Nowy Napis Co Tydzień #229 / Dziesięć procent biologii i dziewięćdziesiąt procent koszmaru
Talidomidowy Dzieciak krąży po zakamarkach świadomości i klaszcze z uciechą płetwami. Nie opuszcza go dobry nastrój, chociaż chyba ma poczucie, że jego wpływ na Alicię, której umysłu jest produktem, pozostaje ograniczony. Dziewczyna pozostaje obojętna na cyrkową grę towarzystwa, które Dzieciak przyprowadza do jej wyziębionego pokoju w pensjonacie przy Clark Street w Chicago. Alicia od czasu do czasu, kiedy nie rozwiązuje zawiłych problemów matematycznych i nie docieka, czym w istocie swej jest świat i życie, miewa takie wizyty.
Wolno pocierał pokrytą bliznami głowę. Wyglądał, jakby na świat wyciągnięto go szczypcami do kostek lodu. Znowu zatrzymał się przy oknie. Będziesz za nami tęsknić, powiedział. Przeżyliśmy razem niejedno.
Dlatego pobyt w wariatkowie w miejscowości Stella Maris staje się w pewnym momencie koniecznością. Może w tym miejscu wizyty zdeformowanego Dzieciaka i jego przyjaciół ustaną? Dodajmy, że talidomid to wycofany dawno temu lek przeciwbólowy, który u zażywających go kobiet w ciąży powodował ciężkie uszkodzenia płodu.
Zmarły 13 czerwca tego roku Cormac McCarthy (urodzony w 1933 roku) w ostatnich latach życia nie zawracał sobie głowy dyskusjami literackimi, nie udzielał wywiadów, wiemy natomiast, że pochłaniało go zgłębianie tajemnic nauki, zwłaszcza odpowiedź o naturę świata, a także o możliwości jego opisu. Zaawansowana matematyka? Fizyka kwantowa? Nie bez przyczyny bohaterem ostatniej powieści Amerykanina Pasażer jest Bobby Western, fenomenalnie uzdolniony syn fizyka pracującego przy konstrukcji bomby atomowej w ramach Projektu Manhattan. Ojciec Bobby’ego był dziwny, tajemnicą owiana jest jego współpraca z Oppenheimerem, emigracja (ucieczka przed służbami?), a potem samotna śmierć w Meksyku. I ani Bobby, ani jego siostra Alicia nie dojdą do prawdy o nim. W powieści jest kilka ważnych wątków, które posuwają narrację naprzód, ale też mamy głębokie retrospekcje oraz rozdziały będące w całości zapisem majaków Alicii.
Nowy Orlean. Bobby po krótkiej karierze kierowcy rajdowego w Formule 2 zajmuje się komercyjnym nurkowaniem głębinowym. Realizuje zlecenia klientów: a to zbadanie wraku holownika zatopionego na dnie rzeki, a to fucha na platformie wiertniczej. Żyje jak mnich, jego jedynym towarzyszem życia jest kot. Pewnej ciemnej nocy Bobby Western wraz z przyjacielem z firmy zatrudniającej nurków bada zatopiony wrak samolotu. W środku dziewięć trupów, kraksa musiała mieć miejsce zaledwie kilka dni temu, a Bobby z kumplem zauważają brak jednego pasażera w samolocie i czarnych skrzynek. Kim był ten, który jakimś cudem wydostał się z zatopionego samolotu? Po wykonaniu zlecenia bohater z ciekawością śledzi codzienne wiadomości, chcąc natrafić na ślad katastrofy, ale nic takiego nie następuje. Kilka tygodni później w wypadku ginie kolega Bobby’ego, z którym pamiętnej nocy nurkował. Potem tajniacy przychodzą do jego kawalerki. Nie ma wątpliwości, że ktoś chce utrudnić mu życie, może nawet mu je odebrać.
Na Tolouse Street zapalają się światła, zapełniają się knajpki i restauracje. W jednej z nich Bobby rozmawia ze swoją przyjaciółką barmanką i umawia się z nią, że przeniesie swoje graty do pokoiku na górze, który stoi wolny. Właścicielka zgadza się także na opiekę nad kotem w czasie nieobecności lokatora. A potem Bobby znika na długie tygodnie. Niespodziewanie, a jednocześnie w sposób mistrzowski, McCarthy prowadzi dalszą narrację w konwencji powieści drogi, takiej z opuszczonymi motelami i rozbitym samochodem na poboczu. Z padłej od pożaru sarny Bobby wykrawa polędwicę. Zjada ją, siedząc na dachu swego pickupa, skąd obserwuje wschód słońca. A potem odwiedza babcię, która pod nieobecność rodziców wychowywała Bobby’ego i Alicię. Ucieczka, poszukiwanie czegoś na oślep, strzępy dzieciństwa, wspominanie siostry, której straty nie może przeboleć, a przecież nowoorleańska plotka głosi, że Bobby żyje samotnie, bo kochał tylko jedną kobietę, która zmarła wiele lat temu – właśnie swoją siostrę. Czy to jednak prawda?
