek Wójcik, Aresztowanie roweru, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 220

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...