Bohater powieści McCarthy’ego żyje, ale jego życie zostało zdeterminowane przez wydarzenia, nad którymi zupełnie nie panuje. To kalwińska predestynacja w radykalnym i najmroczniejszym wydaniu: działalność i śmierć ojca, szaleństwo siostry i przypadkowo odkryte zwłoki w samolocie sprawiają, że Bobby nie może już dłużej posługiwać się swą wolną wolą. Wolno mu tylko tyle, na ile tamci mu pozwolą. „Ci ludzie myślą, że pan wie coś, czego w rzeczywistości pan nie wie”, słyszy prawdę o sobie, ale nie ma w niej dla niego ratunku. Matnia. Pozostaje życie w samotności, pogrążanie się w mroku, żeby przypomnieć słynną frazę Williama Styrona, osuwanie się w coraz bardziej rozpaczliwą samotność. To jest los, takie jest życie Bobby’ego Westerna.
Western dopił kawę i wstał. Na Bourbon Street zapaliły się latarnie. Wcześniej padało i księżyc leżał na mokrej ulicy jak platynowa pokrywa włazu. Trzymaj się, John.
W świecie kreowanym przez Cormaca McCarthy’ego jest miejsce na opis chwili, na spojrzenie na jezioro skute lodem, na ogromny, ciemny las i zaśnieżoną drogę, przez którą mozolnie brnie Western, ciągnąc wózek z zakupami z wioski do opuszczonej chaty na odludziu. To wszystko gra niezwykle ważną rolę w uniwersum autora, to jest świat odpychający i wrogi, ale jednocześnie oślepiająco piękny, jedyny w swoim rodzaju i już, już chciałoby się dodać, że będący dziełem Stworzyciela, który powołał go do życia z miłości. W tej prozie żadnego Stworzyciela czy Kreatora nie ma. Nie wiadomo nawet, czym jest rzeczywistość, a raczej wiadomo, że czymś nie do pojęcia i nie do opisania. A Talidomidowy Dzieciak dodaje:
Skąd wiesz, że wołanie sosnówki wśród paproci nie jest tak naprawdę lamentem potępionych? Świat to zwodnicze miejsce. Wielu rzeczy, które widzisz, tak naprawdę już nie ma. To tylko powidok. Że tak powiem. […] Nie możesz uchwycić świata. Możesz tylko nakreślić obraz. Nieważne, czy to byk na ścianie jaskini, czy równanie różniczkowe cząstkowe, wszystko jest tym samym.
Czy w przerażającym złu świata, w którym tkwi bohater jest nadzieja? Ostatecznie rozwiewa ją rozmowa, którą prowadzi Bobby z widmem swego kumpla Sheldona.
Prawda o świecie zawiera tak przerażającą wizję, że nie umywają się do niej przepowiednie nawet najbardziej posępnego proroka, jaki kiedykolwiek stąpał po tej ziemi. Kiedy to już zaakceptujesz, wtedy myśl, że wszystko to pewnego dnia zostanie starte na proch i zdmuchnięte w pustkę, przestaje być proroctwem, a staje się obietnicą. Pozwól więc, że zadam to pytanie: Kiedy my i wszystkie nasze dzieła znikniemy wraz z każdym wspomnieniem o nas i każdą maszyną, w której taka pamięć mogłaby być zakodowana i przechowana, a z ziemi nie pozostanie nawet żużel, dla kogo wtedy będzie to stanowić tragedię? Gdzie taka istota miałaby zostać odnaleziona? I przez kogo? […] Cała rzeczywistość to strata, a strata jest wieczna. Nie ma innego rodzaju rzeczywistości. A rzeczywistość, której dociekamy, musi najpierw zawierać nas samych. Czym jesteśmy? My to dziesięć procent biologii i dziewięćdziesiąt procent koszmaru.
Tak radykalny i literacko porywający wykład ateizmu to majak, koszmarny sen włożony w usta martwego kumpla, który odwiedza Bobby’ego Westerna w jego samotni na jednej z hiszpańskich wysepek niedaleko Ibizy. Głos z zaświatów przynosi radykalną odpowiedź. A nasz świat, zdaje się, że stracony już dla Westerna, odpowiada mu letnim sztormem, błyskawicami daleko na morzu.
Cormac McCarthy, Pasażer, tłum. Robert Sudół, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023.